I GDY MI WSPOMNIEŃ DZWON DZIŚ DZWONI

Taką oto pracę domową zadał swoim czy-telnikom Różewicz: „Idź do domu i napisz o sobie”. Rozumiem, że nie o dosłowność, czyli czynność fizyczną chodziło poecie, a o zajrzenie w głąb własnej duszy, jakiegoś rachunku sumienia. Jednak - pełna pokory i postanowienia pisania prawdy o sobie, o czasach, w których upływało moje dzieciństwo, młodość - potraktowałam to polecenie dosłownie. Zdaję sobie sprawę, że - mimo najszczerszych chęci - ani o sobie, ani o świecie, który mnie otaczał i otacza, nie potrafię prawdy napisać. Bo nie ma jednej prawdy. Więcej - nie ma jednego, raz i na zawsze określonego człowieka. „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” - uważa Szymborska. A przecież w najrozmaitszych sytuacjach nie byłam sprawdzona, więc nie wszystko wiem o sobie. Nałkowska w jednej z najciekawszych swoich powieści psychologicznych, „Niedobrej miłości”, pisała, że człowiek wcale nie jest takim, jakim jest naprawdę, albo za jakiego się sam uważa. Określa go sytuacja, w której się znalazł i to, co inni ludzie o nim myślą. Nawet odbijając się w wielu lustrach naraz - choć uważane są one za symbol obiektywności - zależnie od ich ustawienia wyglądamy różnie. A cóż mówić o oczach ludzkich: życzliwych, przyjaznych, pobłażliwych, wymagających, niechętnych, krytycznych lub wręcz wrogich. Wychodzi więc na to, że nie jesteśmy w jednym egzemplarzu, a każdy z nas ma wiele sobowtórów o bardzo rozległej gamie barw. Niestety, nie zawsze pastelowych.

Ta nieco rozbudowana dygresja ma służyć obronie przed ewentualnym posądzeniem o nieszczerość, czy też o zafałszowanie przeszłości, którą dziś, po szczęśliwym przekroczeniu zakrętu historycznego tak jakoś wypada widzieć w ciemnych jedynie barwach. A to przecież nieprawda. W każdym ustroju ludzie żyją i kochają się, mają swoją jedyną i niepowtarzalną młodość, zachwycają się - jeśli potrafią - urodą świata, uczciwie pracują. A to już jest wartością ze wszech miar godną szacunku. Ponadto kochamy przeszłość dobrą i złą, kochamy czas, który minął, i to, co uniósł z nas samych. Wszystko, o co stajemy się ubożsi. Cytuję Brandysa z pamięci, więc bez cudzysłowu. Słowem - dawniej było lepiej, bo my byliśmy młodsi. Wreszcie - stan naszej wiedzy historycznej był zupełnie inny. Zbrodnie totalitaryzmu sowieckiego były przed społeczeństwem starannie ukrywane. Poza tym, mając zafałszowaną wiedzę, inaczej wiele spraw ocenialiśmy. Zresztą nie wszystko było złe. Trudno w kategoriach ujemnych oceniać gęstą sieć bibliotek, domów kultury, łatwy i bezpłatny dostęp do nauki.

To moje najdawniejsze wspomnienie: letni wieczór, porośnięte rzadkimi krzewami zielone zbocze jakiejś góry, a na dole, na niewielkiej polance - płonące ognisko, wokół którego tańczą zbójnicy z ciupagami. A jeszcze - szumiały Jontkowe jodły na gór szczycie. Arię Jontka często śpiewała moja mama i te jodły, a raczej jakiś tajemniczy „gurszczyt” przez dobrych parę lat nie dawał mi spokoju, będąc pierwszym nieuświadomionym zainteresowaniem mową ludzką, a jednocześnie i utrapieniem lingwistycznym. Ale to, oczywiście, przyszło nieco później. A tamten wieczór ostatniego przedwojennego lata z tym koncertem przy ognisku był jak piękna kolorowa bajka. Jeszcze nie wiedziałam, nie rozumiałam wtedy, że tak wygląda szczęście: są oboje rodzice i nie ma wojny, lęku i głodu.

Koniec lat trzydziestych był okresem kryzysu ekonomicznego, bezrobocia. O pracę w Wilnie było trudno. Wiosną 1939 roku ojciec otrzymał zatrudnienie przy budowie szosy Wilno - Lida. Mama z trójką dzieci (3,5 - 6 lat) pojechała latem do niego, do miejscowości Michaliszki, odległe o jakieś 60 km od Wilna, dziś białoruskie, a wtedy jeszcze polskie. Tam zastała nas wojna. W Wilnie zostało nasze mieszkanie na Słomiance. Ojca zabrano na wojnę, na której zaginął bez wieści. Po tragicznym 17 września, kiedy to zgodnie z paktem Ribbentrop - Mołotow Związek Radziecki napadł na Polskę, Michaliszki stały się sowieckie, a Wilno - litewskie, prawda, na razie nie sowieckie. A między nimi - granica. Do swego wileńskiego domu wrócić nie mogliśmy, bo nie udało się załatwić furmanki. Zostaliśmy sami, wśród obcych, bez zimowego ubrania i w ogóle bez niczego. Mama miała wtedy 26 lat i musiała z nami, dziećmi jakoś do otwarcia granicy przetrwać. Nie będę się rozwodzić nad tym, jakeśmy tam żyli, bo była wojna i wszystkim było ciężko. Pamiętam tylko, że kiedy zachorowałam na szkarlatynę, lekarka wypisała mi na receptę... dwie takie podłużne francuskie bułki. A jeszcze pamiętam moje pierwsze honoraria za działalność artystyczną. W miasteczku były koszary rosyjskie. Chodziłam tam - trzy i pół letnia - by śpiewać żołnierzom w jakimś rosyjsko - białoruskim narzeczu taką oto czastuszkę:

Jechał Stalin na korowie,

Woroszyłow na byku.

- Kudy jedziesz, czort usatyj?

- Da Warszawy pa muku.

Dostawałam za to od żołnierzy niekształtne kawałki żółtego, odłupanego od dużych głów, cukru. Niestety, moje występy artystyczne dość szybko się skończyły. Któryś z żołnierzy przyprowadził mnie do domu, tłumacząc mamie, że w Związku Radzieckim za tego rodzaju repertuar mogą być całkiem inne honoraria.

