Panie Boże! ...Zamień mi Niebo na Wilno

W moim życiu dane mi było zwiedzić wiele krajów, wiele znanych i pięknych miast, jak Paryż, Rouen, Londyn, Exeter, Wiedeń, Praga, Sofia, Moskwa, Petersburg, Lizbona, a nawet afrykańskie - Lagos, Duala, Dakar, Point Noir, Las Palmas i wiele innych, pomijając miasta polskie. Każde z nich wywarło większe lub mniejsze wrażenie i pozostawiło wspomnienia. Jest jednak tylko jedno na świecie, które w tym kalejdoskopie miejsc moich bytności stawiam przed wszystkie inne - to moje rodzinne miasto Wilno. Większość wilnian zna te odczucia - „siedzi” to głęboko w ich podświadomości i niczym specjalnym nie da się uzasadnić.

Od momentu opuszczenia rodzinnego miasta upłynęło już 57 lat, a więc zaledwie 1/4 część swego życia spędziłem w najdroższym mi grodzie. Od tego czasu, tj. od 1944 udało mi się, jak dotychczas, odwiedzić moje ukochane miasto ponad 30-krotnie, chociaż mieszkam w odległym o 900 km Gorzowie Wlkp. Nie były to jakieś wyjazdy służbowe, handlowe czy inne, podyktowane koniecznościami życiowymi. Były to powroty do utraconych lat szczęśliwości. Potrafiłem w wielogodzinnych wędrówkach, do utraty sił w nogach, przemierzać wszystkie dawne ścieżki mojej tam bytności. Towarzyszyły temu wspomnienia i długie chwile zadumy.

Chciałbym tu wspomnieć pierwszy mój przyjazd do Wilna w 1956 r., kiedy to wracając z ojcem z Leningradu zatrzymaliśmy się tu na parę dni. Było ono prawie takie, jakie opuściłem je w 1944 r. Stał jeszcze nasz domek przy ul. Plutonowej 8, przemianowanej na - Jono Treinio gatvé. Nawet przenocowaliśmy tam jedną noc u naszej dawnej lokatorki, starowierki. Stał jeszcze długi drewniany płot przy ul. Zaniemeńskiej, okalający dawne koszary 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich, funkcjonował po staremu Rynek Kalwaryjski. Wydawałoby się, że przez 12 lat mojej nieobecności w Wilnie nic się nie zmieniło. A jednak to już nie było moje miasto...

Ludzie już byli inni. Umundurowani w obce sowieckie uniformy, na każdym kroku dominował język rosyjski, twarze pozbawione radości i beztroski - to robiło przygnębiające wrażenie obcości. Był to jedyny raz, kiedy opuszczałem Wilno z ulgą, ciesząc się, że nie muszę w tych warunkach wegetować. Wszystkie późniejsze wyjazdy z tego miasta łączyły się już ze smutkiem, towarzyszącym rozstaniu z kimś bardzo drogim.

Dom szczęśliwego dzieciństwa

Mój Ojciec, Jan - podoficer zawodowy 3. Pułku Artylerii Ciężkiej, pochodzący z okolic Krasławia (Łotwa), do 1918 roku mieszkał z liczną rodziną (sześcioro rodzeństwa) w Petersburgu. Jedyny z całej swojej rodziny po rewolucji bolszewickiej przedostaje się do Polski i jako ochotnik walczy w słynnej Dywizji Litewsko-Białoruskiej wojska polskiego. W 1924 r. poznaje swoją przyszłą żonę i zakłada rodzinę. Mama, Zofia z domu Piekarska, w latach 1919-20 r. jako legionistka brała udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Jej rodzina, również liczna (sześcioro rodzeństwa) mieszkała od dawna w Wilnie. Po wyjściu za mąż za mojego ojca mama zajmowała się wychowaniem nas, czterech synów.

Dzieciństwo spędziłem przy ul. Metropolitalnej 3 m. 11. Była to cicha, spokojna uliczka, w pobliżu ul. Wielkiej, tuż obok soboru Przeczystej Bogurodzicy. Mieszkanie nasze mieściło się na 1. piętrze. Składało się z 3 pokoi i małej kuchni. Mieszkała z nami babcia Michalina Piekarska, która zmarła w 1930 r. i została pochowana na cmentarzu Rossa.

Dzisiaj dom ten już nie istnieje, ale brama wejściowa do podwórza (zamurowana) i okalające zabudowania przetrwały. Kiedy oprowadzam moich rodaków, przybyłych z Gorzowa w tej części miasta, zaraz po zwiedzeniu kościołów oo.Bernardynów i św. Anny, zatrzymuję się przy ul. św. Anny 2, wskazuję ten dom jako jedno z licznych miejsc zamieszkania Józefa Piłsudskiego w Wilnie, równocześnie z dumą informuję, że tu mieściło się wspaniałe przedszkole, do którego uczęszczaliśmy z moim bratem Jerzym. Żartobliwie dodaję: najwyższy czas, aby ten fakt został odnotowany pamiątkową tablicą.

Naszym parafialnym kościołem był mały kościółek św. Michała, z którym wiążą się ważne wydarzenia w moim życiu. Tu przyjmowałem pierwszą Komunię św., tu byłem bierzmowany przez ks. biskupa Michalkiewicza. Okres dzieciństwa łączę z ukształtowaniem mego poczucia narodowego i patriotycznego. Jeszcze nie umieliśmy z bratem czytać, a poznaliśmy historię Polski poprzez ciągłe oglądanie Matejkowskiego pocztu królów polskich i innych historycznych kartek, których było w naszym domu wiele. Był to jeszcze dziecinny sposób pojmowania naszej historii, oparty na niewyrobionych osądach.

Rozpocząłem naukę w Szkole Ćwiczeń przy Męskim Seminarium Nauczycielskim im. Tomasza Zana przy ul. Ostrobramskiej 29. Była to szkoła nowoczesna. Każdym uczniem opiekował się seminarzysta, praktycznie poznając skomplikowany umysł małego ucznia poprzez różne testy, obserwacje i badania. Moim opiekunem był p. Stanisław Ilkiewicz, z chłopskiej rodziny. Jego rodzeństwo, starszy brat i siostra, prowadziło gospodarstwo rolne. Jeździłem tam na wakacje, poznając uroki wsi wileńskiej. Jak już wspomniałem, mieszkanie nasze było w pobliżu starej, pięknej cerkwi. Ojciec czasami, w ramach obowiązków służbowych, przyprowadzał tam w zwartym szyku żołnierzy wyznania prawosławnego. Ponieważ nabożeństwa w tej liturgii były bardzo długie, w tym czasie ojciec mógł przyjść do domu i pobyć z nami. Byłem też świadkiem przejazdu samochodem Józefa Piłsudskiego podczas jednej z jego wizyt w Wilnie. Niestety, nie widziałem Go dokładnie i już nigdy Go nie ujrzałem.

