Smutki jesieni życia 

On - ułan, ona - panna postawna... 

Żyją wśród nas: po sąsiedzku, za ścianą w bloku albo w tej samej wsi, tuż za miedzą. Ludzie starzy, jakże często samotni, niedostrzegani, wręcz pomijani. I nie chodzi tu tylko o uwagę konkretną: a jakże, są tacy, którzy zaproponują im drew na opał narąbać, zrobią zakupy, wezwą lekarza. Chodzi o uwagę zgoła inną, „moralną”: czy stać nas na to, by zajrzeć tym ludziom głębiej w oczy i w duszę, spytać, co czują, co ich gnębi, po prostu wysłuchać. Pogrążeni w codzienności, w troskach przez nią serwowanych nie tyle nie dostrzegamy tych starowinek obok, co nie zawsze chcemy ich dostrzec. Boimy się angażować, wnikać w ich świat miniony, koleje losów zawikłane, chwile przebrzmiałego ich szczęścia i przeżytych tragedii, o których jeszcze pamiętają, ale po trosze przestają pamiętać. Nielitościwie mijające lata robią przecież swoje, wycierając ze świadomości nawet najjaskrawsze fragmenty. 

* * *

We wsi Polepie koło Skojdziszek stoi pod lasem samotna stara chata. Niczym nie przypomina dawnych zaściankowych zagród na Wileńszczyźnie, z rozbudowanymi, stojącymi opodal domu budynkami gospodarczymi. Tu jeden budynek od zawsze pełnił podwójną rolę: mieszkalną i gospodarczą. Od wielu, wielu lat mieszkają tu Jan i Zofia Bielawscy, dziś już w wieku sędziwym: gospodyni skończyła dziewięćdziesiątkę, gospodarzowi niewiele do niej zostało. Mają tylko siebie nawzajem - potomstwo Bóg dał i zabrał. Nie mają też nikogo z bliskich, chociaż oboje pochodzą z licznych rodzin. Prawie wszyscy bracia i siostry obojga wyjechali po wojnie do Polski. Zresztą nikogo już prawie nie zostało na tym świecie, a tym, którzy jeszcze żyją, podeszły wiek przyjechać przeszkadza... 

Dom państwa Bielawskich nie nawykły jest do gości - rzadko tu ktoś zawija. Czasami wpadnie krewniak pani Zofii, raz tygodniowo, zawdzięczając lokalnej władzy, dowożą świeże pieczywo. Od niedawna, odkąd zamieszkała na skraju Skojdziszek, zagląda tu czasami pani Jadwiga Lachowicz, nauczycielka miejscowej szkoły. Przyniesie coś słodkiego, zapyta, czy nie potrzebna jest jakaś pomoc. Właśnie dzięki pani Jadwidze, zafascynowanej krajoznawstwem, dowiedzieliśmy się, że w pobliskich od Skojdziszek Polepiach mieszka polski ułan... 

* * *

... Piesek na uwięzi - wierny stróż - na widok obcych zaciekle ujada. Nie chce się uspokoić nawet wówczas, gdy pani Zofia, po dłuższym naszym stukaniu do drzwi, wreszcie otwiera i zaprasza do chaty. Czasy, wiadomo, jakie - później się tłumaczy. - Teraz nawet tacy starzy i biedni jak my, nie mogą czuć się bezpiecznie... 
W piecu buzuje ogień - gospodyni szykuje ciepłą strawę: sobie i mężowi oraz swoim pupilom - psu i dwóm kotom. Na łóżku, stojącym przy oknie, obok dużego jadalnego stołu, unosi głowę z posłania gospodarz. Przeprasza, że nie może wstać: od pewnego czasu nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Ale gościom rad - mówi. - Opowiedzieć o młodości, dawnych czasach? A czemuż to, państwo, wcześniej lat kilka do mnie nie przyjechali?... Ciężko mi nawet mówić, mam zadyszkę, ale najgorsze to, że pamięć zawodzi. Zapominam już najprostsze rzeczy, nawet imiona bliskich mi osób - narzeka. - Ale spróbuję przypomnieć, jeśli to komuś może być ciekawe... 

