Domy, które historię piszą

Taki los wypadł nam,

Że dziś tu, a jutro tam,

Taki los dał nam Bóg,

Że nie wiemy, gdzie nasz próg.

O nie, dobrze wiemy, gdzie jest ten nasz próg. Znamy i kochamy to nasze miejsce na ziemi, do którego jesteśmy mocno korzeniami wrośnięci. Tym niemniej były takie okresy w dziejach naszej historii, gdy czuliśmy się bezsilni, aby się na swojej „placówce” utrzymać. Cóż z tego, że czasami wydawało ci się, rodaku, że wykułeś swój los, związałeś go z tą nędzną, nieurodzajną, ale twoją ziemią: wbrew wszystkiemu zły huragan wojenny czy większy podmuch dziejowy wyrywał cię raptem z rodzinnego gniazda. Niekiedy - na zawsze...

Los rzucał cię daleko w świat, do obcych stron, do obcych państw. Jechałeś albo na stracenie, albo po to, by zostać darmową siłą roboczą. Ale jeśli nie wciągnięto cię na listę zagłady i miałeś krzepę - przetrwałeś. O wiele straszniejsza jednak niż praca ponad siły, choroby, a nawet śmierć była tęsknota za rodzinnym progiem, która cię zżerała z dnia na dzień...

... Ucichła druga wojna światowa. Wszystko się normalizowało, powracało do codziennego życia. Tylko nie dla ciebie, Polaku z Wileńszczyzny. Na ziemi, na której się urodziłeś, zaczęli się panoszyć nowi gospodarze, a jej granicą - jak dziecięcą skakanką - każdy „gracz” jak chciał wywijał. A ciebie prześladowano, wywłaszczano, przesiedlano, a nawet pozbawiano tożsamości. Mimo „głośnej” wolności, przyniesionej na sowieckich bagnetach. Wielu jakby czuło, że jest fałszywa - nie chciało w nią uwierzyć. W miasteczkach i wsiach osiedlono wielu Rosjan-frontowców - do usuwania skutków wojny, ale właściwie najbardziej po to, by mieli tu nadzór nad wszystkim. Rosja - od Kazachstanu, poprzez Syberię, do Dalekiego Wschodu - potrzebowała rąk do pracy. Zaplanowano, ile i skąd tych rąk ma przybyć, również z Wileńszczyzny. Żeby nie wyglądało to na jakąś przemoc, zorganizowano „czystkę” społeczeństwa od „wrażych” elementów, wrogów władzy radzieckiej, tzw. kułaków. A właściwie ofiarą tej akcji padli zamożniejsi gospodarze, którzy w pocie czoła zapracowali na swój jaki taki dobrobyt. A na tego, kto miał paść ofiarą „czystki”, nieraz wskazywał palcem jego sąsiad czy priedsiedatiel sielsowietu (często człowiek wybrany z tej samej wsi), zastraszony i zmuszony do tego. We wsiach, zamieszkałych przez Polaków, „czystki” dokonywano w zasadzie przy pomocy Polaków, w litewskich - przy pomocy Litwinów. Na tym właśnie polegała przewrotność „władzy rad”. Ważono i odwracano ludzkie losy, i igrano nimi...

Niespokojne noce okresu wywózek. Sen „zajęczy” w ubraniu. Na każdy szmer wyskakiwanie z łóżek i chwytanie za przygotowany zawczasu tobół z najniezbędniejszymi rzeczami, na wypadek wywózki. Ale... tym razem noc minęła spokojnie. Chwała Bogu!.. Czy jednak dla wszystkich? I oczekiwanie wiadomości: czyj tym razem dom opustoszał?

- Tą nocą z Barć wywieźli Witolda Mieczkowskiego. No, tego, na którego wołają Borowik - komentowano we wsi.

- A cóż on zawinił? Taki sam „greczkosiej” jak pozostali. Na tej naszej ziemi tylko gryka rośnie. A na niej człowiek się nie wzbogaci.

- Też mi bogacz. Nawet komody w chacie nie miał.

- I podłogi. W kuchni klepisko...

- Taki z niego pan jak ze mnie pani... - i kobiecina ugryzła się w język.

- Co dalej będzie? Matko Miłosierna, ulituj się nad nami! Nie wyrywaj nas stąd, nie oddalaj od rodzinnych miejsc.