W listopadzie 1932 r. Ojciec kupił na przedmieściu, zwanym Łosiówką, drewniany domek przy ul. Plutonowej 8, z dużą, liczącą 1.734 m2 działką. Byłem w tym czasie uczniem 1 klasy. Droga do szkoły - to była ogromna odległość jak na takiego dziecka. Wykupiono mi miesięczny bilet na miejski autobus, tzw.„ arbon”. Wsiadałem do niego na przystanku w pobliżu ul. Pióromont, przed Zielonym Mostem, a wysiadałem przy dworcu PKP, stąd miałem już tylko „parę kroków” do szkoły. Pierwszy dojazd odbyłem z Ojcem, który udzielił mi dokładnych instrukcji przy pokonywaniu tej trasy. Powracając jednak zbłądziłem w okolicy ul. Pióromont. Było mroźno. Nieliczni przechodnie, widząc bezradnie pętającego się smyka z tornistrem po ślepych zaułkach, chcieli mi dopomóc, ale na żadne pytania nie odpowiadałem, szukając samodzielnie właściwej drogi. Szybko zapadał grudniowy zmrok. Tracąc nadzieję zacząłem po cichu się modlić. I, o dziwo, nagle ujrzałem rodziców. Mimo że trochę zmarzłem, udaliśmy się razem do miasta. Po powrocie do domu, w ciepłym pokoju graliśmy z bratem i Ojcem w planszową grę „Chińczyk”, którą dostałem w nagrodę za szczęśliwe odnalezienie się.

Ojciec starał się unowocześnić naszą skromną posiadłość. Pobudował w miejsce starych sieni znacznie przestronniejsze, oszklone ganki z obu stron domu. Zmieniono pokrycie dachu - drewniane gonty zastąpiono ocynkowaną blachą. Zmurszałe, walące się składziki zamienił ciągiem pomieszczeń składowych, na końcu których były dwie wygodne ubikacje „sławojki”. Nasz teren był jeszcze nie uzbrojony. Zmieniono ogrodzenie posesji. Wykopano studnię. Była ona bardzo głęboka, o ile pamiętam, miała ponad 10 m głębokości (ponad 20 cembrowin). Dwie takie cembrowiny wkopano w ziemię, tuż przy studni - stanowiły zbiorniki na wodę do podlewania ogrodu. Uprawialiśmy wszystkie prawie jarzyny. W okresie wojennym dawał on pełną samowystarczalność. Było sporo krzaków porzeczki, agrestu, dużo drzewek wiśni, jabłonie i grusze. Ojciec próbował uprawiać również winogrona, ale ze względów klimatycznych nie były to zbiory imponujące.

Ojciec wiele wolnego czasu poświęcał temu ogrodowi. Ja z moim bratem Jurkiem nie podzielaliśmy jego entuzjazmu, bo na nasze, jeszcze słabe ręce spadało moc pracy. Do naszych obowiązków należało napełnienie zbiorników przy studni wodą. Około 35 wiader wody do każdego. Studnia była na ręczną korbę, a więc, przy jej znacznej głębokości, była to dla nas, kilkunastoletnich chłopców, niezła zaprawa fizyczna. Do tego dochodziły inne prace, jak usuwanie chwastów (pielenie), pielęgnacja pola pomidorowego - przycinanie pędów, podwiązywanie, okopywanie ziemniaków. Dzisiaj żartujemy z bratem, że te nasze ogrodnicze doświadczenia we wczesnej młodości zniszczyły w nas zamiłowanie do uprawiania ogrodów działkowych.

W naszym domu były 3 małe mieszkania. Jedno, z dwoma pokojami, kuchnią, ciemną alkową i dwoma połówkami oszklonych werand zajmowała nasza, 6 osobowa rodzina. Druga połowa domu - dwa mieszkania jednopokojowe z kuchnią plus połowy werand były wynajmowane. W jednym z tych mieszkań mieszkało bezdzietne małżeństwo starowierów - on był cieślą i zatrudniał się do różnych robót budowlanych. W drugim - mieszkała nasza ciocia, pracująca w Wileńskiej Fabryce Monopolu Tytoniowego. Jej mąż - muzyk, niespokojny duch, ciągle zmieniał pracę, najczęściej służył nadterminowo w różnych orkiestrach wojskowych, zwykle w pułkach kawaleryjskich. Uwielbiał mundur. Nie wiedzieliśmy, że znał język litewski i dlatego byliśmy zaskoczeni, gdy w okresie 1940-41 wstąpił na służbę do milicji LSRR, a później - jeszcze „lepiej” - do policji litewskiej kolaborującej z Niemcami.

Mieszkały w naszym domu różne zwierzęta. Ostatni pies wabił się Szemil, potocznie zwany Szemkiem - biały, zwykły kundel, ale mądry i bardzo oddany. W moich listach z zesłania po wojnie do Rosji ciągle pytałem o niego. Przez pewien czas była w domu oswojona kawka, zwana Kubusiem. Była bardzo zabawna i nad wyraz pojętna. Miała tylko jedną wadę - swoje fizjologiczne potrzeby załatwiała w najmniej oczekiwanym czasie i miejscu. Staraliśmy się więc, aby jak najdłużej przebywała na dworze, a przynajmniej na werandzie. Były też kanarki. Po jednym z nich zostało tragiczne wspomnienie. W dniu Wigilii, po wniesieniu do mieszkania choinki, wypuściliśmy naszego kanarka z klatki, aby sobie polatał. I w pewnym momencie, kiedy obniżył swój lot, niemrawy, chory kot domowy jednym susem go dopadł. Mimo naszej natychmiastowej interwencji biedne ptaszysko zginęło. Tuż przed wojną ktoś podarował nam młodego liska, umieściliśmy go w dużej klatce na werandzie. Na szczęście wykorzystał moment próby jego obłaskawiania i uciekł do ogrodu, a stamtąd poszedł w „siną dal”. Hodowaliśmy w czasie okupacji również króliki i świnie, których mięso umożliwiało nam znośniejszą egzystencję i zależność od skąpych racji kartkowych.

Cała nasza rodzina była bardzo przywiązana do domu. Był naszą ostoją i azylem. W październiku 1939 r. wrócił tu nasz Ojciec z tragicznej kampanii wrześniowej. Przez początkowe lata okupacji znalazł tu schronienie brat naszej Mamy - Adam Piekarski, późniejszy żołnierz 2. Korpusu gen. Andersa. Ominęły nas szczęśliwie sowieckie deportacje w 1939 i 1941 r., mimo że czerwiec 1941 r. przesiedzieliśmy na spakowanych tobołach w oczekiwaniu na wywózkę przez NKWD. Uratował nas wybuch wojny niemiecko-sowieckiej. Okupacja niemiecka również mniej boleśnie nas dotknęła niż innych. Raz tylko odwiedziło nasz dom niemieckie gestapo, poszukując mnie w maju 1944 r., kiedy to po opuszczeniu mojej pracy w warsztatach samochodowych HKP poszedłem do lasu, do AK. Szczęśliwym zrządzeniem losu nikt z domowników nie poniósł żadnych konsekwencji. Przedstawiona przez rodziców wersja - mego zaginięcia po wyjeździe na Litwę po żywność - została dziwnie spokojnie przyjęta przez groźnych „gości”.

Dom rodzinny opuściłem w kwietniu 1944 r. i już nigdy nie było mi dane wrócić do niego jako stałego miejsca zamieszkania. Już podczas przyjazdów w latach 70. nie znaleźliśmy naszego szczęśliwego domu. Nie było już ulicy Plutonowej, nie było dawnych koszar 4. Pułku Ułanów Zaniemeńskich. Jest tu już zupełnie inny układ ulic, stoją bloki mieszkalne. Całe otoczenie zmieniło się nie do poznania. Przychodzę czasami na to miejsce, przymykam oczy, aby przywołać tamte radosne, szczęśliwe czasy i zastanowić się nad „przemijaniem tego świata”.

