Zjazd (Zjazdy?!) Związku Polaków 

Trudna szkoła demokracji

Uczą nas, uczą jakiejś demokracji, mówią, twierdzą, przekonują, że to najlepszy sposób na organizację życia społecznego, ale jakoś wszystko pozostaje czczym gadaniem. Nie, na słowach to każdy z nas jest już demokratą, każdy pod demokracją się podpisuje, ale jak co do czego praktycznie dojdzie, to już - przepraszam i wypraszam... Ja wiem lepiej jak być powinno i każdy powinien mnie słuchać, bo jeżeli nie, to gdzieś mam waszą większość i waszą demokrację. To ja przecież trzymam wszystko w swoim ręku, jestem prezesem i nim pozostanę. Niech nawet prezesować będę jedynie sobie a muzom, ale zrobię jak zechcę i biada temu, kto mnie nie usłucha. Dzięki Bogu, nastały jednak takie czasy, że wyrobiona przez lata, zdawałoby się, bezgraniczna cierpliwość i nawet tolerancja w stosunku do - mało przypominających przyzwoitość - poczynań różnych autokratów-biurokratów czy wprost „bożków”, zwanych czasem liderami, na szczęście, zaczynają mieć już swoje granice. A więc „nosi dzban wodę aż się ucho urwie”. A gdy się już to „ucho” urwie, powstaje sytuacja á la dzisiejszy Związek Polaków na Litwie. 
     W kilku poprzednich numerach „MW”, dość szczegółowo pisząc o tej sytuacji, naiwnie sądziłem, że jednak zbliżający się zjazd Związku, który wbrew woli byłego prezesa R. Maciejkiańca Zarząd Główny jednak zwołuje, przynajmniej z grubsza postawi wszystko na właściwe miejsce. Takie nadzieje wyrażały również wszystkie inne gazety, tego się spodziewali i oczekiwali ludzie, bo już serdecznie dość mają tych „kłótni na górze”. Teraz wypada jedynie zawołać: O, święta naiwności! Ci, którzy stworzyli ten bałagan, o trzy kroki do przodu wszystko przewidzieli i uczynili wszystko, by nie dopuścić do naprawienia sytuacji, a jeszcze bardziej ją zagmatwać i zakłamać. 
     Zanim odbywały się zebrania w kołach, konferencje w oddziałach Związku wyłaniające delegatów na Zjazd, były prezes powtórnie zwołał prywatne zebranie kilkudziesięciu osób, z tym, że teraz nazwał go już nie „konferencją ZPL” a... „zjazdem”, który ponownie „potwierdził” jego prezesostwo. Przybyli na legalny zjazd, ponad 400 delegatów wybranych przez około 10 tysięcy członków organizacji, trafili jakby w sytuację kawalera, którego bez jego zgody i wiedzy ożeniono. Wybrany na ubiegłym zjeździe prezes nie raczył nawet się zjawić, by wytłumaczyć swe racje (jeżeli czuje, że choć jakiekolwiek ma), całkowicie zignorował ludzi, którzy jednak dość długo, bo przez kilka kadencji, powierzali mu reprezentować siebie. I, w moim głębokim przekonaniu, postąpił tak całkowicie nadaremnie. Bo nawet najmniejszego zaufania ludzi nie zamienią żadne rozsyłane listy z dowodami swych racji do dygnitarzy, dziennikarzy i decydentów od różnych tam dotacji, sponsoringu i finansów publicznych. Żadne sztuczne robienie z siebie „prezesa” i tak na dłuższą metę nie może się udać, jeżeli, za tym „prezesem” nie stoją konkretni zorganizowani ludzie... 
     ...Tymczasem zjazd obradował, dyskutował, podejmował jakieś uchwały, wybierał nowe władze. Ale w sumie było jakoś nieporadnie i... smutno. Nawet gdy przystąpiono do wyborów nowych władz. Okazało się, że wśród członków Związku tak naprawdę nie ma nawet na kogo postawić. Żadnych nowych nazwisk, żadnych nowych liderów. Jedynie stara „nomenklatura”, te same twarze, te same wyświechtane frazesy, ta sama demagogia i rozliczone na łatwowiernych krasomówstwo z elementami aktorskich chwytów i gestów. Na pewnym etapie to może nawet się podobać, ale jak długo? Tym bardziej, gdy to samo koło zatacza się już po raz czwarty czy nawet piąty. 
