Związek Polaków sprywatyzowany?

Gdzie granice cierpliwości, a gdzie przyzwoitości?

Nawet obecny prezes Związku Polaków na Litwie Ryszard Maciejkianiec potrafił jakoś dojść nareszcie do wniosku, że nasze społeczeństwo nie chce niepokojów, konfliktów, skłóceń i wewnętrznych połajanek, że jednak zgoda jest pilnie potrzebna. A jak to sobie odkrył, to i ogłosił publicznie („Granice cierpliwości milczenia” /?!/ „Kurier Wileński” 9 marca br.). Ależ nie byłby „Wielki Prezes” sobą, nie słynąłby „mistrzem intryg”, gdyby potrafił jeszcze z tego cudownego wprost „olśnienia” wyciągnąć odpowiednie wnioski: dla zgody trzeba szukać jednak pojednania, kompromisów, a nie wciąż i wciąż uparcie i z premedytacją nowych wrogów wyszukiwać, przede wszystkim tam, gdzie ich nie ma i nigdy nie było. Czyżby sam nie dojrzał do tego, czego innych, jak katarynka w kółko powtarzając, uczy - prezentowanie społeczeństwa to „przede wszystkim obowiązek i odpowiedzialność wobec tego społeczeństwa”.
   W całym wywiadzie, rozpoczynając od tytułu i na ostatnim akapicie kończąc, aż się pstrzy od „pomylenia z pomieszaniem” - zapożyczając słownictwa od „Wielkiego Prezesa” można chyba z pewnym naciąganiem, żeby łagodniej, określić te obłudne załgane wykrętasy. Dlatego też nie mam zamiaru z nikim tu polemizować. 
   Ale sytuacja w ZPL nie może nie budzić dziś zaniepokojenia. W imię przysłowiowej „zgody Polaków” nikt nie chce podejmować ostatnio tego tematu. Ktoś pokiwa głową, ktoś machnie ręką - rządzi, niech rządzi, musi kiedyś pójść po rozum do głowy. A „rządzący” swój rozum ma, ale przyćmiony własną urojoną „wielkością”, bycia jedynym, niezastąpionym, który stale powinien się zmagać z nieprzyjaznym czy wprost wrogim mu otoczeniem. Jak już zwalczy jednych „wrogów”, tuż wymyśli sobie innych i znowu bitwa pozorująca wielką działalność. W wyniku takiej działalności rozwala wszystko, co można rozwalić. O jakiejś konstruktywnej pracy z „Wielkim Prezesem” dla większości ludzi, którzy chcieliby i mogli wiele zrobić, już mowy być nie może. Rozpędzi jedną ekipę ludzi, zbierze drugą, wykorzysta i wyrzuci najpóźniej po roku, znów kompletuje nową. Wódz, któż by się mógł mu sprzeciwić i jak? Ale, zdaje się, już przebrał wszystkich, zdarzało się, po kilka nawet razy. Teraz ktoś z młodych, początkujących próbuje jeszcze pracować z „Wielkim Prezesem”, ale i tak na nic to się zda. Co prawda, pozostaje z nim jeszcze kilka osób z tych, kogo przybliżył do siebie wyłapując z bazarowych straganów, pralni etc. Oni jeszcze się godzą na warunki wodza: w niczym i nigdy nie mieć własnego zdania, powtarzać jedynie „prawdy”, które głosi prezes i tylko wtedy, gdy się uzyska na to jego przyzwolenie. I niech Pan Bóg broni tego, kto się odważy z własnej inicjatywy o coś zapytać „wodza”, chociażby dlaczego znowu na nic nie ma pieniędzy i na co poszła kolejna dotacja z Polski? W następnym dniu takiego śmiałka już przy „wodzu” nie będzie. A jedynie z ludźmi zniewolonymi (przez prezesa czy też samą naturę), daleko nie zajedziesz i nic nie zdziałasz. 
   Okresowo więc wokół „Wielkiego Prezesa” powstaje pustka. Problemy w społeczeństwie polskim się piętrzą. Niektórzy próbują w czymś zaradzić, coś robić, przynajmniej się ustosunkowywać i nagłaśniać, a „Wielki Prezes” w najlepszym wypadku milczy, ale najczęściej zwalcza wszystkich tych, którzy poza nim podejmują jakieś kroki. Sytuacja jest więc wprost paradoksalna. ZPL zamiast wspierać polskie inicjatywy, do czego w sumie jest powołany, najczęściej je rękoma prezesa zwalcza różnorakimi, niewybrednymi sposobami. Powstaje więc pytanie - dla kogo on w sumie pracuje? I czy można w imię jakiejś wyimaginowanej „zgody” tolerować taką sytuację bezgranicznie. 