Szkoła

Szkoła Ćwiczeń przy Państwowym Seminarium Męskim im. Tomasza Zana mieściła się w dużym gmachu o dwóch skrzydłach, w kształcie litery „L”, przy ul. Ostrobramskiej 29 (obecnie nr 27). Do tej szkoły chodziłem przez cztery lata (1932 - 36). Przez trzy pierwsze lata wychowawcą moim był Stanisław Lisowski, człowiek zrównoważony, łagodny, ale stanowczy i konsekwentny. W 4. klasie wychowawczynią była pani S. Hajdukiewicz. Drobna, energiczna osóbka, o dużej kulturze i dystynkcji, która poprzednio pełniła funkcję kierownika szkoły.

Szkoła nasza słynęła z wysokiego poziomu nauczania i nowoczesnych metod kształcenia. Już od 3. klasy można było uczyć się tu gry na mandolinie. W szkole funkcjonowała liczna reprezentacyjna orkiestra mandolinistów. Członkowie jej nosili piękne mundurki. Kierownikiem muzycznym orkiestry był znany w Wilnie prof. Latoszek, który nie miał jednej dłoni, ale mimo to jeździł motocyklem z przyczepą. Orkiestra często wyjeżdżała na różne koncerty i występy publiczne, między innymi do Zamku Królewskiego w Warszawie, gdzie wystąpiła przed prezydentem Ignacym Mościckim (w podręczniku geografii było zdjęcie). Z innych ciekawszych form pracy należałoby wymienić rozległy system korespondencji uczniów. M. in. korespondowaliśmy z pisarką Ewą Szelburg-Zarembiną. Wysyłaliśmy jej wileńskie palemki i pisanki wielkanocne, krajki ludowe itp. Ona odwzajemniała się swoimi książkami dla dzieci. Podobną korespondencję prowadziliśmy z dziećmi ze szkoły na Polesiu (była to biedna, wiejska szkoła), które na nasze zaproszenie przyjechały do Wilna. Oprowadzaliśmy je po naszym mieście i byliśmy w kinie na filmie z małą, słynną aktoreczką Shirley Temple.

Z wielkich wydarzeń, jakie przeżyliśmy całą szkoła, a właściwie całym miastem, była ceremonia pogrzebowa: złożenie Serca Marszałka Józefa Piłsudskiego w Mauzoleum na Rossie. Obecnie, przy każdorazowym pobycie w Wilnie odwiedzam to miejsce, zapalam znicze. W 1993 r. miałem szczęście natomiast uczestniczyć w uroczystości poświęcenia cmentarza wojennego przy Mauzoleum, powiększonego o nasze AK-owskie groby.

Potem była Szkoła Ćwiczeń przy Państwowym Seminarium Żeńskim im. Królowej Jadwigi - 1936/37. Nie pamiętam już powodu przeniesienia naszej klasy do tej szkoły. Mieściła się przy ul. Dąbrowskiego, a więc w pobliżu kościoła św. Jakuba i Filipa. Miałem teraz do szkoły znacznie bliżej i nie korzystałem już z komunikacji miejskiej. Novum - była tu koedukacja. Pierwsze zetknięcia się z dziewczynami i, naturalnie, pierwsze zauroczenia płcią piękną. Pierwsza miłość platoniczna.

Pierwszy raz spotkał mnie w tej szkole większy pech: otrzymałem ocenę niedostateczną za niewykonanie zadania domowego z „przyrody”. Wydarzenie to bardzo mocno przeżyłem.

Rok 1936 był rokiem olimpiady w Berlinie. Byliśmy dumni z sukcesów naszych sportowców: Walasiewiczówny,Wajsównej, Kwaśniewskiej i ekipy jeździeckiej, która wywalczyła srebrny medal olimpijski. Zapamiętałem z tego czasu głośną abdykację króla Anglii - Edwarda VIII, który zrezygnował z tronu z powodu kobiety. Pamiętam również tragiczny przypadek, gdy nie opodal naszej szkoły rozbił się polski samolot wojskowy. Niestety, nie byłem na pogrzebie lotników chowanych na cmentarzu antokolskim. Dotarłem tam dopiero po wojnie, podczas odwiedzania tego cmentarza.

Ostatnią 6 klasę szkoły powszechnej w latach 1937/1938 kontynuowałem w Szkole Ćwiczeń przy Państwowym Pedagogium przy ul. Końskiej, w dawnym gmachu poklasztornym oo. Bazylianów. Nieoficjalne wejście było również od ul. Ostrobramskiej, przez zabytkową bramę do dawnej cerkwi unickiej św. Trójcy, zwanej popularnie kościołem bazylianów. Kierownikiem szkoły był Stefan Walczak, polonista, który pełnił również obowiązki naszego klasowego wychowawcy. Nasza klasa mieściła się tuż obok Celi Konrada. Część pomieszczeń od strony wschodniej gmachu zajmowało prawosławne seminarium duchowne. Klerycy pięknie śpiewali po rosyjsku, ale również potrafili siarczyście kląć w tym języku, co przyjmowaliśmy z dużym zdumieniem - przecież to byli przyszli duchowni.

Do tej szkoły przyszedł ze szkoły nr 13 na Pióromoncie mój brat Jurek. W okresie tym przechodził on swój „trudny okres”. W czasie wywiadówek pytano naszego Ojca, czy rzeczywiście jesteśmy rodzonymi braćmi. Jurek „chadzał swoimi drogami”, często wagarował i w końcu nie był promowany do następnej klasy. Podjął więc decyzję ucieczki z domu, do Abisynii, gdzie toczyła się wojna z inwazją wojsk włoskich. Na szczęście wrócił do domu i nawet nie dostał od Ojca lania, skończyło się na słownej reprymendzie.

Uczniowie naszej „Ćwiczeniówki” nosili mundurki i czapki wg wzoru gimnazjalnego, mieliśmy tylko zielone wypustki zamiast niebieskich. W końcu roku szkolnego w 1938 r. nasz wychowawca p. Walczak został powołany do odbycia ćwiczeń wojskowych. Podziwialiśmy go w oficerskim mundurze ppor. piechoty i byliśmy z tego bardzo dumni. Mundur wojskowy każdemu chłopakowi imponował.

W okresie przebywania w tej szkole panowała moda na „szukanie skarbów” w starych piwnicach pod cerkwią. Jaka była radość, kiedy udało nam się znaleźć kilka gipsowych herbów Pogoni, prawdopodobnie pochodzących z lat 1919-22. Nie były to żadne przedmioty zabytkowe. Niektórym udawało się znaleźć jakieś elementy lamp wiszących, lichtarzy, pochodzących zapewne z cerkwi. Kres tym poszukiwaniom położyło kierownictwo szkoły, powiadomione przez seminarium duchowne o plądrowaniu piwnic pod nieczynną cerkwią. Poszukiwania chcieliśmy przenieść na nasze szkolne piwnice, ale miały one solidne zamki i były częściowo użytkowane przez administrację szkoły, a zatem nadzorowane. Korciła nas jeszcze samotnie stojąca dzwonnica cerkwi, ale, o ile pamiętam, nie udało nam się jej sforsować.