Wzrok błądzi po pobliskich polach i łąkach, zatrzymuje się na własnej i sąsiedzkich zagrodach. Takie to wszystko bliskie sercu, miłe i znajome od dziecka. Jak żyć bez tego wszystkiego?...

- Mnie to chyba nie zostawią w spokoju - rozważa Franciszek Ogulewicz z Cegielni. - Przecież dom buduję, nie zakończony jeszcze. Ukłuje to bolszewika w oko. W ciągłym strachu przed wywózką... Syberia... Nie! Trzeba stąd zwiewać jak najprędzej, póki jeszcze nie jest za późno. Tyle pracy, starań i pieniędzy poszło na marne...

Po pewnym czasie, po duchowych rozterkach i niezdecydowaniu, w mękach niemal fizycznych rodzi się decyzja:

- Janku, braciszku, jadę do Polski! A ty zostań. Ciebie nie ruszą - zbyt nędzna chałupa twoja. Pilnuj ziemi ojcowskiej. Moją zagrodę - też. Czas się zmieni. Tak, jak jest - nie będzie. Wymiotą się stąd bolszewicy. A ja jeszcze wrócę. Wrócę przez wzgląd na dzieci. Nie mogą one po świecie się tułać, jak te bezpańskie bolszewiki, kiedy mają własność, ojcowiznę.

Rodzina Ogulewiczów, wywodząca się z Cegielni w rejonie trockim, podobnie jak wiele innych rodzin na Wileńszczyźnie, żyła spokojnie, nie wtrącając się do życia politycznego. Gospodarzyli, hodowali bydło, sieli grykę. Kochali, zakładali rodziny, chowali dzieci - jak Bóg przykazał. Na każdego z pięciu braci i czterech sióstr przypadało po dwa hektary gryczanych zagonów. Najstarszy, Kazimierz zbudował dom w Obalach. W jego domu jakiś czas mieściła się szkoła. Wiem o tym dobrze, bo jesienią 1954 roku krótko pracowałam w tej szkole - zastępowałam chorego nauczyciela Antoniego Jankowskiego. Dwaj inni bracia - Władysław i Michał - również ułożyli sobie życie. W Cegielni zostali tylko Franciszek i Jan. Po wyjeździe Franciszka, w obawie przed wywózką, do Polski, na ojcowiznie pozostał Jan ze swą żoną i córeczkami, Nastką i Jadzią. Po pewnym czasie Bóg dał im jeszcze bliźniąt - Jasia i Stasia.

Echa wojny były coraz dalej. Do opustoszałych domów wprowadzają się nowi lokatorzy. Są to albo sąsiedzi, których własne chaty wołają na gwałt o remont, albo przyjezdni, albo też różnej maści włóczędzy. Są również takie domy, które odstraszają ciemnymi, pustymi oczodołami okien, a w ścianach których wiatr gwiżdże. Inne służą już tylko na opał. Gryczane poletka porastają chwastami. Litwini nie bardzo się kwapią na te nędzne podwileńskie ziemie. Przyjeżdżają i osiedlają się przeważnie w miastach, zatrudniają w fabrykach i zakładach przemysłowych. Tam jest nadzieja na otrzymanie mieszkania z wygodami. A na wsi? Bieda, bród i niewygoda. I niepewność - a nuż wrócą jeszcze dawni gospodarze? Po urodzeniu się bliźniąt Jan Ogulewicz też ze swej starej chaty wprowadza się do nowego domu brata. Inni przecież wprowadzają się do cudzych kątów, to dlaczego on miałby nie skorzystać z własności rodzonego brata?

Po każdej burzy nastaje pogoda, po wojnie - pokój i cisza. Ale nie dla ciebie, rodaku. I chociaż mijają już lata czterdzieste, spokoju dla ciebie nie ma. Witaj nowego sprawcę twej niedoli - kolektywizację...

Zebrania trwają nieraz do późna w nocy, a nawet do rana. Agitacja, zastraszanie - dopóty nie uzyska się zgody rolnika na wstąpienie do kolektywnego gospodarstwa. Jakoby sam nie da rady swą ziemię uprawiać (chociaż dotychczas jakoś sobie radził). A gdy już papier podpisany, pozostaje tylko wnieść „posag” do zbiorowego gospodarstwa: konia, wóz, sanie, brykę, krowę, inwentarz gospodarczy. Za to zostaje zwolniony od dużych podatków, które mają płacić gospodarze indywidualni. Takich również przewidywała władza sowiecka, tylko że nie pozostawiała im właściwie żadnych szans na przetrwanie: wygórowane podatki, prześladowania, presja ze strony społeczeństwa.

