Umarli... Znajomi... Kochani...

Od dzieciństwa łączyła mnie tajemnicza więź ze... Słowackim. Przyszłam na świat w 1961 r. Od kiedy pamiętam, w moim rodzinnym domu była monografia o poecie autorstwa Pawła Hertza zatytułowana „Słowacki. Romans życia”, wydana drukiem w Warszawie właśnie w 1961r. Uważano to za jakiś znak, nieuchwytną nić łączącą mnie z Juliuszem.

Małej dziewczynce czytano na dobranoc „Powrót taty”, a przed gośćmi kazano popisywać się solo „Panią Twardowską” i choć w szkole byłam najlepszą recytatorką do dziś dnia lubianych przeze mnie „Stepów Akermańskich”, dusza ciążyła do poezji trudniejszej, niezrozumiałej, wyższej. „Poezja - dla wybranych”- mawiała moja babunia. I nikt mnie nie przekona, że to nie Słowacki jest Wieszczem narodu polskiego, skoro, oprócz wielu proroctw, on właśnie przepowiedział papieża Słowianina w Stolicy Apostolskiej.

Z podwórka szkolnego

Szkołę na Krupniczej wspominam z sentymentem. Nasza wychowawczyni Elżbieta Ilkiewicz, z uwagi na swój względnie młody wiek, zwana przez nas „Elzą”, chętnie z nami podróżowała. Pamiętam Sylwestra we Lwowie, niezapomniane widoki nad Zatoką Fińską i Tallinn: bałtyckie miasto, a tak odmienne od budowli barokowych Wilna i Rygi.To była dobra edukacja również w sensie koleżeńskim, nawiązywania stosunków międzyludzkich i w ogóle kultury obcowania.

Pan od matematyki - „Alosza”- słynął z tego, że zawsze był utytłany w kredzie, sprezentowane kwiaty (rzucane niedbale na półkę) zamykał w szafie, a przed pracą kontrolną sprawdzał, czy niektóre dziewczyny nie ukryły czasem szper pod podołem i tak przykrótkich sukienek. Pan od historii i socjologii wykładając temat przez pół lekcji potrafił kręcić na palcu długi klucz od drzwi... „Wojenruk” urządzał lekcje strzelania w auli szkolnej, a nasz Mickiewicz (z ogromnego portretu) do dziś dnia nosi ślad po kuli... Za najbardziej sprawiedliwą uchodziła pani Krysia, wykładająca nam chemię. Wszystko, co dotyczyło chemii, znała doskonale, a taktu mógł się u niej nauczyć niejeden. Uważam, że „Kniaź Borodkin” zostawił w każdym z nas nie tylko dobrą znajomość literatury rosyjskiej, ale i coś więcej. W każdym uczniu widział człowieka. Nie tylko uczył, rozmawiał z nami. Mówił o tym, czym jest w życiu dobro, kultura, estetyka i dlaczego nie da się odizolować od przeszłości. Kiedy opowiadał o tym, jak ranny na polu Austerlitz książę Andriej Bołkoński widząc niebo czuł, że muska go śmierć („Wojna i Pokój” Tołstoja) zapierało dech, kiedy recytował „Jewgienija Oniegina” wydawało się nam, dziewczynom, że każda jest Tatianą... Na jego lekcjach poznaliśmy Puszkina innego, bo Puszkina - człowieka. Potrafił zafascynować sylwetką Lermontowa do tego stopnia, że biała romantyczna koszula z odkładanym kołnierzem (jak u Słowackiego), w której zwykle był przedstawiany na portretach, śniła się nocami.

Tak naprawdę, to dziewczyny wzdychały do najmłodszych pedagogów - Franka i Cześka, którzy, oprócz młodości, wyróżniali się hipisowskim strojem i tym, że od czasu do czasu, przywołując nas do porządku, stawiali „w ramach konkurencji” eleganckie dwóje dla całej klasy... Tym niemniej, cała klasa chętnie jechała z nimi np. do... kołchozu, na taki swoisty obóz pracy i wypoczynku. Pamiętam „wielkie” wydarzenie takiej eskapady w Turmontach, kiedy nasz młody nauczyciel astronomii przyjechał w dżinsowych szortach, a miejscowe kobiety ogłosiły akcję zbiórki pieniężnej dla „biednego nauczyciela z Wilna” na spodnie...