Po ukończeniu Szkoły Ćwiczeń i zdaniu wstępnego egzaminu zostałem uczniem II Państwowego Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta. Szkoła zajmowała duży gmach przy rogu ulic Małej Pohulanki i Góry Bouffałowej. Zostałem uczniem klasy I b. Naszym wychowawcą był nauczyciel geografii Antoni Skórko, major rezerwy. Był uosobieniem ładu i spokoju, kiedy jednak spłataliśmy mu primaaprilisowego psikusa, ku naszemu zdumieniu, wpadł na długi i szeroki korytarz, gdzie przed lekcjami odmawialiśmy modlitwę i zaczął nas „okładać” lekcyjnym dziennikiem. Był gorącym patriotą i w czasie rugów znacznej części naszego grona pedagogicznego przez Litwinów w grudniu 1939 r. został usunięty.

W gmachu szkolnym była kaplica, do której uczęszczaliśmy na niedzielne msze. Prefektem był ks. Piotr Rynkiewicz (popularnie zwany „ Piecią”). To ciekawa i charakterystyczna postać ówczesnego Wilna. Był trochę rubaszny, pełen humoru, lubiany przez młodzież. Kiedy na początku czasów sowieckich zamknięto nam szkolną kaplicę, ale jeszcze nie zlikwidowano lekcji religii, nasz prefekt z groźną miną indagował nas, odnotowując w swoim notesie - gdzie kto był na Mszy św. w niedzielę. Któryś z nas odpowiedział: „ U Piotra i Pawła” (kościół na Antokolu). A prefekt swoim basem, najzupełniej poważnie: „do Piotra i Pawła to możesz chodzić na piwo, ale na mszę - do kościoła świętych Piotra i Pawła. Widzisz, jaki z niego już bolszewik!”.

Postacią dobrze znaną wszystkim uczniom był prof. łaciny Władysław Burczyk. Wpadał on na przerwach między lekcjami na korytarze i bystrym okiem wyłapywał wszelkie nieregulaminowe odchylenia mundurowe, jak nie granatowe krawaty, prowizorycznie przyczepione tarcze uczniowskie, brak guzików itp. Miał bardzo ciekawą i skuteczną metodę wystawiania ocen: wszyscy mieliśmy na pierwszej stronie przedmiotowego zeszytu dwie części - na oceny pozytywne i negatywne. Po przepytaniu delikwenta profesor dyktował np.: 2 „g” (dwója z gramatyki), 3 „s” ( trojka ze słówek) i 3 + „t” (trójka z plusem za tłumaczenie). Następnie ręcznym datownikiem potwierdzał „ zdobycz” ucznia. Oceny ujemne musiały być podpisywane przez rodziców. Metoda ta pozwalała na określenie z dużą dokładnością ostatecznego stopnia z przedmiotu na koniec okresu. W czasie lekcji, już po odpytaniu dziennej puli uczniów, można było „zarobić” w każdej chwili ocenę za udział w lekcji. Po latach, już jako nauczyciel, często sam stosowałem ten system oceniania uczniów.

Prof. historii Kwiatkowski natomiast stosował metodę wykładu, odpytywał nas przed końcem okresu, nigdy nie podając uzyskanej oceny. Dopiero na wywiadówce rodzic uzyskiwał informację. Naszym wychowawcą był polonista prof. Maliszewski, który już po wybuchu wojny w 1939 nie wrócił do nas.

Wspominając naszych wychowawców trzeba przyznać, że wnieśli oni olbrzymi wkład w ukształtowanie naszych postaw życiowych. Większość z nich, łącznie z prefektem Rynkiewiczem, który pełnił funkcję dziekana polowego AK (podlegali mu wszyscy kapelani wileńskich brygad partyzanckich), brali udział w pracach konspiracyjnych. Nasz dyrektor Zygmunt Józef Fedorowicz od 1942 r. został powołany przez Londyn na Delegata Rządu na województwo wileńskie i nowogródzkie. Jak wielki musiał być wpływ na nasze młode dusze, że przetrwaliśmy okres indoktrynacji litewskiej, sowieckiej i niemieckiej, a później nawet komunistycznej, już w PRL. Nie mówiąc o masowym udziale w czynnej walce z okupantami w Armii Krajowej.

Wrzesień 1939 roku

Upalny sierpień 1939 r. dobiegał końca. 1 września nasze gimnazjum, podobnie jak inne szkoły wileńskie, rozpoczęło nowy rok szkolny. Ale atmosfera była już inna. Wierzyliśmy w zwycięską wojnę, niektórzy nawet cieszyli się, że nareszcie damy nauczkę Niemcom. W obsadzie profesorskiej zaszły nieduże zmiany po powołaniu do wojska, szczególnie młodszych roczników, oficerów rezerwy. Życie szkolne potoczyło się dalej jakby utartym szlakiem. Do szkoły chodziłem z maską przeciwgazową nowego typu, którą zostawił nam Ojciec po wyjeździe na front. W całym mieście oklejano szyby papierowymi paskami w kształcie „ X”.

Były sporadyczne naloty niemieckie na miasto. W jednym z nich zginął nasz klasowy kolega Włodek Sazanow. Został pochowany na cmentarzu Nowej Rossy, tuż przy zbiorowych grobach żołnierzy polskich i litewskich, z walk o Wilno w 1920 r. Wieści z frontu były bardzo różne. Poza tymi optymistycznymi coraz częściej dochodziły i złe. Potwierdzeniem naszych niepowodzeń na froncie były fale uchodźców napływających w miarę zajmowania naszych terenów przez Niemców. Z niepokojem obserwowaliśmy brak umundurowania i wyposażenia nowo mobilizowanych żołnierzy. Nie opodal domu przy ul. Ułańskiej, obok koszar 4. Pułku Ułanów stało sporo zmobilizowanych, z podwodami chłopów. Nosiliśmy im ciepłą strawę, bo byli głodni. Tuż przed 15 września, na ogrodach przy ul. Zaniemeńskiej i Derewnickiej, naprzeciw mieszkalnego bloku rodzin oficerskich uplasowały się dwa nowoczesne działka przeciwlotnicze, z dwoma gąsienicowymi ciągnikami i samochodem. Rój dzieciarni otoczył ich gwarnie, tym bardziej, że żołnierze hojnie częstowali ich wojskowymi sucharami, skondensowaną z cukrem kawą, a nawet proponowali gorącą grochówkę, dowożoną z kuchni polowej. Obsługa działek opowiadała jak już strąciła kilka niemieckich samolotów. Widok tego sprawnego pododdziału napawał optymizmem i wiarą, że jednak nasze wojsko poradzi sobie z najeźdźcą.

I nagle, jak grom z jasnego nieba, wiadomość 17 września o wkroczeniu Armii Czerwonej na polskie terytorium. Przed DOW (Dowództwo Obszaru Warownego) ruch i zamieszanie. Jacyś oficerowie organizują samoobronę, jest sporo młodzieży przedpoborowej, niektórzy z nich w mundurach PW (przysposobienia wojskowego), nas, młodszych, nie chcą przyjąć. Na miasto pada strach, właściwie nie ma kto i czym go bronić.

Wstępuję do małego kościółka oo. Bonifratrów. W półmroku gorąco się modlę o ratunek dla naszego miasta. Jest mi, 14 latkowi, trudno uwierzyć, aby mogła nastąpić katastrofa. Z dawnych opowiadań Mamy słyszałem o bolszewickich okrucieństwach z 1920 r. Czyżby miały się znowu powtórzyć? W nocy z 18 na 19 września doszło do nierównej potyczki, między innymi na Zielonym Moście, gdzie grupa samoobrony i cofające się resztki wojska polskiego próbowały powstrzymać pancerne oddziały Armii Czerwonej. Jeszcze parę dni potem można było widzieć w połowie Wilii czołg sowiecki, którego załoga próbowała sforsować rzekę omijając most. Rano 19 września zobaczyłem w naszej dzielnicy pierwszy sowiecki czołg T-34. Z wieżyczki wyglądał ostrożnie czołgista, w charakterystycznym czarnym kombinezonie i hełmofonie.