W kołchozie zaś wszyscy są równi: i ten pracowity, i hultaj. Za dzień pracy każdy otrzymał 100 g zboża. W ciągu roku uzbierało się... worek. Po pewnym czasie ludzie nauczyli się sami sobie „dopłacać”: kradnąc z wspólnego mienia. Naczelnicy kradli samochodami, a szeregowi pracownicy - garścią, wiaderkiem. A jeśli niedobór wyjdzie na jaw, znajdzie się winnego: takiego „szaraczka”, który niósł do domu pół wiaderka saletry. Zwoła się, oczywiście, walne zebranie kołchoźników, by na przyszłość wszyscy wiedzieli, jaka to hańba kraść, winnego zaś przepisowo ukara się i przy okazji zapisze na niego „grzechy” innych.

By wychować nowe, godne nowego ustroju pokolenie, powszechnie zaczęto otwierać szkoły. Budynki przedwojennych szkół zostały przeważnie zniszczone, nie nadają się do użytku. Dlatego początkowo przybytki wiedzy otwiera się w prywatnych wiejskich chatach. W Markuciszkach otwarto szkołę w domu Anny Urbanowicz, w Obalach - u Kazimierza Ogulewicza, w Ismańcach - również u gospodarzy. Do tych szkół przychodzą dzieci - bose, nędznie ubrane, na wpół głodne. Ale żądne wiedzy, grzeczne. Nauczyciel jest dla nich niepodważalnym autorytetem, tylko że... zawodowych nauczycieli brakuje. Albo zginęli w czasie wojny, albo zostali wywiezieni jako wrogowie nowej władzy, albo sami do Polski wyjechali w obawie przed nową władzą. Zanim przygotowano nową kadrę pedagogiczną, sporo było pseudonauczycieli: zna literki, sylabizuje, liczy do stu - może więc innych uczyć...

Wprowadzono obowiązkowe nauczanie siedmioletnie. Pienkieniki, Markuciszki, Stanisławówka, Obale, Wizgirdy, Aleksandrówka, Ismańce - to wsie, znacznie oddalone od Trok i Rudziszek. Siedmiolatkę postanowiono otworzyć właśnie przy Markuciskiej Szkole Początkowej. W 1954 roku w domu Radziewicza w Cegielni otwarto piątą klasę. Wszystkich przedmiotów uczył w niej Marian Adamowicz, a następnie Jan Sidorowicz. W roku szkolnym 1955-1956 były dwie klasy - piąta i szósta. Z czasem zajęto pod szkołę dom Witolda Mieczkowskiego. Na dyrektora szkoły wydział oświaty wyznaczył nauczycielkę języka francuskiego Irenę Zarankiené z Karaciszek. Była to wysoka, zgrabna, w wieku średnim kobieta o „chwiejnej” narodowości. Gdy kierownikiem wydziału oświaty był Polak, pan Salomon z Solkienik, pani dyrektor przyznawała się do polskości. Gdy rządził Malakow, kazała w pokoju nauczycielskim rozmawiać tylko po rosyjsku. A gdy to stanowisko zajął öćerbinskas, z zapałem zabrała się do lituanizacji polskich dzieci.

- Pani Radziewiczowo - mawiała do sprzątaczki. - Niech pani odda swego Stasia do litewskiej szkoły. Niech pani to zrobi przynajmniej dla mnie. A ja postaram się o zapomogę: buty dla chłopca, bo w czym będzie zimą chodził? I na gorącą herbatę zapiszę.

Jan Ogulewicz żył cicho, po Bożemu, niczego złego nawet nie przeczuwając. Nawet najbliższy jego sąsiad Satkowski, który go czasami odwiedzał, mawiał:

- Ty, Janie, możesz już spać spokojnie. Jedenaście lat po wojnie minęło, sześć lat jak mieszkasz w domu brata. Nikt cię już stąd nie ruszy. Po tylu latach nikt nie ma prawa człowieka wysiedlać. Patrzaj, Amerykańcy po całym świecie krewnych szukają, żeby spadkobiercom oddać to, co im się należy. A ty siedzisz w domu rodzonego brata, na ojcowiznie...

