Jak to było? 

NATARCIE 

Po kilkugodzinnym marszu szpica nasza zatrzymała się w podwileń-skich zagajnikach, a za nią cała bojowa kolumna. Zrobiło się zamieszanie. Słychać było rżenie koni. Migotały w różnych miejscach światełka latarek. Padały krótkie rozkazy dowódców: 

- Absolutna cisza! Żadnych światełek!... Zdyscyplinowani żołnierze skupili się koło swych dowódców. 

Niektórzy zmęczeni kładli się na murawie i leżeli nieruchomi. Panowała zupełna cisza. Znaleźliśmy się w pobliżu podstawy wyjściowej. Podszedł do mnie „Jarema” z „Kowalem”. Zwołaliśmy dowódców i wraz z nimi wysunęliśmy się na skraj zagajnika. Przed nami, ciemne kontury zabudowań - to Hrybiszki. 

- Chcę Panom w kilku słowach przypomnieć to, co mówiłem na ostatniej odprawie - zaczął „Jarema”. - Mamy zdławić niemieckie punkty oporu na Rossie a później współdziałając z naszym prawym sąsiadem - zgrupowaniem mjr. „Pohoreckiego” przeć koncentrycznie do środka miasta. Proszę natychmiast oddziałami pierwszego rzutu zająć podstawy wyjściowe pod osłoną skupisk drzew i zarośniętych tutaj gęsto stoków wzgórz. 

- Na przedpolu mieliśmy własne patrole. Pluton saperów Kedywu (60) przybyły z Wilna pozostanie w odwodzie przy zwiadach i oddziale osłony. Reszta - jak podałem uprzednio na odprawie. Na czas ciemności ustalam dla naszego zgrupowania znaki rozpoznawcze: hasło - „Oszmiana”, odzew - „Wilno”. Czy są jakieś zapytania? 

- Kiedy dokładnie zaczynamy? 

- Na mój rozkaz. 

- Czy będą zrzuty aliantów?... - zapytał z uśmiechem „Mały” - dowódca 9 Brygady.

- Pan żartuje, panie chorąży, liczymy tylko na własne siły i Opatrzność Bożą - zakończył „Jarema”. 

Od strony Wilna strzelały w niebo światła reflektorów ustawionych gdzieś na zboczach wzgórz. Oddziały szły na przewidziane miejsca z zachowaniem wielkiej ostrożności. „Jarema” maszerował za mną, z tyłu za masą żołnierzy. Potykał się czasem na nierównej ziemi; milczał. Ściskałem w dłoni „empi”. Doszliśmy do Hrybiszek. Spojrzałem na zegarek - była już późna godzina. Nie widać żadnych sygnałów z miasta. Nagle gdzieś od strony sąsiedniego zgrupowania dobiegły nas głosy przybierającej na sile strzelaniny. „Jarema” chciał coś do mnie mówić, ale w tej chwili z tyłu za nami usłyszeliśmy warkot motoru - to samochód „Wilka”. 

Nasz dowódca zbliżył się do nas. Był spokojny, opanowany, z jego twarzy biło zmęczenie. 

- Czy jesteście gotowi? - padło krótkie pytanie. 

- Oddziały stoją już na pozycjach wyjściowych - stwierdza „Jarema”. 

- Koledzy, w imię Boże, zaczynamy. 

Mówiąc te słowa „Wilk” patrzył w nasze oczy krótką chwilę, jakby chciał z nich wyczytać odpowiedź na pytania, które go dręczyły a których nie ujawniał, uścisnął nasze dłonie i odszedł. 

Padły rozkazy. Ruszyło natarcie. Nasze oddziały rozsypały się w szeroki szyk bojowy i parły do przodu. Wystrzelona zza horyzontu niemiecka rakieta zatoczyła w górze krwawą parabolę i zgasła gdzieś na nieboskłonie. Na przedpolu zaczęły grać karabiny maszynowe, słychać było wystrzały moździerzy i artylerii. Wszystkie rodzaje nowoczesnej broni niemieckiej dawały pokazowy koncert. Chłopcy nasi przyjmowali chrzest bojowy w starciu z doborową, regularną frontową armią okupanta. 

Przyczaiły się linie nacierającej polskiej tyraliery, szukającej ochrony w każdym zakamarku ziemi, w każdej kępie młodych drzew i za osłoną każdego krzaku. W pewnym momencie nawała ogniowa przycichła na chwilę. Rozkazy „naprzód” - poderwały całą rozciągniętą linię, ale znowu waliły ogniem niemieckie cekaemy. Raz jeszcze żołnierz nasz przytulił się do matki-ziemi, nie pamiętał o zmęczeniu. Na każdy rozkaz dowódcy zrywał się w pełni ofiarności i poświęcenia.