Wynajmowaliśmy mieszkanie u jakiejś Białorusinki. Była to, jak wielu Białorusinów, dobra kobieta. Pamiętam, kiedy w zimie, chcąc się ogrzać, naleliśmy na środku izby nafty i rozpaliliśmy ognisko (kiedy mama szła do pracy, zostawaliśmy bez opieki), gospodyni nie gniewała się za wypaloną czarną dziurę w podłodze, tylko lamentowała, że Bierezichi (to znaczy Brzozowskiej) „dzietaczki” mogły się spalić. Mój Boże, dziś, z perspektywy tylu przeżytych lat, tak strasznie i tak nieodwracalnie wiem i rozumiem słowa księdza Twardowskiego, że trzeba śpieszyć kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą. Dorosłe dzieci często za późno się spostrzegają, że nie śpieszyły z okazywaniem uczuć swym rodzicom. A przecież nigdy nie wiadomo, kiedy się zbliży Conradowska smuga cienia. I nasturcje będą się płomieniły bez naszych najbliższych - albo bez nas - i „zachód burgundem roztłucze się nad miastem”, i kuranty Moniuszkowskiego „zegara starego niczym świat” innym już „dziwne chwile będą przypominać”. A wtedy, w tamtych białoruskich Michaliszkach....

„Ona mi pierwsza pokazała księżyc” - wspominał z czułością matkę swą poeta. A moja sprawiała, że każdego wieczoru działy się w naszej, a właściwie cudzej wynajmowanej chacie (bo tak mówiliśmy) prawdziwe cuda i czary. Działa się książka. Ona pierwsza pokazała mi książkę i wiersz. Jeśli była nafta w lampie, czytała. A jeśli nie, śpiewała lub recytowała ballady Mickiewicza, setki innych wierszy i pieśni. (Do dziś nie wiem, czy jest coś piękniejszego niż Syrokomlowsko - Moniuszkowska „Wieczorna pieśń”, ta, która dźwięcznym głosem po nocnej rosie płynie. Może tylko pieśni... Bułata Okudżawy. Ale te biorą człowieka inaczej - głębią i mądrością). Mama miała fenomenalną pamięć i piękny głos. Trochę tej pamięci, na szczęście, odziedziczyłam, z głosem jest dużo gorzej. No i tak od najmłodszych lat rosłam w przekonaniu, że najpiękniejsza, najcudowniejsza rzecz na świecie - to książka. I to przekonanie na zawsze mi pozostało.

Gdy w 1940 roku Litwa „włączyła się do bratniej rodziny narodów radzieckich”, granica została otworzona, przyjechała po nas babcia i wynajętą furmanką wróciliśmy do Wilna. Tu w 1941 roku po raz drugi rozpoczęła się dla nas wojna. Naszą ciotkę Annę podczas łapanki ulicznej Niemcy zgarnęli, jak się wtedy mówiło, i wywieźli na przymusowe roboty do Niemiec. Odtąd co wieczór staliśmy na szosie z trwogą oczekując na przyjście mamy. Mama przed wojną uczyła się w szkole ogrodniczej, więc teraz pracowała w cieplarniach i przy inspektach w ogrodzie przy ulicy Chocimskiej. (Dziś Giedraićiů). Po wojnie całe to gospodarstwo zostało, oczywiście, znacjonalizowane, gospodarze wyjechali do Polski, mama została tam pracować jako ogrodnik i tu, w trzypokojowym drewnianym domku, stojącym pośrodku dwuhektarowego ogrodu z cieplarniami i inspektami, upłynęło mi dwadzieścia lat życia. Stąd chodziłam do szkoły, potem do instytutu, następnie do pracy. Szkoły były trzy. Najpierw litewska nr 7 na Wiłkomierskiej (Ukmergés), potem początkowa nr 26 na Chocimskiej, no i wreszcie ta najważniejsza - 5 Średnia na Antokolu. W tej litewskiej uczyliśmy się na zasadzie „dziad przemówił do obrazu”, bo nauczycielka nie umiała ani słowa po polsku, a my nie mieliśmy pojęcia, czego od nas chce. Jednakże trwało to niedługo. Gdzieś „na górze” coś zadziałało (podobno aż w Moskwie) i po jakichś dwóch miesiącach zaczęły powstawać szkoły polskie.

Oczywiście, nowych podręczników radzieckich jeszcze nie było, a z czegoś trzeba się było uczyć. Znaleziono więc dość zabawne wyjście. Szkoła otrzymała przedwojenne polskie podręczniki, a my klej, pocięte paski papieru i całymi dniami na lekcjach, pod osobistym nadzorem kierownika szkoły pana Razukasa, zaklejaliśmy wszystkie „trefne” wyrazy, to znaczy takie, które związane były z religią lub Polską. Pamiętam, była tam modlitwa do Anioła Stróża: Aniele, Boży Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój...” Po zaklejeniu wyglądało tak: „Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój”. Głośno protestowaliśmy, mówiąc, że nie jesteśmy więźniami i nie chcemy, by jakiś stróż nas pilnował, zwłaszcza w nocy. Niektóre teksty były tak pozaklejane, że całkowicie traciły sens. Ale na szczęście Kiplingowskie Słoniątko, które nad brzegami wielkiej, szarozielonej mętnej rzeki Limpopo pytało krokodyla, co je na śniadanie, nie zostało okaleczone. Dziś mam na swoich półkach trzy różne tłumaczenia tej bajki, ale tylko w tamtym, najpierwszym płynie wielka, szarozielona mętna rzeka Limpopo. Nie wiem, na czym polega tajemna muzyka tych słów, ale potrafiła „wprawiać w podziw słodki” moje dziecinne serce. I jeszcze inne słowa bezimiennego wtedy autora „były dzieciństwu memu lasem czarów”. Gdzieś, w jakimś szczątku zbiorku poetyckiego, jeszcze nie chodząca do szkoły, ale już od pięciu bodaj lat umiejąca dobrze czytać, znalazłam takie cudowne słowa: „I gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni, stary żal moim jest dzwonnikiem”. Przez lata całe rozkoszowałam się tym zdaniem, a przede wszystkim jego melodią, nie wiedząc, kto jest ich autorem.