Po kilku dniach życie wracało powoli do normy. Na placu katedralnym stała opuszczona nasza mała tankietka TK. Na ulicach - samochody wojskowe GAZ i ZIS oblepione dzieciarnią żydowską, radośnie witającą nowych okupantów. Pełno milicyjnych patroli z czerwonymi opaskami, składających się głównie z wileńskich Żydów i komunistów. Nigdy nie zapomnę widoku, kiedy ulicą szedł polski żołnierz, prawdopodobnie wracający do domu, bez pasa, z chlebakiem. Nagle grupa wyrostków „odlepiła się” od sowieckiej ciężarówki i chcąc zapewne zademonstrować swoją „bojowość ” i wrogość wobec reliktu polskiej państwowości - opluła i próbowała odrywać od płaszcza wojskowe guziki tego zbiedzonego wojaka. I, o dziwo, reakcja sowieckich bojcow była zupełnie inna niż oczekiwała tego rozbestwiona czereda wyrostków. Kazali oni zostawić żołnierza w spokoju, tłumacząc: „Eto prostoj sołdat, nie trogajtie jego!”. I czarna, brudna gromada smarkaczy odeszła jak niepyszna.

Władze sowieckie wówczas nie interweniowały w sprawy oświatowe, więc szkoła rozpoczęła normalne zajęcia. Poszczególne oddziały liczebnie wzrosły z powodu napływu uchodźców z innych stron Polski. Pojawili się też, prawie w każdej klasie, uczniowie w mundurach Korpusu Kadetów, naturalnie z odprutymi insygniami tych szkół. Nastąpiły ponowne zmiany w obsadzie profesorskiej. Zjawił się u nas prof. Wesołowski, geograf, któremu udało się zbiec z obozu internowanych. Ciekawie opowiadał nie tylko z geografii, ale i o ostatnich swoich wojennych przeżyciach.

Dnia 10.10.39 podpisano sowiecko-litewski układ o wzajemnej pomocy, w którym ZSRR zobowiązał się przekazać Litwie Wilno i obwód wileński - pas około 220 km o obszarze 6.880 km2, co zwiększyło terytorium Litwy o 13%. Ludność tego terenu wynosiła 549 tys., w tym Polacy stanowili 321,7 tys., Żydzi 107,6 tys., Litwini 31,3 tys., reszta - to Rosjanie, Niemcy i inni. W mieście, po krótkim pobycie Sowietów brakowało wszystkiego. Po chleb trzeba było wystawać godzinami, każdy mógł kupić tylko jeden bochenek. Z naszej rodziny do kolejki po chleb wychodziło się we trójkę o godzinie 4 rano. Najmłodsi bracia 8-letni Mirek i 3-letni Czesio zostawali w domu. Nasi zwycięzcy śpieszyli się z wywożeniem wszystkiego, co się dało. Wywieziono do Mińska całą fabrykę „Elektrit”, produkującą nowoczesne lampowe radia. Byliśmy dumnymi posiadaczami takiego aparatu. W mieście spotkać można było sowieckie samochody wojskowe z meblami i innym dobrem.

Przyjście Litwinów

Nowej władzy oczekiwano już z niecierpliwością. Dopiero 28 października 39 r. oddziały wojsk litewskich wkroczyły do Wilna. Z Kowna i innych miast Litwy przybyły autobusy ze znacznymi grupami Litwinów. Byli to przeważnie młodzież i szaulisi, do nich dołączyli nieliczni miejscowi Litwini. Wznoszono bramy triumfalne, dekorowano miasta litewskimi flagami. Większość Polaków zachowała się biernie. Nie organizowano wyjścia młodzieży polskich szkół. A arcybiskup wileński Romuald Jałbrzykowski nie wywiesił flag litewskich na budynku kurii ani nie przywitał dzwonami wileńskich kościołów wkraczających Litwinów. Być może stało się to powodem późniejszego konfliktu między Kościołem a nową władzą.

Byliśmy ciekawi jak wyglądają nasi nowi „wybawcy”. Wojsko prezentowało się nie najgorzej: było porządnie umundurowane, sprzęt zadbany, nie to co w Armii Czerwonej, gdzie czasami karabiny były na sznurku, a nie obrębione bure płaszcze, z wyciągniętymi z tkaniny nićmi, dawały niepochlebny osąd o całej armii. Nad miastem przeleciało 27 samolotów, śmieliśmy się, że jest to całość sił powietrznych Litwy. Podobnie było z bronią pancerną, której liczebność nie była zbyt imponująca. W sumie jednak przyjęliśmy ich, jeżeli nie bez wielkiego entuzjazmu, to na pewno życzliwie i bez większych uprzedzeń, powiedzmy, z powściągliwą rezerwą.

Trzeba przyznać, że pierwsze ekonomiczne poczynania litewskie były korzystne dla wileńskiego społeczeństwa. Sklepy spożywcze znowu zapełniły się towarami. Litewskie „Pienocentras”, „Maistas”, „Rúta” dosłownie zawaliły swymi towarami puste półki wileńskich sklepów. Teraz, z perspektywy czasu, trudno jest uwierzyć, że w okresie od 19.09 do momentu wejścia Litwinów, tj. 28.10 zamarło wszelkie życie gospodarcze i poza wspomnianym chlebem w sklepach nic nie można było kupić. Sytuacja żywnościowa, mimo pozornej, radykalnej poprawy, nie była jednak do pozazdroszczenia. Po prostu wprowadzony pieniądz litewski (lit) był prawie niedostępny Polakom. W banku można było wymienić określoną kwotę złotych, a i tych nie każdy miał dostateczną ilość. Co gorsze, rozpoczął się proces intensywnej lituanizacji, spychającej ludność polską na gorszą pozycję społeczną. Polityka zatrudnienia w instytucjach i przedsiębiorstwach wyraźnie dyskryminowała Polaków. Wszelkie formy polskiej spółdzielczości uległy likwidacji. Rugowania z instytucji państwowych i daleko posunięta eliminacja Polaków ze sfery produkcji i usług prywatnych podważały podstawy bytu wielu rodaków. Należy ocenić to jako jawne bezprawie i świadome dążenie do pozbawienia egzystencji ekonomicznej polskiej ludności.

Mój Ojciec, jako zarejestrowany bezrobotny, tylko doraźnie otrzymywał zatrudnienie przy pracach ziemnych, za które w okresie od 15.01 do 22.06.40 r. ( tj. prawie pół roku) otrzymał wynagrodzenie 178,17 litów, co w żadnym przypadku nie pozwalało przeżyć 6-osobowej rodzinie. Zmuszeni więc byliśmy sprzedać wszystko cenniejsze: radioaparat lampowy, odzież, drobne kosztowności. Z posiadanych dokumentów ustaliłem, że rodzice wymienili w Litewskim Banku 4.500 zł (nie wiem, ile za to uzyskali litów). Dużą pomocą w utrzymaniu był nasz ogród. Ojciec dorabiał handlem okrężnym: sprzedawał szewcom różne dodatki, jak dratwa, kołki, ćwieki szewskie, wosk szewski, itp.