Pani od polskiego

W naszej szkole najbardziej elegancką i „mocną” polonistką była pani Titlienë, ale nas nie uczyła. Nasza - Wercia Jankowska - nie miała ani tak słusznego wzrostu i blond włosów, ani zadbanej fryzury, ani dystynkcji... Złapała mnie kiedyś na tym, że jak pisaliśmy dyktando wg „Legendy żeglarskiej” H. Sienkiewicza (o leniwych marynarzach, których pisarz nazywa „majtkami”, co było tak wielkim powodem do śmiechu i żartów, że pierwsza lekcja przeznaczona na pracę kontrolną była zmarnowana), zamiast słuchać, z nudów przepisałam z „Nowel” wszystko od deski do deski. Była to nauczka dla mnie na całe życie. Nigdy więcej uwagi mi już nie zrobiła. To nie znaczy, że zostałam świętą, bo tradycyjnie przed lekcją, na dwudziestominutowej przerwie pisałam na kolanie wypracowania dla najsłabszych. Dość szybko „wprawiłam się”, gdyż celowo popełniałam te same błędy ortograficzne w ciągu roku szkolnego.

Od dzieciństwa chodziłam „własnymi drogami”, również w literaturze. Biegałam na Zamkową 24, w nadziei wypatrzyć przez zakratowane okna bladą twarz dr Bécu, którego pasierb Juliusz Słowacki nie tylko nie potępia, jak Mickiewicz w III cz. „Dziadów”, lecz w wierszu, napisanym w Wilnie w 1825 r. (pół roku po tragicznej śmierci ojczyma rażonego przez piorun), nigdy nie prezentowanym w podręcznikach szkolnych, pięknie mówi o nim: „uwielbian za życia, opłakan po zgonie”, „co był sierot, ubogich i przyjaciół wsparciem”. Nie lubiłam utartych zdań i wywodów podręcznikowych, których Pani od polskiego kazała nam się trzymać. Dlatego, kiedy twierdziła, że ojczym Słowackiego - „to czarny charakter”, wygrzebałam wiadomość, że pierwszy na Litwie wprowadził szczepienie ospy, a będąc studentką sięgnęłam po teksty źródłowe znajdujące się w archiwach wileńskich i mam dziś swoją koncepcję na temat „Doktora”.

Tak naprawdę, lekcje polskiego nam się dłużyły niezmiernie. Dyscyplinę trudno było utrzymać, a więc i uwagę również. Tym niemniej wybrałam się na studia polonistyczne, a „panią Wercię” odwiedziłam w jej domku jesienią 1979 r., by skromną wiązanką różyczek jej podziękować... Od wielu lat już nie żyje, ale tamto słoneczne (ze względu na pogodę i ciepłe uczucia) spotkanie mam wciąż przed oczyma...

Miłość do literatury

W naszym domu zawsze przywiązywano wagę, by takie pozycje jak słowniki, leksykon czy encyklopedie były „pod ręką”. Rodzice pracowali zawodowo, więc do księgarni „Przyjaźń” jeździłam kupować podręczniki szkolne sama już od drugiej klasy szkoły początkowej. Lubiłam patrzeć na stosy kolorowych tomów, jak też... ten specyficzny zapach, charakterystyczny takim „przybytkom”. Lubiłam tu przychodzić również dlatego, że rodzice dawali pieniądze na książeczkę „do poczytania”, a ekspedientki, mówiące piękną polszczyzną, zawsze były uśmiechnięte i rozmowne. Po tym, jak zjawiła się na półkach jedynej wówczas księgarni polskiej „Witaj, Karolciu”, zdawało mi się, że panie tak dobrze mnie znają, że mówią: „Witaj, Lilianko”.