Minęło wiele czasu. Już jako studentka kupiłam pięciotomowe „Wiersze wybrane” Leopolda Staffa i tu mi się ten cudowny dzwon poezji rozdzwonił. Czułam się wtedy jak odkrywca skarbów.

Te pierwsze lata powojenne były bardzo trudne. I chłodne, i głodne. Nie było czym w piecu palić ani w domu, ani w szkole. Na rynku kupowało się przewiązane słomianym powrósłem wiązki polan, trzeba też było przynosić polana do szkoły, bo brakowało opału. Jednak, w miarę możności, szkoła troszczyła się o dzieci. Bufetu żadnego, oczywiście, nie było, ale codziennie dostawaliśmy pół kromki białego chleba i łyżeczkę cukru „piasku” albo kostkę „rafinadu”. Woleliśmy ten piasek, bo kostki żona kierownika opiłowywała na kantach. A z tym chlebem to często dokuczaliśmy kierownikowi. Podnosiło się te pół kromki do oczu, uważnie patrzyło i wołało: „O, Moskwę widać!”. Niby, że taka jest cieniutka. Złośliwość ta była raczej sztuką dla sztuki, bo pana Razukasa lubiliśmy. Nie pamiętam, żebyśmy pili jakąś herbatę, choć na korytarzu stał duży cynowy bak z przywiązanym na łańcuchu kubkiem, też cynowym. Ale była tam zawsze tylko przegotowana i bardzo niesmaczna woda. Posypywaliśmy cukrem chleb i jedliśmy na sucho. Śmieszyło nas, kiedy Wanda Ładówna (obecnie lekarz w Warszawie) po zjedzeniu tej łyżeczki cukru mówiła: „Cukier zjadłam i podjadłam, i na zdrowie”. Nie rozumieliśmy, że była mądrzejsza od nas, bo wiedziała, co to jest autosugestia.

Cukier był wtedy wielkim rarytasem. Dostawało się go na kartki, ale bardzo rzadko. Widocznie nie wszystkim starczało, skoro kolejkę trzeba było zajmować z wieczora. Bardzo lubiłyśmy z siostrą to nocne stanie. Tyle się różnych opowieści człowiek mógł tam nasłuchać! A jeszcze lubiłam... wybory, a raczej okres przedwyborczy. Chodzi o to, że na kilka miesięcy przed wyborami w szkołach działały „agitpunkty”. W sobotnie i niedzielne wieczory odbywały się tam koncerty, wyświetlano filmy. Nie tylko radzieckie, ale nawet tak zwane trofea wojenne, czyli zrabowane gdzieś w Europie. Jednym z największych doznań artystycznych w moim życiu była zekranizowana opera Leoncavallo „Pajace” z nieziemsko piękną młodziutką Giną Lollobrygidą.

W tamtych latach powojennych jednym z najbardziej oczekiwanych dni w roku był dzień 1 kwietnia. Chodzi, rzecz jasna, nie o prima aprilis, lecz o to, że w tym dniu były zniżane ceny na artykuły spożywcze i przemysłowe. Trwało tak, jeśli się nie mylę, bodaj aż do śmierci Stalina.

W swoim życiu miałam wielu wspaniałych nauczycieli. Jedną z nich, może nawet tą najważniejszą, była Wanda Jackiewiczowa, „Wróbelkiem” zwana, która uczyła mnie w drugiej, trzeciej i czwartej klasie. Mój Boże, ile zrobiła mi dobrego! A zaczęło się wszystko bardzo groźnie. Zostałam przyłapana na czytaniu na lekcji „literatury dla kucharek”. Były przed wojną takie brukowe, dla prenumeratorów bezpłatne dodatki do gazet, w zeszytach, w rodzaju „Hrabina żebraczka, czyli siedem trupów w wannie”, „Jaskinia miłości” czy też „Napiętnowana”. Nauczycielka kilka skonfiskowanych zeszytów spaliła, z czego wynikła ogromna awantura, bo były pożyczone, ale za to kazała mi przychodzić do niej po dobre książki, a miała ich bardzo dużo. To dzięki nim moje powojenne, obiektywnie rzecz biorąc, trudne dzieciństwo, było takie wspaniałe i ciekawe. Nie bardzo mnie obchodziło, co się wokół mnie dzieje, żyłam wyłącznie w świecie książek. Prawdę mówiąc, bardzo źle, chłodno (w domu woda zamarzała) było tylko w zimie, bo latem był prawdziwy raj jarzynowy. Ogród był państwowy, ale do garnków nikt nam przecież nie zaglądał. Tuwim „po tamtej stronie Wielkiej Wody” tęsknił do zapachu bzu warszawskiego, a ja do dziś tęsknię do smaku i zapachu tamtych pomidorów, bo to, co się teraz sprzedaje w sklepach, a i na targach, jest jednym wielkim nieporozumieniem.

...Minęło wiele, wiele lat. Pracowałam w redakcji „Czerwonego Sztandaru”. Któregoś dnia aż z Częstochowy przyfrunął do nas nasz kochany „Wróbelek”. Pani Wanda miała już dobrze ponad osiemdziesiątkę, ale, mała, drobna, była jak dawniej pełna energii i życia. Wdzięczna jestem losowi za to spotkanie, że dane mi było powiedzieć mojej dawnej nauczycielce, jak wiele znaczyły dla mnie te książki, które w ciągu trzech lat mi pożyczała.

Nie wiem, jak w innych, ale w najbliższej bibliotece na Kalwaryjskiej polskich książek nie było. Były natomiast w 5 Szkole Średniej, w której się od V klasy uczyłam, ale nie długo tak trwało, bo po jakiejś kontroli i „czystce” zostało ich bardzo mało. Kilka odrzuconych książek, które mi bibliotekarka dała po kryjomu, mam do dziś. Wśród nich tak niewinną jak „Czółnem przez morze” Jona Swenssona z numerem 5984 i z dedykacją: Andrzejowi 30.11.44. Często, patrząc na ten wpis, myślałam o tym nieznanym Andrzeju i o tym, gdzie go nasze wileńskie losy rzuciły. Może do Polski wyjechał, a może w całkiem przeciwną stronę i nie z własnej woli - na Wschód? Przecież o tych wywózkach wiedzieliśmy, choć się głośno o nich nie mówiło, tylko szeptem. Szeptem się też mówiło o tym, że cała IX męska klasa została w szkole aresztowana, a później wywieziona do Workuty. Nawet wtedy, kiedy nasza koleżanka Lodzia Olechnowiczówna przychodziła do szkoły z zapłakanymi oczyma, wiedzieliśmy, że o nic nie trzeba pytać. Jej starszy brat Staś był wśród aresztowanych. Dopiero po siedmiu latach, po polskim październiku, mógł wrócić, ale nie do Wilna, tylko do Polski.