W innych domach było jeszcze gorzej. Życie toczyło się jednak jakby normalnym torem. Chodziłem dalej do naszego Gimnazjum im. Zygmunta Augusta, które teraz nosiło nazwę: Vilniaus V Valstybiné Berniuků Gimnazija. Według litewskiego systemu oświaty nasza 2. klasa została przemianowana na 3. Część polskich nauczycieli zwolniono z pracy, na ich miejsce przyszli litewscy. Z tego powodu wybuchł strajk uczniowski, który, poza wydaleniem aktywniejszych uczniów, nic nam nie dał. Z nowych nauczycieli przyszła Litwinka nie umiejąca ani słowa po polsku - uczyła języka litewskiego. Historii uczył prof. Bielinis, ale był to chyba wileński Litwin. Znał dobrze polski i był w miarę obiektywny w sporach polsko-litewskich. Uczyliśmy się aż czterech języków: polski, łacina, niemiecki i litewski, pozostałych przedmiotów, a było ich w sumie 11, w jęz. polskim. Zarówno w szkole jak i w mieście, na każdym kroku dominował element polski, który sprawiał Litwinom wiele kłopotów. Nie wiedzieli, co z tym mają począć.Trzeba jednak stwierdzić, że mimo różnych wzajemnych złośliwości i nierzadko drastycznych konfliktów między Polakami i Litwinami, warunki oświatowo-kulturalne (polskie teatry, polskojęzyczna prasa, polskie szkoły) były znacznie lepsze niż na pozostałych terenach polskich okupowanych przez Niemców i Rosjan.

Mimo to atmosfera niechęci i próba przeciwstawienia się nieraz bezdusznym szykanom z dnia na dzień rosła. Pewnego dnia, gdy szedłem do szkoły przez Zielony Most, zostałem skinieniem ręki przywołany przez litewskiego policjanta. Byłem ubrany w polski mundurek szkolny. Policjant potężnej postury (każdy z nich musiał mieć co najmniej l,80 m wzrostu), zaczął obrywać moje srebrne guziki, bez żadnych symboli. W końcu zerwał i rzucił na ziemię moją czapkę, na której była odznaka uczniowska: na otwartej książce symboliczny kaganek. Biedna Mama płakała zszywając wyrwane z tkaniną miejsca po guzikach. Zaraz potem władze szkolne zarządziły obszycie guzików tkaniną oraz zabarwienie na granatowo niebieskich wypustek u spodni i na rękawach. Ze względów ekonomicznych nie mogły one zakazać noszenia przedwojennych ubrań.

Że też chcę wspomnieć o karygodnych bójkach w kościołach, gdzie w czasie polskich nabożeństw grupy skrajnych szowinistów litewskich starały się siłą zmusić wiernych do zaniechania śpiewów religijnych w języku polskim. Nasi, naturalnie, nie pozostawali bierni.

W kwietniu 1940 r. rozpoczęła się akcja litewskiej paszportyzacji. Mieszkańcy przyłączonych do Litwy terenów, w oparciu o uzyskany z Biura Ewidencji Ludności dokument, musieli udowodnić stałe zamieszkiwanie na tych terenach. Dopiero wówczas mogli uzyskać obywatelstwo Litwy. Akcja nie była pozbawiona różnych nacisków administracyjnych, mających na celu utrudnienie ludności polskiej załatwienia tej sprawy, a w szczególności obstawania przy narodowości polskiej, nie mówiąc już o lituanizowaniu polskich nazwisk i imion, które dokonywano bez zgody zainteresowanych. Do ostatecznej finalizacji szeroko zakrojonej akcji przyznawania litewskiego obywatelstwa nie doszło. Dziwnym zrządzeniem Opatrzności znowu zaszły zmiany ustrojowe na Wileńszczyźnie.

Litewska Republika Socjalistyczna 1940-1941

Kończył się rok szkolny 1939/40, gdy na ulicach Wilna pojawiły się sowieckie czołgi. W prasie ukazały się wzmianki o rzekomo zaginionych żołnierzach sowieckich w bazach na Litwie. Nieliczni komuniści litewscy, przy udziale Żydów i niektórych Polaków (między nimi był Stefan Jędrychowski i Jerzy Putrament) organizują wiece, na których podejmuje się rezolucje o przyjęciu Litwy, Łotwy i Estonii do „wielkiej bratniej rodziny Kraju Rad”. „Ojciec narodów” tow. Józef Stalin naturalnie takim „prośbom” nie odmówił. Wilno ponownie zmienia władców. Trzeba przyznać: pierwsze chwile „wiekopomnych zmian” dają pewną ulgę ludności polskiej. Znowu stajemy się pełnoprawnymi obywatelami. Nasza rodzina też odczuła te dobrodziejstwa. Ojciec, pracujący sezonowo jako pomocnik zduna w Dyrekcji Kolei Litewskich na Wielkiej Pohulance, zostaje przyjęty do stałej pracy w księgowości (znał doskonale język rosyjski, który zaczyna dominować, litewski nie jest już jedynym urzędowym językiem).

Nasza szkoła po wakacjach przechodzi następną reorganizację. Staje się „dziesięciolatką”. Nasza klasa jest teraz VII, nazwa oficjalna szkoły: V Vilniaus Viduriné Mokykla. Wychowawczynią zostaje Polka, p. Aurelia Nagurska. Mamy nadal 4 języki, ale zamiast łaciny wchodzi jęz. rosyjski. Nowego przedmiotu „Konstytucja ZSRR” uczy Litwin, po polsku. Dochodzą nowe przedmioty: fizyka, rysunek, muzyka i śpiew, zlikwidowano natomiast religię. Nieznaczna część nauczycieli Litwinów odchodzi, pozostali radykalnie się zmieniają, zaczynają służyć nowemu porządkowi socjalistycznemu. Bardzo szybko między nami - uczniami a ciałem pedagogicznym nawiązuje się milczący układ: pozorowanego przyjmowania nowych doktryn, bez jakiegokolwiek czynniejszego angażowania się. Oni i my recytujemy narzucone treści bez ich przyjmowania. Poza szkołą, kiedy spotykamy się w kościołach, w domach prywatnych wymieniamy tylko znaczące, porozumiewawcze spojrzenia, mające wielką wymowę „trwania przy swoim”. Wśród grona pedagogicznego znalazł się wybitny biolog Jan Dembowski, późniejszy prof. biologii na Łódzkim Uniwersytecie, pierwszy prezes PAN (1951-56) oraz marszałek Sejmu PRL w latach 1952-56. Był on zaangażowanym propagatorem teorii Darwina, a więc doceniany przez ówczesne władze oświatowe Wilna. W naszej szkole organizował wystawy na temat „Pochodzenia człowieka”, o ironio, w dawnej szkolnej kaplicy. Trzeba obiektywnie stwierdzić: Jan Dembowski reprezentował wysoki poziom naukowy i wszechstronną wiedzę z zakresu biologii. Umiał zajmująco opowiadać, nawet o tak prozaicznych stworzeniach jak dżdżownice lub inne niepozorne drobne żyjątka. Miałem u niego przez wszystkie okresy ocenę „dobrą”. Bardzo lubiłem jego wykłady i ceniłem jego ogromną wiedzę, co nie wpływało na mój negatywny stosunek do ideologii materialistycznej.