Czytać, w sensie literackim, nauczyła mnie „Lola”, czyli Leokadia Lewonowa-Czerkaszyna, polonistka Szkoły Ośmioletniej w Kupryjaniszkach. Była prawdziwą damą- dystyngowana, szykowna, pachnąca. Pierwszą poważną książkę („Quo vadis”) w życiu przeczytałam dla niej, z szacunku. Niewiele zrozumiałam i potrzebowałam jeszcze wielu lat, by zrozumieć, za cóż to Sienkiewicz dostał właściwie Nagrodę Nobla. Po drugą sięgnęłam sama...

Moje ulubione bohaterki - kobiety nieprzeciętne, bogate uczuciowo, o tragicznym losie - Anna Karienina, Pani Bovary i Eugenia Grandet. Z ogromnym zainteresowaniem połykałam korespondencję rodziny Krasickich i George Sand z Chopinem, fascynowała mnie twórczość Dostojewskiego i Poe’go, a do dziś wracać lubię do książek Hemingway’a jak „Stary człowiek i morze” i „Komu bije dzwon”. W różnych sytuacjach życiowych powtarzałam (jako skuteczny lek) słynny cytat Donne’a: „Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie”.

Smak podróży

Moją „książką podręczną” w podróżach przez wiele lat były i nadal są listy Juliusza Słowackiego do Matki. To niezawodny przewodnik. W różnych okresach życia zwiedziłam sporo krajów, ale to właśnie ze Słowackim pojechałam do Drezna, po raz pierwszy zobaczyłam Paryż, będąc w Neapolu podziwiałam Wezuwiusz, wdrapywałam się na Alpy i spacerowałam brzegiem Lemanu... Dzięki tej korespondencji odkryłam dla siebie wiele, m. in. wizerunek dzielnej kobiety - szwajcarki Eglantyny Pattey, która (podobnie jak „kowieńska Wenus” Mickiewcza, Karolina Kowalska) rozumiała duszę poety i potrafiła stworzyć taką atmosferę, że pobyt w Szwajcarii był niezwykle płodnym okresem w twórczości Słowackiego, choć sama Eglantyna „dla kilku róż zebrała dużo cierni”...

Dzięki Słowackiemu, czytanemu w Genewie, odkryłam romantycznego Malczewskiego nie jako autora „Marii”, lecz człowieka walczącego ze swymi kompleksami z powodu kalectwa nogi w ten sposób, że 4 sierpnia 1818 r. stanął na szczycie Mont Blanc jako 8 alpinista i był pierwszym zdobywcą północnego szczytu Aigul-le du Midi. Słowacki pisał, że widząc masyw Mont Blanc z Genewy często rozmyślał o Malczewskim, który tu mieszkał przed nim. Kiedy i mnie udało się w końcu zrealizować marzenie mego życia i znaleźć się nie tylko w Genewie, ale i w sercu Alp francuskich, by podziwiać wiecznie „Białą Górę” już nie znad brzegu Lemanu, świadomość, że podziwiały ją przed wielu laty nasi romantycy, potęgowała moje wrażenia. Choć wydeptałam ślady Słowackiego, jednak spośród wielu miejsc niezatarte wspomnienia pozostawiła m. in. trudno dostępna, ale równie piękna przełęcz św. Bernarda przy alpejskiej granicy szwajcarsko - włoskiej, gdzie Juliusz szedł „drogą przez Napoleona wykutą”, o czym pisze w swoim liście z dn. 21 XVIII 1834 r.