* * *

Nie miał beztroskiego dzieciństwa ani wesołej młodości. Przyszedł na świat w rodzinie wielodzietnej, w Kiemianach koło Miednik. Jako młodzian oddany był za parobka do pana Sztrala w Niemieżu. U tegoż pana służyła Zofia Choroszewicz z Tołkaciszek, która od razu wpadła mu w oko, a później żoną została. „Postawna była panienka” - uśmiecha się pan Jan, zerkając w kierunku krzątającej się po izbie pani Zofii. Kiedy postanowili połączyć swe serca i ręce, nie byli - mówi pan Jan - wcale takimi „żółtodziobami”: on miał 24, ona - 27. 

Jedna ze ścian izby nieodparcie przyciąga wzrok licznymi zdjęciami w kolorze sepii, oprawionymi w jedną, wspólną ramę. Gospodarze pozwalają bliżej je obejrzeć, stwierdzając z żalem, że nie zostało ich ślubnego zdjęcia ani podobizny pani Zofii. Powędrowały do różnych urzędów - na ich żądanie: uszły zamiast aktualnych fotek do dokumentów. Ale wśród zachowanych starych podobizn jest jedna duża: młodego, ślicznego ułana z orzełkiem na rogatywce. Nietrudno się domyślić, że należy do gospodarza tego domu, Jana Bielawskiego. 

- Zofio, przynieś no, to czerwone pudełeczko - prosi żonę. Kiedy je wreszcie do rąk dostaje, wyjmuje z niego ostrożnie drżącymi palcami, jak relikwię, sfatygowany przez czas papierek - legitymację, wydaną w 1938 roku Janowi Bielawskiemu, synowi Jana, ułanowi 13 Pułku Ułanów Wileńskich. 

Niedługo się cieszył życiem rodzinnym, zanim udał się na służbę wojskową. Ale i tak los zdążył go doświadczyć, zabierając mu najpierw jednego synka, potem drugiego - obu w wieku niemowlęcym. Spoczywają na cmentarzu w Rudominie. Więcej potomstwa nie doczekali, na co, widać, taka była wola Boża - mówią oboje. Dlatego teraz, na starość są tacy samotni. Cieszą się, gdy chociaż czasami dobrzy ludzie do drzwi ich domu zapukają... 

Zostawił pan Jan żonę w domu jej rodziców (gdzie po weselu zamieszkali) i udał się na służbę wojskową, którą rozpoczął w Nowej Wilejce, gdzie stacjonował 13 Pułk Ułanów Wileńskich. Ten sam - o chlubnych tradycjach bojowych, sięgających 1919 roku, kiedy to Koło Polek Ziemi Wileńskiej ufundowało mu sztandar. Bronił Wilna i Wileńszczyzny, walczył na terenie Polski. Trafił do niewoli sowieckiej, został wywieziony do Rosji. Tam się zaciągnął do armii polskiej. Znów znalazł się w Polsce, bił się o jej wolność, mając jeszcze nadzieję, że i jego strony rodzinne będą jeszcze - jak do wojny - polskie. Był ranny... 

Pana Jana już nie stać, niestety, na odtworzenie tamtych wydarzeń w porządku chronologicznym, w pamięci zachowały się poszczególne epizody, fakty. Trudno mu je dziś posklejać w logiczną całość. Pamięta, na przykład, kapitana Kuźmę z wojennego Lublina. Zapamiętał jednego ze swoich dowódców - Gajdemskiego. Albo - utkwił mu w pamięci taki epizod: w jednej z walk, już na terenie Niemiec, zginął jeden z jego kolegów broni. Pogrzebano go pośpiesznie w obcej ziemi, ale wkrótce zjawiła się jego żona i zabrała zwłoki do Polski... 

Do domu wrócił sterany, z nadszarpniętym zdrowiem. Dziś czasami panu Janowi aż się nie wierzy: sam to przeżył - tę wojenną tułaczkę czy ktoś inny... Tylko zachowane nagrody świadczą o tym, że to było naprawdę: dwa polskie Krzyże i medal „Za Odrę, Nysę, Bałtyk” jak też odznaczenia rosyjskie.