Nie wiedział Ogulewicz, że do domu, w którym mieszkał, zaczynają się niektórzy „przymierzać”. Na przykład, Diejew, przewodniczący kołchozu „Żdanow” - frontowiec, bohater wojny. Potrzebne jest mu pomieszczenie na biuro kołchozowe. Zwołują komisję, do której również zostaję wciągnięta, jako przedstawicielka szkoły. Jedziemy - cała komisja - dom oglądać. A tu - część pomieszczeń nie wykończonych, małe dzieci bawiące się na podłodze... Gdzie ten drobiazg podziać, gdzie przesiedlić? Na jakiś czas sprawa „przysycha”, chociaż przewodniczącemu budynek wyraźnie się podoba.

Co nie udało się Diejewowi, dokonała dyrektorka szkoły Zarankiené. Uparła się:

- Trzeba ten dom zabrać, pod szkołę. Nawet przez sąd. I trzeba się śpieszyć, bo do września pozostało niewiele czasu (był taki porządek, że przesiedlano ludzi od maja do września).

- Jak dobrze, Gienku - mówiła do męża (matematyk bez wykształcenia), ciesząc się zawczasu - będziemy mieli i klasę, i pokój nauczycielski.

Ogulewiczowie całą rodziną okazali się pod gołym niebem. Bliźniacy - Staś i Jaś - jeszcze mali, płakali głośno i na swój sposób protestowali:

- My nie chcemy mieszkać na dworze, bo zimno. Dlaczego nam chatkę zabrano?...

Dom Ogulewiczów przeniesiono do Barć i postawiono obok domu Witolda Mieczkowskiego. Dwa domy - trzy krzywdy rodzinne. Gospodarz jednego - na Wschodzie, drugiego - na Zachodzie, jego zaś brat na własnej ziemi również spokoju zaznać nie może. A ich domy... historię Wileńszczyzny piszą, pilnując gryczanych zagonów, przekształcających się w ugory...

Jesień 1956 była niesamowicie chłodna. Od wczesnych przymrozków wymarzły ziemniaki i warzywa. Ogulewiczowie gnieżdżą się na piwnicy.

- Oj, jak zimno - skarży się dyrektorka szkoły starej Radziewiczowej.

- Boże, mój Boże! A jakże te małe Ogulewiczuki - na sklepiku w taki chłód?..

Zapamiętałam doskonale tę chłodną jesień. Właśnie urodziłam mojego syna Antka i przeziębiłam się w porodówce. Gdy wróciłam ze szpitala do domu, wzięliśmy z mężem Jadzię - jedno z dzieci Ogulewiczów - do siebie. Później Diejew dał tej rodzinie robotników i łaźnię, by skleciła z niej sobie domek na zimę. Jakoś przetrwali. Nie potrafili jednak pogodzić się z tym, co ich spotkało. Wyjechali do Polski, do Lidzbarku, gdzie mieszkał brat Jana, Franciszek. „Z własnej woli” opuścili ojcowiznę... Wykończony nerwowo Jan wkrótce w Polsce umiera, osieracając swe dzieci.

... Dom Ogulewiczów niedługo był „przybytkiem wiedzy” - nie było kogo uczyć. Kto wyjechał do Polski, młodzież uciekała do miasta. Dom opustoszał. Tylko wiatr w nim zawodził żałośnie na różne tony. Gdy mieszkałam obok, wydawało mi się, że to dusze seniorów rodziny Ogulewiczów tak jęczą...

Niedawno odwiedziłam te okolice. Były domek Witolda Mieczkowskiego swym wyglądem mało przypomina tamten, który miał prawowitego gospodarza. Ale komuś służy - ktoś tu mieszka. Natomiast byłe domostwo Ogulewiczów służy jedynie komuś za oborę... A przecież był to kiedyś duży, ładny dom. Budowany mozolnie, ale z miłością, przez gospodarzy, którzy razem z tym domem budowali swe plany na przyszłość. Marzyli, że będzie służył również ich dzieciom, że one również znajdą tu, w tej krainie - niech nie mlekiem i miodem płynącej, ale przecież ojczystej i drogiej - swoją przystań na ziemi.

W opustoszałej dziś, a niegdyś życiem tętniącej zagrodzie pozostała jedynie studnia - niemy świadek minionych dziejów. Jak niegdyś, daje ludziom wodę. I... zda się stać na straży Ogulewiczowskiej ojcowizny i czekać. Na co? Może na odrodzenie tu życia? Bo chyba w powrót gospodarzy nawet ona już nie wierzy...

Barbara Sidorowicz

Połuknie, rej. trocki

Wstecz