Skoro poruszyłam temat wywózek. Na Syberię została zesłana bliższa i dalsza rodzina mego ojca. Rodzina, której się nie znało i o której w naszym domu rzadko się mówiło. Chodzi o to, że ojciec pochodził z zamożnej ziemiańskiej rodziny, która miała znaczny majątek w Żoślach (leżą między Wilnem a Kownem), ale popełnił tak zwany mezalians, żeniąc się z córką Franciszki Jeleńskiej, biednej wieśniaczki z Turniszek, więc został przez rodzinę odtrącony i nikt się nie kwapił do okazywania jakichkolwiek uczuć takim niepożądanym krewnym. Później, za władzy radzieckiej, sytuacja się odwróciła - ludzie się bali przyznawać do bogatych krewnych. W taki oto sposób od najmłodszych lat otrzymałam „klasowe” wychowanie. Moim pierwszym nauczycielem w tej materii była babcia Frania. Był to jednak nauczyciel dość niekonsekwentny, który skutecznie potrafił mi zasiać niezły mętlik w głowie. Urodzona jeszcze w XIX wieku, od swoich rodziców, którzy pamiętali czasy pańszczyźniane, nasłuchała się o tym, jak to panowie znęcali się nad chłopami, każąc, na przykład, włazić im na drzewa i kukać jak kukułka. A i w Polsce międzywojennej biedny człowiek też był w pogardzie, mówiła. „Panów” więc nie lubiła z całego swego chłopsko - proletariackiego serca. Teraz to dobrze, wszyscy ludzie są równi - mówiła - i bezrobotnych nie ma. A jednocześnie najgorszym wyzwiskiem, gorszym niż „złodziej” czy „bandyta”, było dla niej słowo „bolszewik”. W ogóle babcia Frania była bardzo pyskata. Na wszystko miała odpowiednie, często dosadne, ale dowcipne wyrażenia, przysłowia. Mówiła, na przykład: „A łam ty głowę z kawałkiem szyi”. Cały cymes upatrywałam w tym kawałku szyi. Bo zwykłe złamanie głowy, czyli karku, to żaden efekt. Ale z kawałkiem szyi! Na pytanie: „Jak wyglądam?” odpowiadała: „Jak pół d... przez okno”. No właśnie - jak pół. Kiedy, jak to dzieci, hałasowałyśmy, mówiła: „Znowu wy ziemskie kule przewracacie”. I choć przewrócenie jednej kuli ziemskiej byłoby też niezłym wyczynem, babcia zawsze używała liczby mnogiej, nie podejrzewając nawet, że posługuje się środkiem literackim, hiperbolą zwanym. Swoje wątpliwości co do realizacji jakichś planów, zamiarów czy obietnic kwitowała słowami: „Daj Boże, daj Boże, ale ni wiem”. Oczywiście, akcentując z wileńska ostatnią sylabę. Powiedzenie to miało swój rodowód w starym kawale wileńskim, który babcia od swojej macochy słyszała. A było tak. Siedzącemu pod Ostrą Bramą żebrakowi kobieta daje grosik i mówi: „Pomódl się , dziadku, żebym prędzej za mąż wyszła”. Ten wziął grosik, popatrzył na nią (a była leciwa i brzydka) i mówi kręcąc wątpiąco głową: „Daj Boże, daj Boże, ale ni wiem”. Powiedzenie to na stałe weszło do naszego rodzinnego słownictwa. I dziś, kiedy rozmawiamy z siostrą , to „ni wiem” jest kluczem, którym się otwiera zamknięte drzwi minionego czasu i barwę tamtych lat. A nie zawsze były to barwy landrynkowe. Pamiętam, latem 1945 roku kilku żołnierzy radzieckich przyprowadziło na ogród, gdzie mama pracowała jako ogrodniczka, i gdzie mieszkaliśmy, trzech jeńców niemieckich. Kazali im się rozebrać i rozstrzelali. Nawet nie zakopali, tylko zabrali ubrania i poszli. Pracujące na ogrodzie kobiety zawinęły ciała w jakieś płachty i pochowały rozstrzelanych w jednym z inspektów. Odtąd, jak pamiętam, nic tam nie sadzono, a my z siostrą co roku na Zaduszki układałyśmy z kamyków krzyż i zapalałyśmy świeczkę. Towarzyszyło owym samarytańskim odruchom uczucie jakiegoś rozdarcia i niepewności. Bo to przecież wrogowie, okrutni faszyści (po wojnie tylko w tych kategoriach oceniało się Niemców), a z drugiej strony - ludzie. Jeden z nich klęczał i pokazywał zdjęcia dzieci. Oczywiście, nam, dzieciom, nie pozwolono na tę egzekucję patrzeć, ale z opowiadań naocznych świadków wiedziałyśmy wszystko.

Siedem lat nauki w 5 Szkole Średniej uważam za najpiękniejszy okres w moim życiu. A to dlatego, że bardzo lubiłam, wręcz kochałam swoją klasę. To wielkie szczęście, jeśli się ma kogo kochać, kiedy codziennie, mimo jakichś nie lubianych lub nudnych lekcji (zresztą był na nie nader skuteczny sposób: czytanie książki pod ławką), chce się iść do szkoły. (Dopiero później zrozumiałam, że duża w tym była zasługa wychowawcy klasowego pana Zbigniewa Rymarczyka, który potrafił tę klasę zespolić).