     Około 60 proc. głosów zebrał w głosowaniu na „nowego” przywódcę Związku jego pierwszy prezes, obecny poseł na Sejm RL Jan Sienkiewicz. Zbigniewa Balcewicza bez zgrzytów jeszcze wybrano na wiceprezesa. A potem, w odczuciu wielu siedzących na sali, zaczęły się dziać rzeczy mało zrozumiałe. „Nowy” prezes z mety wszedł w rolę, twardą ręką zawładnął trybuną i stanowczo zaproponował dokooptować do proponowanego przez oddziały Zarządu Głównego 14 osób spoza Związku - szeroko znanych w środowisku polskim. Na pierwszy rzut oka, zdawałoby się, piękna inicjatywa. Praktycznie każdy z zaproponowanych w swoim czasie, tak czy inaczej, przewinął się w szeregach tej organizacji, ale wielu z nich przez wiele lat publicznie, w prasie deklarowało, że do Związku nie należy, ba! - powoływało nawet nowe organizacje, które miały być alternatywą Związkowi... Dobrze, pomińmy teraz przyczyny, dlaczego tak się działo, było - minęło, dalej żyjmy zgodnie! Ale jak to się ma do obowiązującego Statutu? Czy osoby spoza organizacji społecznej mogą być wybierani do jej kierowania i czy sami tego chcą, bo na zjeździe ich (z wyjątkiem może 1 - 2 osób) nie było? „Nowy” prezes zapewnił, że zawczasu szykując się do zjazdu (i objęcia funkcji prezesa? - M. M.), u każdego z nich otrzymał na to zgodę. Powstaje pytanie, dlaczego nie poprosił o podania z prośbą ponownego przyjęcia do Związku, co zjazd mógłby uczynić i wszystko by wyglądało bardziej legalnie i przyzwoiciej? Czy Statut i przy „nowym” prezesie ma być nic nie znaczącym papierkiem, bo „wódz” sam wszystko wie lepiej?... Zebrani na sali w większości swej z ogromnym poświęceniem, wiarą i prawdą, pracujący przez wszystkie lata dla Związku wyraźnie nie byli przygotowi do takiego obrotu sprawy, poczuli się ponownie jakby opluci i zignorowani. Dały się słyszeć głosy: „umarł król, niech żyje król”, „z deszczu pod rynnę” itd. Prawie połowa delegatów na znak protestu w ogóle przestała brać udział w jakimkolwiek głosowaniu. Z ponad 400 delegatów za nowy, dokooptowany Zarząd głosowało zaledwie około 150 osób. Później, podobno, nowo wybrana komisja statutowa stwierdziła, jakoby naruszenia Statutu nie było... Nie wiem, może nie było, może było. Wiem jednak, że pozostał głęboki niesmak. Obawiam się, że za każdego pozyskanego w taki sposób dla Związku etatowego działacza organizacja może stracić kolejnych kilkaset szczerych i uczciwych ludzi, w ciągu wielu lat bezinteresownie pracujących, jak to się mówi, „u podstaw”, bez zbytniego afiszowania się, reklamy i prezentowania komukolwiek swoich zasług. A to na nich właśnie, a nie na kimś innym, organizacja się trzyma. 
     Nie róbmy jednak pochopnych wniosków. Nowy Zarząd ma teraz roboty i kłopotów nie lada. Niech nawet te kłopoty nie mają nic wspólnego z działaniem na rzecz celów, w imię których został powołany. Będą prowadzić spór o majątek, lokale, gazetę, będą próbowali „domówić się” z samozwańczym „prezesem”, wzajemnie uznawali swoje ogromne zasługi, „iść na kompromisy”, a może nawet pisali pozwy do sądów, by zamknąć usta złośliwcom, którzy twierdzą, że „kruk krukowi oka nie wydziobie”... 
     Ale siła Związku przecież nie w działaczowskiej grupie na „górze”, a w kołach i oddziałach , które w takiej sytuacji powinne by zaktywizować swą kierowniczą pracę. Intryg z góry w najbliższym czasie można nie oczekiwać - mają przecież własne zajęcie. I na zdrowie, byle innym w pracy nie przeszkadzali. Niech na razie uczą się porozumiewać ze sobą, niech uczą się też jakiejś demokracji. Bo przyjdzie czas, gdy będą zmuszeni wspomnieć o ludziach, interesy których niby reprezentują. Nie za tak, nie za dziękuję, a za solidne wynagrodzenie, w tej czy innej formie. I to oni mają się ubiegać o nasze względy, a nie na odwrót, to oni mają dbać o swój autorytet w społeczeństwie. Bo prawdziwym liderem zostaje się tylko z woli ludzi. Podobno też każdy ma takiego przywódcę, na jakiego zasługuje. O tym również częściej wspominajmy, by zbytnio potem nie narzekać... 


Maciej Michalski

Wstecz