Na horyzoncie zaczęło świtać. Pierwsze promienie słońca oświetliły przedpole, na którym coraz wyraźniej zarysowywały się kształty kopulastych budowli. To betonowe bunkry niemieckie - Stützpunkty. Pobojowisko zamieniło się w piekło. Do grzmotu dział i huku rwących się granatów moździerzy dołączył się świst wchodzących do akcji niemieckich myśliwców. Wyskoczyły nagle zza drzew. Z niskiego pułapu pruły ziemię pociskami.

- Ostrzelać samoloty - zawołałem do celowniczych RKM-ów.

Padły serie polskiego ognia, ale były niecelne z braku przeciwlotniczych przyrządów celowniczych. Samoloty jednak zwiększyły pułap i znikły gdzieś z pola walki. 

Rosły w odgłosach dział ogniste wieże, czarny dym unosił się w niebo. Od wsi biła łuna palących się chałup. 

- Skokami naprzód!... Obok mnie żołnierz trzymając karabin w garści biegł naprzód pełen uniesienia bitewnego. Ale w pewnej chwili zobaczyłem jak chwieje się i pada. 

- O Jezu... - usłyszałem przeraźliwy głos. Zraniony odłamkiem szrapnela błagał o pomoc. Już był przy nim sanitariusz. Pochylony, klęcząc na jednym kolanie wyciągał bandaż z torby i nagle zwalił się sam obok broczącego krwią kolegi. Seria przeszyła mu pierś, leży martwy. (...) Ziemia drżała i dudniła. W powietrzu świst pocisków. Raz jeszcze dwa Messerschmitty uderzyły z dwóch stron na nasze prące do przodu szeregi. 

Niemcy, wbrew przewidywaniom naszych dowódców, byli jakoś dziwnie twardzi i jak nigdy uparci. (...) Brudny pot lał się z twarzy zmęczonych żołnierzy. Choć serce gwałtownie tłukło się w piersiach, choć mundur często ociekał krwią, choć padali zabici - żołnierz-partyzant usiłował iść do przodu, nie czekał na śmierć, lecz kroczył przeciw niej.

- Panie Inspektorze, nie poradzimy! - wołał do mnie młodziutki partyzant obryzgany własną krwią.

- Do przodu!... - Krzyczałem do „Małego” - dowódcy 9 Brygady i wskazywałem mu ręką kierunek bunkrów, zza których wyłoniły się sylwetki Niemców z karabinami w ręku. Przeciwuderzenie. Chłopcy wzmogli siłę ognia.

Żołnierze niemieccy byli już blisko.

- Bagnet na broń!... Przygotować granaty!...

Polacy wybiegli na wprost do walki wręcz. Wróg nie spodziewał się tego. Jakiś oficer niemiecki padł, inni wycofali się. „Mały” biegł w tyralierze za nimi. Rzucał granaty i strzelał z pistoletu. Nagle, o Boże... dosięgła go nieprzyjacielska seria. Bohaterski dowódca 9 Brygady Oszmiańskiej „Mały” - chor. Kazimierz Stosuj-Szaszkiewicz zwalił się z nóg martwy. Oddał swe życie za Wilno, które tak bardzo kochał. (...) 

Nowogródzkie bataliony 1/77 p.p. „Zycha” i VI/77 p.p. „Pala”, wchodzące w skład naszego zgrupowania doszły w rejon podstaw wyjściowych oddzielnymi kolumnami. Podporządkowane rozkazom „Pala” - kpt. Dedalisa, po osiągnięciu wąwozów na Lipówce zostały zatrzymane ogniem ckm z najbliższego bunkra. Polacy przyjęli szyk bojowy. Odezwała się artyleria nieprzyjacielska. Ogień wzmagał się z każdą chwilą. Z powietrza ludzi „Pala” atakowały samoloty. Wkrótce Niemcy przeszli do natarcia; i tu doszło do walki wręcz. 

Ppor. „Zdrój” - Bałachowicz, dowódca 1 kompanii VI Batalionu padł ciężko ranny. Leżał w kałuży własnej krwi. Widział zbliżających się do niego Niemców. Trzymał w dłoniach pistolet maszynowy, skierował go do własnych ust. Nacisnął spust... Koniec... Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie... 

W tym momencie dotarł do „Pala” rozkaz „Jaremy”: wycofywać się do dworu Szwajcary. W gorący lipcowy dzień, kolumny oddziałów Dedalisa odeszły w nakazanym kierunku. Samoloty nieprzyjacielskie co jakiś czas przelatywały nad ich głowami i zawracały nad Wilno, gdzie natężenie walk przybierało na sile z chwilą wkraczania tam jednostek Armii Czerwonej.

Edmunt Banasikowski 
Urywek z książki „Na zew Ziemi Wileńskiej”

Wstecz