Dziś jest zupełnie inaczej. Wielu, niestety, zbyt wielu uczniów wręcz afiszuje się swoją niechęcią do przybytku wiedzy. Być może dawni czytelnicy „Kuriera Wileńskiego” pamiętają, jak bardzo polska społeczność Wilna i Wileńszczyzny była zaangażowana w budownictwo nowej szkoły polskiej im. Jana Pawła II. Ja również. Z lekkiej ręki pani Janiny Gieczewskiej, która pierwsza dała pieniądze, zainicjowałam akcję sprzedawania „cegiełek” (publikowane były nazwiska wszystkich ofiarodawców oraz wysokość datków), napisałam ponad czterdzieści publikacji prasowych na temat tej szkoły. A jako że uważałam za niemoralne zarabiać na przekonywaniu ludzi, że trzeba wspierać szkołę, honoraria za takie artykuły również przekazywałam na to konto. To było piękne - kontakt z ludźmi, którzy przychodzili do redakcji przynosząc swoje skromne datki. Skromne, bo z reguły nie byli to nasi nowobogaccy, a najczęściej emeryci. Sporo też turystów z Polski przynosiło po kilka, kilkanaście lub nawet kilkaset dolarów. (Na przykład prezes Fundacji „Nasza Ziemia”, Mira Meysztowicz). I choć pieniążki te były przysłowiową kroplą w morzu, bo główny ciężar ponosiła Wspólnota Polska z kochanym profesorem Andrzejem Stelmachowskim na czele, były to piękne dni, bo coś dobrego i bezinteresownego jednoczyło ludzi.

A po kilku latach, kiedy ta nowa, piękna i tak długo oczekiwana szkoła już przygarnęła więcej uczniów niż mogła zmieścić (przez długie lata władze litewskie nie zgadzały się na jej budowę motywując to tym, że...będzie po prostu pusta), do redakcji „Gazety Wileńskiej”, w której przez pewien czas pracowałam, przychodzili uczniowie, opowiadając, jak bardzo jej nie lubią. Niektórzy nawet przynosili krytyczne wypowiedzi pisemne, nie poparte zresztą żadnymi przykładami. O co chodzi? A o to, że lubienie szkoły jest ponoć teraz niemodne, anachroniczne, jest przeżytkiem. Odbierałam to jako osobistą obrazę. I żałowałam tych młodych, „współczesnych” ludzi, którym obce jest uczucie przywiązania do miejsca, gdzie się zdobywa wiedzę, gdzie można znaleźć najcenniejszy skarb - młodzieńczą przyjaźń. Wreszcie, a może przede wszystkim - gdzie się na co dzień obcuje ze słowem ojczystym.

Nie chciałabym, by zabrzmiało to tak, jakbym adresowała te słowa do wszystkich uczniów. Mam to szczęście, że co roku stykam się z zupełnie inną młodzieżą, która uczestniczy w Republikańskiej Olimpiadzie Literatury i Języka Polskiego. Raduje się serce, raduje się dusza, kiedy się ich widzi i słucha. Notabene, uczniowie Szkoły im. Jana Pawła II zawsze wykazują się głęboką wiedzą i osiągają piękne sukcesy. To uczestniczenie w pracy olimpiady również z innego względu jest swego rodzaju ucztą duchową. Jest się wśród mądrych ludzi, znających i rozumiejących literaturę. Mam na myśli i członków komisji sprawdzającej, i polonistów.

...Wracaliśmy autokarem z nowogródzkiej wycieczki śladami Mickiewicza. Usiedliśmy - Henryk Mażul, Józef Szostakowski i ja w końcu autokaru... i kwitły nam te polskie słowa w recytowanych wierszach, a że każdy z nas umiał ich bardzo dużo, więc wzdłuż dziesiątków kilometrów białoruskich i litewskich dróg zakwitały słowa najpiękniejsze, bo rodzinne i poetyckie. Heńku, Józku, czy pamiętacie? Mnie się tamten dzień po tylu latach oplata wokół serca.

Ja również w latach pięćdziesiątych uczyłam się w szkole polskiej. Ale jakże mało było tej polskości poza nią! Owszem, w domu mieliśmy, oprócz tak zwanej „toczki”, radio lampowe, ale ten nasz „Muromiec”, podarowany przez brata, który był już górnikiem (dziś w dalekiej Jakucji mój bratanek Stanisław Brzozowski, pół Polak, pół Jakut ma w dowodzie zapisaną narodowość polską i uważa się za Polaka), źle łapał Warszawę.

Pamiętam, w połowie lat pięćdziesiątych zaczęli przyjeżdżać (na zaproszenia, które wymagały wielkiej mitręgi ) do Wilna krewni z Polski. Na bazarze Kalwaryjskim sprzedawali ciuchy, zwłaszcza bieliznę, bo tej w naszych sklepach brakowało. Chodziłam tam, jeszcze jako uczennica, tyle że nie po zakupy, tylko żeby posłuchać „prawdziwej”, nie z wileńskim zaśpiewem, mowy polskiej. Któregoś dnia zobaczyłam wysokiego, pięknego wojskowego w mundurze. I w rogatywce. To była pierwsza prawdziwa, a nie na obrazku, rogatywka, jaką widziałam... „Nie noszą lampasów i szary ich strój nie zdobi ni srebro, ni złoto”... Zdobiła go bielizna damska. Z jednego epoletu zwieszał mu się pęk majtek damskich, na drugim różowiły się i błękitniały „halki”. Rozpłakałam się, zrobiłam mu awanturę, nawet milicją groziłam. To ostatnie odniosło skutek. Handlująca obok, umalowana na cyklamen nr 5, żona stwierdziła, że ta ruda wariatka jeszcze kłopotu gotowa narobić, więc chodź, Krzycho, do domu.

To była gorzka lekcja patriotyzmu. A dla młodych, jeśli ktoś z nich ma cierpliwość, by to czytać, niewątpliwie, wyda się śmieszna. Dziś, na szczęście, nie musimy w ten sposób szukać polskości. Mamy jej pod dostatkiem. Tylko coś mi się zdaje, że tej tęsknoty za polskością jakoś ubywa.

Młodzież lat pięćdziesiątych dawała upust tej swojej tęsknocie w nieco naiwny czasem sposób. Kiedy w roku 1957 wprowadzone zostały czapki studenckie, na każdej uczelni inne, pod przewodnictwem Ludwika Młyńskiego poszliśmy w pięcioosobowej grupie do ministra oświaty (ministrem był wówczas Mečislovas Gedvylas) z prośbą, by pozwolono studentom Nowowilniaskiego Instytutu Nauczycielskiego (tak się wówczas nazywał) mieć czapki nie okrągłe, lecz rogatywki. W wyniku... na miesiąc pozbawiono nas stypendium. A czapki mieliśmy brązowe, okrągłe, takie same, jak studenci Instytutu Pedagogicznego.