Historii ZSRR, a właściwie Rosji, uczyła młoda Polka, absolwentka USB (niestety, już jej nazwiska nie pamiętam). Pani profesor pożyczyła ode mnie rosyjski szkolny podręcznik historii Rosji, który dostałem z kolei od mieszkającego u nas politruka Iwanienki. Była to niezmiernie ciekawa postać - Ukrainiec, sierota, w okresie głodu na Ukrainie (stalinowska kolektywizacja) był w bandzie tzw., „bezprizornych” (bezdomnych dzieci włóczęgów) stanowiących poważny problem społeczny Kraju Rad w latach 30-tych. Został on reedukowany i wyszkolony na oficera politycznego, o bardzo uproszczonym systemie myślenia „Nasz mądry wódz i ojciec narodu Józef Stalin, geniusz wszech czasów, w ostateczności doprowadzi nas do zapanowania ustroju komunistycznego na całym świecie”, „Gdzie dwóch złodziei się bije, tam trzeci - uczciwy wygrywa”. Złodzieje to - Anglia i jej sojusznicy oraz Niemcy z Japonią, po prostu kapitaliści, a tym uczciwym był ZSRR - kraj dobrobytu i szczęśliwości.

Jako człowiek był jednak bardzo uczynny i uczciwy i w gruncie rzeczy dobroduszny. Lubił siadywać w niewyszukanej pozie na progu kuchni i gawędził z nami o wszystkim, na końcu snując swoją polityczną wizję świata.

Okres sowieckiego panowania w Republice Litewskiej charakteryzował się niezliczonymi świętami. Na święto rocznicy Rewolucji Październikowej na placu Łukiskim zorganizowano imponującą defiladę. Poza zakładami pracy spędzono tutaj wszystkie szkoły średnie, między innymi i naszą. Maszerowaliśmy wg sowieckiej musztry „na baczność, z rękoma przy tułowiu”. Spiker z głośników zapowiadał nadchodzące kolumny i wykrzykując odpowiednie hasło oczekiwał od maszerujących gromkiego: „Ura! Ura! Ura!”. Nasza kolumna przemaszerowała nie wydając żadnego okrzyku, w głębokim milczeniu. Przypuszczam, komunistyczni dostojnicy na trybunie zrozumieli wymowę tego milczenia. Być może taki i podobne przypadki, jak też cała postawa moich rodaków przyśpieszyły zbrodnicze wysiedlenie niepokornego i niepożądanego elementu w głąb Rosji. Ale zanim nadeszła realizacja tego procederu, świętowaliśmy i świętowaliśmy, aż do znudzenia...

W czerwcu 1941 r. rozpoczęły się masowe wywózki w głąb Rosji. Szybko zorientowaliśmy się, kto jest podmiotem tej akcji: byli zawodowi wojskowi, policjanci, leśnicy, nauczyciele, dawna polska administracja, znani działacze i inni, którzy „zagrażali komunizmowi”. Dokonywano tego głównie w nocy, przy ograniczonym czasie na zabranie niezbędnych rzeczy. Nasza rodzina również przygotowuje odpowiednie toboły, aby nie być zaskoczoną nagłym podjazdem znanej ciężarówki. Moje osobiste oczekiwania na wyjazd mącił niepokój: co będzie z poprawką z języka litewskiego, z którego w końcowym świadectwie VII kl. otrzymałem ocenę niedostateczną.

Niemiecka okupacja

Niedziela, 22 czerwca 1941 r. Po powrocie z kościoła św. Katarzyny, gdzie spotykała się licznie młodzież wileńska, zauważamy kłęby dymu, błyski i nurkujące samoloty nad miastem. Z radia londyńskiego BBC, które słuchaliśmy regularnie, dowiadujemy się o napaści Niemiec na ZSRR. Już 24 czerwca do Wilna wkraczają doborowe oddziały niemieckie. I tu kłamliwa propaganda niemiecka tym razem częściowo ma rację, podając, iż Niemcy uratowali Polaków przed wywózką do ZSRR. O, ironio !

To już po raz trzeci nasze miasto zmieniło swoich władców i okupantów. Za każdym jednak razem była to początkowo ulga w stosunku do represji poprzednich ciemiężycieli.

Po wejściu pierwszych zmotoryzowanych oddziałów niemieckich do Wilna na ulicach pokazali się Litwini w mundurach litewskiej armii sprzed 15.06.40 r. Byli pewni odzyskania przez Litwę niepodległości. Zwycięska i zadufana w swej potędze Rzesza niemiecka szybko wybiła im z głowy te mniemania. Wprawdzie później uzyskali oni jakąś namiastkę władzy: obsada części administracji, litewską saugumę, utworzenie Lietuvos Vietiné Rinktiné (LVR), ale nie była to wolna, niepodległa Litwa, a raczej niechwalebna kolaboracja z faszystowskimi Niemcami. Mimo służalczości znacznej części Litwinów wobec Niemców, traktowali oni ich z lekceważeniem i dużą rezerwą. A waśnie polsko-litewskie były przez Niemców skrzętnie wykorzystywane.

Po wakacjach dowiadujemy się o zamknięciu wszystkich średnich szkół polskich. Niektórzy, głównie dziewczęta, decydują się na szkołę białoruską. Ja, za namową naszego sąsiada p. Orłowskiego (daw. zbrojmistrza 4. Pułku Ułanów), 19 listopada 1941 r. podejmuję naukę zawodu w samochodowym warsztacie braci Juchniewiczów przy ul. Wiłkomierskiej. Wkrótce warsztat zostaje przejęty przez niemiecką firmę Heinrich Tobatzsch, która z kolei podlega H.K.P (Heeres Kraftfahzeug Park).

Praca była uciążliwa, po 10 godzin dziennie, płaca - groszowa. W 1942 r. dostawałem 0,36 RM za godzinę, dniówka - 3,60 RM, ale praca ta chroniła mnie przed wywiezieniem na roboty do Niemiec. W roku dostawało się tylko 6 dni urlopu. Kiedy wychodziłem w tym czasie do miasta, dopiero wówczas odczuwałem, jak mocno jestem uwiązany, od świtu do zmroku, w warsztacie. Wytchnieniem w pracy była półgodzinna przerwa śniadaniowa, w czasie której mogliśmy sobie porozmawiać, pożartować, a nawet, kiedy nie było majstrów niemieckich, pojeździć na podwórzu wyremontowanymi samochodami. Raz zdarzył się przypadek trafienia do naszego warsztatu polskiej tankietki, którą również testowaliśmy. O mały włos, a poważnie uszkodzilibyśmy stojące na podwórzu wyremontowane samochody. Jazda tankietką nie była taka prosta - zamiast kierownicy były drążki do hamowania, wymagające dużego wyczucia, a pole manewru było znacznie ograniczone. Drobne uszkodzenia szybko usunęliśmy, zanim wrócili ze śniadania Niemcy.

Po przyjściu z pracy byłem tak zmęczony, że nie miałem już sił na naukę. A duża część moich kolegów uczyła się na tajnych kompletach. W 1943 r. nawiązałem kontakt z moim kolegą z czasów harcerskich Aleksandrem Kossarskim, który wciągnął mnie w robotę konspiracyjną: dostarczałem jemu okresowe meldunki o liczbie remontowanych samochodów, szkice rozmieszczenia pomieszczeń warsztatowych, ich wyposażenia i inne informacje, które potrzebował wywiad Armii Krajowej. W listopadzie zostałem skierowany na kurs przy dawnej Szkole Technicznej na Holendernii, który trwał 4 miesiące. Z kursu już nie wróciłem do pracy. Wykorzystałem okres egzaminów do opuszczenia Wilna, aby udać się do lasu, do naszej partyzantki - Armii Krajowej.