Wrócił, chociaż wiedział, że jego mała ojczyzna już nie ta sama, że do innego pana należy. Wrócił do żony, która go tyle lat wypatrywała, do bliskich, by wspólną z nimi dzielić dolę. Kupili z żoną za niecałych tysiąc rubli ten oto domek od gospodarzy, którzy wyjeżdżali do Polski. Był zniszczony, zaniedbany, nie miał nawet porządnych okien i drzwi. Wyremontowali go, uporządkowali. Wokół domku mieli 2 hektary ziemi, dość duży sad - można było żyć. A tu - kolektywizacja. Uwziął się: do kołchozu nie wstąpi, ruskiemu panu służyć nie będzie. Nie wiedział jeszcze wówczas, na co siebie i żonę naraża. Uprzykrzano im życie każdego dnia, na każdym kroku, jakby był największym przestępcą - wspomina gospodarz. Z 20 arów ziemi, które mu zostawiono, nie mógł utrzymać nawet krowy, stale miał kłopoty z sianem, w końcu zmuszony więc był sprzedać ją, zostawiając jedynie trzodę chlewną i drób. Gospodarstwo i dom wzięła na siebie pani Zofia. Pan Jan znalazł pracę w Wilnie. Ponad 20 lat pracował jako stróż w sferze łączności. 

Od 30 lat przebywa na emeryturze. We dwoje z żoną mają 350 litów miesięcznie. Do niedawna uprawiali więcej ziemniaków i warzyw, by mieć własne do następnych plonów. W tym roku musieli dokupić. Pani Zofia skarży się, że ostatnio cierpi na zawroty głowy, nie ma już sił, by doglądać kozę - główną ich żywicielkę. Będą zmuszeni z niej zrezygnować - mówi ze smutkiem. Jarzyny i mleko były dotychczas podstawowym ich pożywieniem. Na mięso dawno ich nie stać. Zdawałoby się - mówi - jakie tam mogą być nasze potrzeby? A właśnie, kiedy sił zaczyna braknąć, każda wyręka obcych staje się kosztowna. Na przykład, wiosną ziemię przygotować do sadzenia czy przed zimą zaorać: trzeba człowiekowi, który to zrobi, zapłacić i jeszcze wódkę postawić, bo inaczej się nie zgodzi... 

Za wszystko i tak Bogu dziękują: za zdrowie i za chleb powszedni, który, zawdzięczając troskliwości starosty gminy niemieskiej Włodzimierza Sipowicza, mają co tydzień świeży. Mają mąkę i kasze. Od czasu do czasu dają krewniakowi pieniądze i proszą, by przywiózł im śmietany czy masła. Na roczne święta otrzymywali ostatnio paczki żywnościowe od konsulatu polskiego. 

Najlepiej jest latem - mówią zgodnie oboje. Wtedy prawie całe dnie spędzają na świeżym powietrzu. Najgorsze są mroźne zimy, bo potrzeba wiele opału, by ogrzać starą chatę. Dotychczas w ciągu lata potrafili nanosić z pobliskiego lasu suchych gałęzi i chrustu tyle, by na całą zimę starczyło. Tylko że sił coraz mniej mają i boją się, że któregoś dnia nie będą mieli co włożyć do pieca, by się ogrzać i coś sobie ugotować. Zimą pani Zofia wkłada przygotowane latem wiązki polan i gałęzi do dużego wora i wlecze ten wór po śniegu aż do chałupy... 

- Nie jest tak źle, byle nogi trochę mi się wyprawiły - mówi pan Jan. - A tam, patrzeć tylko jak wiosna znów wróci i będę mógł wyjść na słonko. Najważniejsze, że jesteśmy we dwoje - uśmiecha się były ułan do swej towarzyszki doli i niedoli. - Przyjeżdżajcie, państwo, wiosną, może wydobrzeję i coś więcej o dawnych czasach przypomnę...

... Pani Zofia odprowadza nas przed ganek i długo jeszcze tam stoi, machając ręką na pożegnanie. 

Helena Ostrowska

Wstecz