Wspomniałam Ludwika Młyńskiego. Chciałabym poświęcić mu parę serdecznych słów. Był urodzonym społecznikiem, działaczem i wszędzie go było pełno. Może za bardzo mierzył siły na zamiary i wtedy, i później, kiedy już pracował w szkole, i nie zawsze potrafił każdą sprawę doprowadzić do końca. Pamiętam jednak, że zawsze był tam, gdzie potrzebna była pomoc. Organizował zbiórki pieniędzy, gdy ktoś po nieudanej sesji egzaminacyjnej nie otrzymywał stypendium, a był w trudnej sytuacji materialnej (dotyczyło to zwłaszcza kolegów z Białorusi). Na Zaduszki, pod płaszczykiem odwiedzenia grobu Syrokomli, pod jego przewodnictwem chodziliśmy na grób Piłsudskiego. Prawda, były to próby nieudane, bo zazwyczaj w tych dniach i Matka, i Serce Syna miały obstawę. Ale to było jeszcze lepiej, bo to przekradanie się, uciekanie jeszcze bardziej wzmagało smak zakazanego owocu, no i w głębi serca każdy z nas był trochę z siebie dumny.

Po ukończeniu instytutu zostałam skierowana (dziś, przy naszym bezrobociu aż się wierzyć nie chce w te przymusowe skierowania do pracy) do Wileńskiej Szkoły Średniej nr 19. Otrzymałam od razu wychowawstwo X klasy i lekcje polskiego w klasie maturalnej.

Któregoś dnia dyrektor szkoły Józef Subbotkowski (a właściwie Sobotkowski) zwrócił się w pokoju nauczycielskim do obecnych: „Towarzysze, nasz kolektyw ma wysunąć kandydata na deputowanego do Rady Miejskiej. Proponuję Brzozowską. Czy nic nie macie przeciw?”. Taktowne, choć żenujące i pełne zdziwienia milczenie. Pracowałam dopiero dwa lata i daleko mi było do tych najlepszych. Po chwili dyrektor dodał: „Chodzi o to, że tylko ona pasuje pod względem danych ankietowych - wiek, płeć, narodowość, wykształcenie”. Ano, jeśli tak, roześmieli się koledzy, oczywiście, popieramy. W ten sposób stałam się tak zwanym sługą narodu. Na szczęście przydzielono mnie do komisji oświatowej. Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że radni, czyli, jak się wtedy z rosyjska nazywało, deputowani, to była farsa, bo o niczym absolutnie nie mogli decydować, należało jedynie głosować. Jedyny pożytek był ten, że na posiedzeniach komisji można było czasem mówić o trudnej sytuacji szkoły. Dziewiętnastka, czyli obecna Syrokomlówka mieściła się wtedy w dwóch starych, nie przystosowanych do celów edukacyjnych kamienicach przy ulicy Wiłkomierskiej, w podwórzu, vis-á-vis kościoła św. Rafała. Warunki były pożal się Boże. Dopóki była siedmiolatką, jakoś się jeszcze dawało żyć, ale kiedy od 1956 roku przekształciła się w rosnącą średnią, było bardzo trudno. W 1958/59 roku szkolnym odbył się pierwszy egzamin maturalny w dziejach szkoły. A że uczyłam w XI klasie, więc ten pierwszy chrzest bojowy (był to pierwszy rok mojej pracy zawodowej) przypadł mi w udziale. Gdyby zsumować stresy wszystkich maturzystów i porównać z moim, nie wiem, czyj byłby większy.

Po sześciu latach pracy w szkole przeszłam do dziennika „Czerwony Sztandar”. Ale przez długie jeszcze lata niewidzialne nici - i te czarne, i te złote ze „Snu” Prusa - wciąż mnie trzymały ze szkołą. Choć tak na dobrą sprawę to całe życie byłam ze szkolnictwem związana, pracowałam bowiem w dziale szkół i młodzieży.

Dziś niektórzy lekceważąco potrafią powiedzieć: to była komunistyczna gazeta. No cóż, ludzie nie mogą wybierać, kiedy się mają urodzić i w jakim ustroju, wreszcie - nie nasze pokolenie ten ustrój stworzyło. Natomiast z całą uczciwością mogę powiedzieć, że gazeta ta była wtedy bodaj jedynym miejscem, gdzie szukali sprawiedliwości - oczywiście, w ramach ówczesnego prawa - krzywdzeni Polacy, którzy często nie umieli załatwić w urzędach swojej sprawy. To, że gazeta była organem KC KP Litwy, miało swoje złe i dobre strony. Złe, bo codziennie siedział w drukarni cenzor i czytał cały numer, musieliśmy więc pisać „tak jak trzeba”. A jeszcze gorsze, że każdy z nas miał wewnątrz własnego cenzora, co niekoniecznie ma świadczyć, że wszystko akceptowaliśmy. Po prostu wiedzieliśmy, że inaczej nie można. Inna sprawa, że często potrafiliśmy pisać, a czytelnicy czytać, między wierszami. Dobre, bo wszelkie krytyczne materiały były brane pod uwagę przez odpowiednie instancje i albo dziennikarz dostawał po łbie, albo krytykowany ponosił karę. Dziś jest inaczej. Gazety piszą, co im się żywnie podoba, ale co z tego? Karawana idzie dalej.

W ciągu trzydziestu z górą lat pracy napisałam wiele artykułów. W ogromnej większości pisałam o dorobku, radościach i smutkach polskich szkół, o dobrych i bardzo dobrych nauczycielach. Wdzięczna jestem losowi, że dzięki tym moim wojażom po szkołach Wileńszczyzny poznałam tylu wspaniałych ludzi. I nie musi każda znajomość owocować jakimiś bliższymi kontaktami. Po prostu miłą i krzepiącą jest świadomość, że gdzieś w Magunach, Bujwidzach, Podbrodziu czy Wilnie są tacy nauczyciele. Pamiętam jednakże i o moich krytycznych publikacjach, w wyniku których dwaj kierownicy szkół (Miszkinis w ówczesnym rejonie ejszyskim i Byczkow w rejonie wileńskim) zostali zwolnieni z pracy. Nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia, bo ci ludzie niszczyli polskie szkoły.