Walka zbrojna

Front zbliżał się. Okolice wokół Wilna od marca 1944 r. były już w znacznej mierze objęte działaniami naszej partyzantki. Litewski generał Povilas Plechavićius obiecał Niemcom oczyszczenie terenów Wileńszczyzny od tego działania. Próby rozmów z nim naszego kierownictwa nie dały rezultatu. Generał żądał kategorycznego opuszczenia terenów Wileńszczyzny przez AK. Ludność tych terenów była nękana, poza kontrybucjami okupanta niemieckiego, które realizowała litewska administracja, przez liczne oddziały partyzantki sowieckiej, zorganizowane grupy żydowskie, ukrywające się po likwidacji wileńskiego getta w Puszczy Rudnickiej, a nawet przez zwykłe bandy rabunkowe. Sytuację należało opanować. Nasze oddziały starały się skutecznie temu zaradzić...

Moje wyjście z domu nie obyło się bez protestów i łez Mamy, ale, korzystając z nieobecności Ojca, pożegnałem się z całą resztą rodziny i twardo ruszyłem z moim szkolnym kolegą Zdziśkiem do oddziału. Trafiłem do Oddziału Rozpoznawczego Komendanta Okręgu (OR KO) dowodzonego przez por. „Groma”, który miał ochraniać komendanta Okręgu „generała Wilka”. Był to oddział kawalerii, a więc przechodziliśmy twardą szkołę jazdy i podstawowe szkolenie strzeleckie. Nasz Oddział powstał po znanej bitwie pod Murowaną Oszmianką, gdzie rozbrojono i rozmundurowano żołnierzy gen. Plechavićiusa. Dostaliśmy ich mundury i broń. Nasz Oddział nosił barwy 13. Pułku Ułanów z Nowej Wilejki. Kiedy przybyłem do Oddziału liczył on zaledwie 20 żołnierzy. Wyruszając z Dziewieniszek, naszego stałego miejsca postoju, było już nas ponad 120 - dwa plutony kawalerii, pluton kolarzy, 1 działko ppanc. zdobyte na szosie w dniu 3 lipca 44 r. oraz samochód ciężarowy na holz-gaz i 3 motocykle (w tym jeden z przyczepą). Niestety, nie zdobyliśmy Wilna, jak zakładał plan operacji „Ostra Brama” w ramach akcji „Burza”. Niemcy stawiali silny opór i dopiero 13 lipca 44 r. Wilno zostało uwolnione z niemieckiej okupacji. Były jeszcze rozmowy naszego „ generała Wilka” (płk. Aleksander Krzyżanowski) z dowództwem sowieckim, mówiono nawet o utworzeniu dwóch dywizji i brygady kawalerii z naszych oddziałów, ale w końcu skończyło się na rozbrojeniu i osadzeniu większości nas w obozie w Miednikach.

Miedniki - Kaługa

Od 17 lipca 1944 r. rozpoczęło się rozbrajanie żołnierzy AK. Osadzono nas w Miednikach Królewskich. Trudno jest dzisiaj określić, ilu nas zostało tu osadzonych. Być może w archiwach sowieckich można by się doszukać dokładnej liczby, choć raczej jest to wątpliwe - nie dokonywano szczegółowej ewidencji. Orientacyjnie podaje się, że mogło być od 4 do 6 tys. osób. Warunki przetrzymywania tak wielkiej liczby ludzi były skandaliczne - brak wody, właściwych latryn, pomieszczeń do najprymitywniejszego przebywania ludzkich istot (większość wegetowała pod niebem na gołej ziemi). Postępowanie władz sowieckich było mało zrozumiałe i niekonsekwentne. Próbowano agitować za dobrowolnym wstąpieniem do armii gen. Berlinga, a później traktowano nas jako obywateli sowieckich. Przez tydzień wieziono potem do Kaługi, w warunkach gorszych niż jeńców wojennych, a po przywiezieniu witano z orkiestrą, umundurowano w nowiutkie sorty Armii Czerwonej. Nawet sowiecka kadra była zdumiona tym wyjątkowym traktowaniem. Najciekawsza była ich reakcja po odmowie złożenia sowieckiej przysięgi wojskowej w 361 zapasowym pułku piechoty, do którego zostaliśmy w Kałudze wcieleni. W końcu przebrano nas w stare łachy i wywieziono do prac leśnych pod Moskwę. Zachowano jednak wszelkie atrybuty jednostki wojskowej (poczta polowa, normy wyżywienia, struktura organizacyjna: bataliony, kompanie, plutony z sowiecką kadrą wojskową). Prawdziwa sowiecka sofistyka. Moje osobiste przeżycia na zesłaniu w Rosji zawarłem w obszernych wspomnieniach, które przygotowuję do druku. Tu tylko o tym wzmiankuję, aby zamknąć opis losu jednego z bardzo wielu wilnian o podobnym wojennym życiorysie.

* * *

W styczniu 1946 roku z transportem byłych wileńskich akowców wróciłem do Polski. Osiedliłem się w Gorzowie Wlkp., odnalazłem ekspatriowaną z Wilna rodzinę. Pracowałem w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, kontynuowałem naukę. Ukończyłem Wyższą Szkołę Ekonomiczną. 35 lat pracowałem jako nauczyciel w szkolnictwie, potem jako wizytator szkół średnich w Kuratorium Oświaty i Wychowania w Gorzowie Wlkp. Od 1987 roku jestem na emeryturze.

* * * 

Nie wiem, czy moje wspomnienia zostaną w jakiś sposób wykorzystane. Być może jeszcze nie czas na głębszą analizę przemian, jakie zaszły nie tylko w historii, ale i w naszych umysłach i odczuciach. Ciągle mnie nurtuje sprawa Wilna - mego miasta rodzinnego, które tak głęboko zapadło w moje serce. Niepokoję się wszelkimi tendencjami zmierzającymi do wyzucia mnie z mojej ojcowizny. Jeszcze tak niedawno nie miałem prawa tego głośno mówić. Nie chodzi mi o jakiekolwiek rewindykacje czy zmiany granic państwowych. Być może nowe układy we wspólnej Europie rozwiążą ten problem - kiedy każdy będzie mógł sam decydować, gdzie chce mieszkać. Nie chciałbym być obywatelem „drugiej kategorii” czy mniejszością narodową - już to przeżyłem w PRL-u. Wprawdzie teraz wiele się zmieniło na lepsze. Dowodem są moje liczne odwiedziny Wilna. W latach 1998 i 2000 byłem tam po 5 razy w roku. Jestem jednak tylko gościem, mniej lub bardziej pożądanym. Czy już na zawsze utraciłem prawa obywatelskie tego miasta? Nigdy dobrowolnie nie zrzekałem się tego. Już niewiele zostało mi do końca życia. Kiedyś marzyłem, aby było mi dane złożyć swe kości w ukochanej wileńskiej ziemi. Dzisiaj wątpię, aby mogło się to stać. I dlatego często powtarzam przeczytane gdzieś słowa: Panie Boże! Kiedy umrę zamień mi Niebo na Wilno.

Janusz Hrybacz

Gorzów Wlkp.

Wstecz