Najbardziej chyba niebezpiecznym zjawiskiem w działalności „Wielkiego Prezesa”, jest wymyślanie, czy wprost organizowanie „problemów”, z którymi na co dzień ma borykać się ZPL. Spekulując na autentycznych przejawach dyskryminacyjnej polityki państwa wobec mniejszości polskiej na Litwie, które to tu, to tam daje się, niestety, rejestrować, własne „problemy” zawsze jednak prezes wysuwa na pierwszy plan. Ostatnio na przykład głośno jest wokół siedziby redakcji „Naszej Gazety” i ZPL przy ul. Wielkiej. I rzeczywiście, powstało niebezpieczeństwo utraty tego lokalu, który już w najbliższym czasie może być sprzedany w drodze przetargu. Sytuację trzeba ratować. Temat wałkuje się dziś nawet na najwyższym międzypaństwowym szczeblu, pani ambasador publicznie głosi, że się wstawi za tym... I nic. 
   Bo tak naprawdę, cała sytuacja została zmodelowana, śmiem twierdzić, przez samego prezesa, który jako jedyny wydawca, wśród kilkuset chyba redakcji na Litwie, nie zechciał sprywatyzować zajmowanych pomieszczeń na warunkach określonych przez rząd. Powtarzam - nie zechciał! Kłamać teraz można bez końca, to ostatecznie jest specjalnością dzisiejszego prezesa. Ci, co prawdy nie wiedzą i tym razem uwierzą, bo okoliczności i całe tło temu sprzyjają. Tymczasem autentyczne dyskryminacyjne posunięcia władz zostają na uboczu, na nie już nie ma czasu. 
Wielu ludzi włożyło wiele pracy, czasu, serca by zagospodarować tę siedzibę po tym, gdy w 1989 roku przydzielono ją ZPL. Był to lokal, w którym dozorcy przechowywali miotły, łopaty, wiadra. O stanie, w jakim się znajdował nie warto nawet wspominać. Nie jest również tajemnicą, że za pieniądze z Polski przeprowadzono tu kilka poważnych remontów. Czy społeczność polska z powodu zachłanności jednego człowieka ma go teraz utracić? Zresztą jest to nie tyle redakcyjny lokal podlegający prywatyzacji, ile siedziba organizacji społecznej, którą należałoby jej wydzierżawić na dłuższy okres. A przy odrobinie dobrej chęci - nawet nieodpłatnie, jak to praktykuje się czasem w stosunku do innych organizacji.
   Właśnie tak, gdyby chodziło o interes społeczny, należałoby teraz stawiać sprawę zabiegając o zachowanie lokalu, a nie żądać prywatyzacji udowadniając jakąś dyskryminację tam, gdzie jej w ogóle nie było. Już w pierwszej uchwale rządu o prywatyzacji pomieszczeń redakcyjnych figurowała również „Nasza Gazeta”. Szeregu innych polskich redakcji w niej nie było, a „Nasza Gazeta” była od początku. Uchwała określała warunki i terminy ulgowej prywatyzacji pomieszczeń redakcyjnych za czeki inwestycyjne. Potem do niej były przyjmowane poprawki, dopełnienia, kilkakrotnie prolongowane były terminy dla tych, kto miał jakieś trudności, czy był po prostu opieszały i nie zdążył z załatwieniem wszystkich formalności. Od pierwszego do ostatniego dokumentu w sprawie tej prywatyzacji, drukowanych w „Valstybés űinios”, wymieniano również „Naszą Gazetę”. Żadnej reakcji. 
   Prezes w tym czasie przeprowadzał, że tak powiem, inną „prywatyzację” - kolejny raz „oczyszczał” teren w Związku i redakcji od niepotrzebnych mu „elementów”, budował sobie piedestał wodza. Wyraźnie irytowały go nawet delikatne przypomnienia, że trzeba się jednak pośpieszyć z prywatyzacją lokalu redakcji i proponowana w tym pomoc. Nie chciał, bo miał swe ciche, skryte plany. Chciał najpierw pozbyć się ówczesnej redakcji gazety, kierowanej przez Zygmunta Żdanowicza, obecnego redaktora naczelnego „Kuriera Wileńskiego”. Rzekło się, stało się. Redakcja w 100% poszła na bruk. Następna - tak samo. W międzyczasie „wódz” założył spółkę akcyjną redakcji, bez udziału Zarządu Głównego sporządził jej statut, wyłączność na dysponowanie akcjami nadał sobie, mianował siebie redaktorem naczelnym gazety i dopiero wtedy był gotowy na prywatyzację lokalu przez redakcję. Niestety, minęło już kilka dobrych lat od ostatnich, wyznaczonych przez rząd, terminów i w ogóle wszelka prywatyzacja za czeki inwestycyjne dawno się w państwie skończyła. Ale od czego są prezydenci, premierzy, parlamentarzyści, ambasadorzy? Ratunku! Maciejkiańca dyskryminują! 
   Jak więc, w świetle tej prywatyzacji, ma wyglądać obowiązek i odpowiedzialność prezesa wobec społeczeństwa? I ani krzty, ani cienia swej winy po nim nikt, nigdzie i nigdy nie zauważył. Przywdziewa jedynie skórę pokrzywdzonego i spekuluje na dyskryminacji i problemach Polaków na Litwie. Gdy po raz pierwszy usłyszałem o „jedynej pokrzywdzonej gazecie na Litwie”, pierwszym odruchem było - prowokacja! Nawet do głowy nie mogło przyjść, że to sam „Wielki Prezes” odważył się w taki sposób publicznie interpretować własną... nazwijmy to tak - nieodpowiedzialność. Zresztą wobec kogo miałby odczuwać tę odpowiedzialność. Społeczność polska - pojęcie raczej nie konkretne, a w Związku - kto by tam coś samemu wodzowi powiedział?! 