Były sekretarz niemenczyńskiego rejkomu partii Nikołaj Byczkow cynicznie i brutalnie likwidował polskie klasy w Wierbuskiej Szkole Ośmioletniej, w której był dyrektorem. Była to szkoła polsko - rosyjska. Nauczyciele, rzecz jasna, bali się otwarcie z nim walczyć. Próbowali przez rodziców, ale też bezskutecznie, bo podania z prośbą zapisania dziecka do polskiej klasy dyrektor po prostu niszczył, a potem - jako że podań „nie było” - nie było i polskiej klasy. Kilku nauczycieli i rodzice stale przyjeżdżali do redakcji, opowiadali o różnych „wyczynach” dyrektora. Materiału było dużo, ale o tym najważniejszym - polakożerstwie - przecież się nie napisze. Z internacjonalizmem w Związku Radzieckim nie mogło być żadnych problemów. Pomógł mi, na szczęście, przypadek. Podczas mojej obecności dyrektor wszedł do pokoju nauczycielskiego...opluty (na plecach) przez nienawidzących go uczniów. To był atut. Felieton zatytułowałam „Opluty mundur”, nieco demagogicznie rozdzierając szaty nad tym, że niepedagogiczne zachowanie sprawiło, iż został opluty nie tylko mundur nauczyciela, ale i komunisty. On im każe głowy golić „na zero” za gwizdanie na korytarzu szkolnym, oni na niego plują. I ani słówka o tym, że likwiduje polskie klasy. Postąpiłam może okrutnie, ale innego wyjścia nie miałam.

Rozpętało się prawdziwe piekło, bo Byczkow miał spore plecy w organach partyjnych. W rezultacie jednak z pracy został zwolniony. Dostałam wtedy największą w swoim życiu wiązankę róż i zostałam zaproszona na przyjęcie, które na cześć zwycięstwa szkoła wydała.

Podobne przykłady mogłabym mnożyć, bo każdy z ówczesnych dziennikarzy stawał w obronie czytelników gazety. Pamiętam „Gorzkie kwiaty cyklamenów” - artykuł młodego dziennikarza Michała Mackiewicza, traktujący o „polonistce” ze szkoły politechnicznej na Holenderni, Rosjance, która nawet wszystkich liter polskich nie znała, ale „uczyła” polską młodzież języka ojczystego. Ale ten aspekt działalności nauczycielki również musiał pozostać między wierszami. A w wierszach - cyklameny. Chodziło o to, że za każde przewinienie - nie sprzątnięcie gabinetu, nie odrobienie lekcji uczniowie musieli przynosić nauczycielce kwiaty. Michał również odniósł sukces. Nauczycielka przeszła pracować do szkoły rosyjskiej. Podobne doświadczenie - być może nie zawsze zakończone sukcesem - ma na swoim koncie chyba każdy dziennikarz „Sztandaru”.

...I gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni...

Lato roku 1993. Coraz mniej już zostawało nam tych warszawskich dni i wieczorów na kursie polonistycznym w Warszawie, już się o domu myślało, o Wilnie. Szykował się wieczorek pożegnalny. Z jadalni, gdzie stało pianino, wieczorami rozlegała się muzyka i śpiewy - trwały przygotowania do pożegnalnego koncertu. I właśnie wtedy przyszła do nas na warszawską ulicę Długą smutna wiadomość z Wilna. Przyniosła ją pani Basia Dwilewicz z biblioteki uniwersyteckiej, w której niemal każdą wolną chwilę spędzała pracując nad doktoratem. Właśnie w bibliotece ktoś z Wilna powiedział o śmierci pani Lemberg. Boleśnie nas ta wiadomość uderzyła, bo przecież wszyscy byliśmy kiedyś Jej studentami. Przypominaliśmy Jej ogromną dobroć, życzliwość wobec studentów i to, jaką szczerą radość sprawiała Jej każda dobra odpowiedź, jak skwapliwie potakiwała głową, gdy student odpowiadał...

...Poznałam panią Margarytę Lemberg w roku 1956, w Instytucie Nauczycielskim. Obie z panią Kaszkarową były młode, bardzo ładne i jakieś ogromnie swojskie, choć wiedzieliśmy - w Wilnie są od niedawna. Z tamtych dalekich młodych lat zostały mi w pamięci przede wszystkim Jej oczy - bardzo ciemne, prawie czarne, bardzo błyszczące i wesołe oraz biel gęstych mocnych zębów, kiedy się uśmiechała. Dziwna rzecz - nawet nieznaczny tik nerwowy, który czasami przebiegał przez tę twarz, nie szpecił, a tylko w jakiś sposób ją ożywiał, dodając swoistego wdzięku. A po latach słuchałam Jej wykładów na Uniwersytecie Pedagogicznym i wdzięczna Jej jestem, że odkryła mi piękno poezji i prozy Iwaszkiewicza.

Na wieczorze pożegnalnym - a był to wieczór wspólny dla grup z Litwy, Czechosłowacji i Ukrainy - pani Irena Mackiewicz swym silnym, czystym i niemal operowym głosem zaśpiewała przejmująco śliczną i przesmutną pieśń o ostatniej drodze człowieczej, składając w ten sposób hołd pamięci tego pięknego i serdecznego wobec innych Człowieka. Ze ściśniętym sercem słuchając tej pieśni, myślałam o tym, że ilekroć przyjdę w jakichś sprawach na polonistykę wileńską, ogromnie mi będzie brakowało pani Lemberg i Jej życzliwości, o której nigdy nie mówiła słowami, ale która wyzierała z każdego Jej spojrzenia. I jeszcze o tym myślałam: szkoda, że nie byłam na Jej pogrzebie, i o tym, że w ciągu tych kilkudziesięciu lat tysiące studentów słuchało Jej wykładów, więc pewnie tłoczno było. A potem, po przyjeździe do Wilna dowiedziałam się, że wcale nie było tłoczno...Nawet ci, którzy zaledwie przed kilku dniami składali u Niej egzamin państwowy, na pogrzeb nie przyszli. Co to? Będące wynikiem antyhumanitarnej filozofii „na ruinach starego wybudujemy nowy świetlany gmach” niezrozumienie znaczenia starych ogólnoludzkich obyczajów i tradycji? A może swoisty, podświadomy triumf życia nad śmiercią, kiedy to sprawy błahe, codzienne, ale związane z tym, co jest żywe, co trwa, biorą górę, są ważniejsze od tych kirem spowitych? Uchowaj Boże, nie mam do nikogo żadnej pretensji. Ja się tylko zastanawiam - dlaczego? - powtarzając w myślach słowa Słowackiego „Mówię, bom smutny i sam pełen winy”. Ja też nie odprowadziłam w ostatnią drogę kilku osób, z którymi w pewnych okresach życia wiązały mnie jakieś nici. Również stanęły mi na przeszkodzie jakieś nieważne, nieistotne - ale z życiem związane! - sprawy. Kto wie, może, gdybym była wówczas w Wilnie, też bym nie znalazła czasu, też by mi coś na pozór ważnego przeszkodziło, ale wtedy, w Warszawie, myślałam w popłochu: „Jakże tak? Pani Lemberg zmarła, a ja się z Nią nawet nie pożegnam...”

I gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni... Czy tylko stary żal, że tak szybko i nie zawsze tak, jak by się chciało, przebiegły lata, moim jest dzwonnikiem? Jak to jest o tych latach u mistrza Waldorffa? W dzieciństwie są jak kocięta, ciepłe, miękkie, puszyste, w młodości jak wesołe, rozbrykane młode psiaki, później, w wieku dojrzałym różne - jak chytre lisy, jak konie zapracowane, a na starość - jak karaluchy, które szybko biegną i wpadają do czarnej dziury. Kto wie, kiedy ten ostatni wpadnie?

Łatwo powiedzieć: „Idź do domu i napisz o sobie”. Spróbowałam to zrobić, ale na pewno wiele spraw istotnych pominęłam, zatrzymując się na mniej ważnych, mających tylko dla mnie znaczenie. Wybór - to trudna sztuka. Zawsze byłam i jestem tym osiołkiem, któremu „w żłoby dano w jeden owies, w drugi siano” i bądź tu mądry, co wybrać. Prawda, jeżeli chodzi nie o ten metaforyczny żłób, a jak najbardziej realny, to na szczęście mam ten problem z głowy. Nasze ukochane państwo litewskie zatroszczyło się, by emeryci po całym pracowitym życiu mieli w swych żłobach tylko owies albo tylko siano, a czasem ani tego, ani tego.

Od kilku lat jestem na emeryturze. Mam dwie córki, jedną tu, drugą w Polsce (I skąd się biorą te kawały o teściowych i zięciach? Mój - odpukać w niemalowane! - wart jest jedynie pochwał), męża, który od kilku dobrych lat pracuje (najprawdopodobniej sobie a muzom) nad słownikiem polsko - karaimskim i szczęśliwie już dobrnął do litery u, więc już niedużo pozostało. Mam też swoje ukochane książki, które ciągle jeszcze nie doczekały się skatalogowania, więc nie wiem dokładnie, ile tego jest, ale chyba ze trzy tysiące. A że nie są to harlekiny, więc można je po wiele razy czytać i zawsze wyczytać coś nowego. Dzięki książkom i telewizji satelitarnej (prezent zięcia) mam stały kontakt z polskością i ojczyzną - polszczyzną i mogę nie tylko na Polonii oglądać dawne wykłady o języku profesora Jana Miodka, ale i te nowe. Tak więc czasem sama sobie zazdroszczę. Mam też kilku przyjaciół w Wilnie i Warszawie, na których zawsze mogę liczyć. I to jest właściwie wszystko, czego się w życiu dorobiłam. Myślę jednak, że nie jest to mało.

Słowem, żyję jak w bajce. A właściwie to zawsze żyłam w bajce Hansa Chrystiana Andersena o nowych szatach cesarza. Kiedyś kazano nam wierzyć w nowe socjalistyczne szaty cesarza, dziś mamy się zachwycać szatami kapitalistyczno - demokratycznymi. A cesarz ciągle jest nagi. Jest jednak postęp. Dawniej po prostu baliśmy się o tym mówić, dziś nie tylko mówimy, ale i piszemy i o gołym królu, i o tym, że nie tak sobie tę niepodległość wyobrażaliśmy. Jak wiadomo jednak, marzenia rzadko się spełniają. Mimo wszystko jest chyba lepiej, bo mogę się, na przykład, przyznać, że coraz częściej podczas oglądania w telewizji kolejnych „gadających głów”, które tak ładnie mówią o „świętej miłości kochanej Ojczyzny”, przychodzi mi na myśl fraszka Tuwima z 1936 roku:

Odbył się właśnie walny zjazd złodziei..

Najwięcej mowy było - o Idei.

Kiedyś bym się bała tak napisać. Nie zawiodła więc Słowackiego wiara, że „narody jak łańcuch żurawi idą w postęp”.

Na zakończenie chcę powiedzieć, że dziennikarstwo, któremu wypadło mi poświęcić kilkadziesiąt lat życia - to ciekawy i piękny zawód. Może nie tak piękny jak nauczycielski, który po sześciu latach zdradziłam, tym niemniej, bardziej niż jakikolwiek inny, pozwala zaspokoić ciekawość świata i ludzi. Właśnie - ludzi. (Prawda, dwie moje największe przyjaźnie - z Barbarą Wachowicz i trwającą już prawie pół wieku serdeczną więź z Kazią i Jurkiem Winnickimi znalazłam nie na dziennikarskich drogach).

Czasem dziennikarz może ludziom lub jakiejś sprawie pomóc. I ta świadomość, że jest się komuś lub czemuś potrzebnym, jest najbardziej się liczącym honorarium. Dziś, kiedy nie pracuję (choć nie z własnego wyboru), rozumiem to lepiej niż kiedykolwiek.

Proszę mi wybaczyć, jeśli ten dzwon wspomnień, który wywołał z mroków niepamięci niektóre chwile mego życia, jest dla Czytelnika pustym dźwiękiem. Jest jednak na to rada: po prostu można nie czytać.

Łucja Brzozowska

Wstecz