   Z prywatyzacją lokalu redakcyjnego, jak na razie, idzie mu nie najlepiej, ale tak źle nie zawsze i nie wszędzie jednak jest. Bo co tam jeden lokal! Praktycznie przecież cały Związek sobie „sprywatyzował”, jednoznacznie podporządkował swojej woli i swoim interesom. Odnosi się wrażenie, że wszelkie tam zarządy, statuty - to tak, dekoracja i ułatwienie dla manipulacji pojęciami. Nie musi przecież nigdy przed nikim z niczego się rozliczać, księgować może, co chce, komisja rewizyjna funkcjonuje też raczej tylko na papierze, nie ma też na głowie żadnych tam inspektorów podatkowych, żadnych rewizji, bo to przecież organizacja społeczna. Może nawet wbrew statutowi nie zatwierdzać na żadnym zarządzie żadnej księgowej, by w razie nieposłuszeństwa móc od razu, bez dodatkowych zachodów, wyrzucić z pracy, może ... Co tam pisać - wszystko może. 
Przypomina mi się skandaliczna historia z maszyną drukarską, o której w swoim czasie szeroko pisał również „Magazyn Wileński”. Chodziło o ludzi, którzy samowolnie „sprywatyzowali” zakupiony przez polskiego sponsora dla ZPL sprzęt drukarski. Drukarnia pracowała i między innymi „Naszą Gazetę” również drukowała. Wkrótce Zarząd Miejski ZPL maszynę jako swą własność odzyskał i przekazał ją w dzierżawę Zarządowi Głównemu na druk gazety. Jakże byli wszyscy zdumieni, gdy po pewnym czasie maszyna mająca tak głośny i skandaliczny „rodowód” w ogóle zniknęła. Okazuje się, sam prezes, nikogo nie informując, bez zgody zarządu i czyjejś uchwały, drukarnię po prostu sprzedał jak własną. Nie wiadomo za ile i komu. Było to przed kilkoma laty, wówczas jeszcze ten i ów w ZPL-u potrafił wykazać czasem jakieś niezadowolenie z takiej działalności prezesa. Ktoś tam szykował się nawet wystąpić na ubiegłym Zjeździe, by zaprotestować przeciwko samowoli prezesa. Na trybunę Zjazdu jednak nie trafił i na tym cała sprawa z kryminalnym podłożem się skończyła. Przecież o jedność i zgodę Polaków chodzi... Tylko śladu tych niezadowolonych w ZPL-u więcej nie ma. No i drukarni też.
   Podobne przykłady samowoli, przynoszącej poważne szkody dla całej organizacji można mnożyć. Dziwna i niezrozumiała w tej sytuacji pozostaje rola członków Zarządu Głównego. Przecież wybrani są do tego Zarządu we własnych oddziałach, na Zjeździe zatwierdzeni, są wolnymi obywatelami w wolnym państwie, żadna Syberia za prawdę nikomu niby nie grozi, czego więc się boją? Dlaczego zachowują się tak, jakby ich „Wielki Prezes” rzeczywiście był Wielkim Stalinem. Przecież w kołach, oddziałach Związek pracuje, działa częstokroć na przekór prezesowi. Ale na najwyższym szczeblu ich przedstawiciele o tym milczą. Nie chcą ponieść porażki, być okrzykniętymi „wrogami polskości”, bo „rozbijają zgodę Polaków”. Ależ przy takim kierownictwie i tak jest właściwie wszystko rozbite, a bez próby scalenia szybko się w ogóle rozsypie. Chociaż, bądźmy sprawiedliwi, ostatnio Zarząd Główny zdobył się na sprzeciw wobec prezesa, gdy chodziło o wybory samorządowe... 
Czy coś się w ludziach poruszyło, czy coś tu prezes nie dopracował? Za wiele widocznie ma w tym czasie roboty, trzeba za wszelką cenę podporządkować sobie cały Dom Polski w Wilnie, który już wkrótce Macierz tu wybuduje. To ogromny pałac, wielu poważnych ludzi jest zaangażowanych, byle intrygą czy prowokacyjką tu się nie obejdzie... Ale to już osobny temat-rzeka. 
   Tymczasem prezes przyjął jednoosobową decyzję, jak i przystało w sprywatyzowanej firmie - kolejny Zjazd ZPL wbrew obowiązującemu statutowi organizacji, nie odbędzie się w kwietniu br. Może gdzieś na jesieni... I nikt nie odważy się mu powiedzieć, że podejmowanie takich decyzji, to jednak nie jest jedynie jego kompetencją. W swoim otoczeniu takich śmiałków „Wielki Prezes” nie toleruje, więc ich być nie powinno. 
   Czy naprawdę nie ma? 

Maciej Michalski

Wstecz