Trudno uwierzyć, że to tylko przypadek, ale Rok Słowackiego (1999) spędziłam w Szwajcarii (i jak tu nie wierzyć w „intymny związek” książeczki z 1961 r.). Był to nie tylko okres trudnej dla przybysza z Litwy adaptacji, ale i okres szału na odwiedzanie miejsc, gdzie „mój Słowacki” bywał, chadzał, rozmyślał, kochał, tworzył... Rok Słowackiego minął, przyniósł kilka lepszych i gorszych moich artykułów, trochę znajomości i wiele strawy duchowej... Za każdym razem, kiedy tylko mam okazję być znów nad Lemanem, dzięki rodakom, którzy tu szczególnie tłumnie się zjeżdżali w XIX-XX w.w., Szwajcaria (taka piękna aż do zawrotu głowy i taka inna od wszystkiego, co dotąd widziałam) już nie jest mi obca. „W szwajcarskich górach - pisał Juliusz- jest jedna kaskada // Gdzie Aar wody błękitnymi spada...//Pozwól tam spojrzeć zawróconej głowie (...)”. Pozwolił.

Moi najbliżsi

Moja rodzina - to mąż Ryszard (fizyk, pracownik naukowy) oraz synowie: szesnastoletni Krzysztof i czteroletni Karolek. Nie będą zaskoczeni, jeżeli się okaże, że trzeba pakować plecaki, bo za pół godziny wyruszamy w góry, albo zamiast kotleta na obiad lecimy balonem powietrznym, by obejrzeć Jezioro Czterech Kantonów w Lucernie (nie do ogarnięcia okiem w całości z żadnego z brzegów ze względu na góry i rozwidlenie się jeziora w czterech kierunkach), tylko dlatego, że Słowacki napisał, że jest „najpiękniejszym ze wszystkich jezior”. Może mam i poprzewracane w głowie, ale ciągle jednak jestem przekonana, że to na moich barkach trzyma się mój dom i moja rodzina, choć tak naprawdę każdemu z osobna powinnam powiedzieć najzwyklejsze na pozór ludzkie słowo „dziękuję” (a szczególnie małżonkowi), gdyż są głównym motorem moich wszystkich poczynań. Dawno już przyjęłam zasadę, że im więcej robię, tym więcej zdążę.

Moją mamę Lilię - Franciszkę Czerniawską z Łuszczyńskich kocham bardzo, choć, poza wyborem mojego małżonka, nigdy głośno nie zostałam przez nią pochwalona. Nie pouczała i nie poucza mnie jak mam zachowywać się, wychowywać dzieci i żyć, pomaga raczej w razie ekstremalnej potrzeby, nie wtrąca się do moich spraw i nie robi zbytecznych uwag, ale jako kobieta rozumie we mnie kobietę. Jej mama a moja babcia Zofia Łuszczyńska z Orlickich zostawiła mi jedną tylko pamiątkę - swój portret. Piękny. Jej ojciec a mój dziadek Marcin Łuszczyński był w okresie międzywojennym wychowankiem polskiej szkoły podoficerskiej, żołnierzem Września, a w metryce chrztu zapisanej w Ostrej Bramie w 1907 r. (oryginał w Archiwum Historycznym Litwy) w sprawie pochodzenia odnotowano: „iz wilenskich mieszczian”.

Tato, Konstanty Czerniawski, na widok którego przez okno naprędce strzepywało się okruszynki z dywanika w korytarzu i chowało wszystkie statki z kuchennego stołu, potrafił być uległy i łagodny jak baranek w zamian za pocałunek od „paskrobka”, czyli mnie, jako najmłodszego dziecka. Nie miał łatwego charakteru, nie próbował walczyć ze swoimi wadami i nałogiem. Jednak był sprawiedliwy, typowy bojownik o prawdę. Potrafił też kochać nas, swoje córki, tak, że nie jest łatwo go naśladować. Aczkolwiek za ciągłe gadanie na lekcjach w szkole początkowej obrywałam i byłam przez ojca stawiana na kolanach na gryce. Dziś, kiedy ojciec nie żyje, raz po raz przeglądam miłe sercu i oku pamiątki, przypominam częste pouczenia i stwierdzam, że był moim największym i najwierniejszym przyjacielem w życiu. Będąc studentką, jako pilot i tłumacz na trasie, często przemierzałam cały ZSRR (mama krzywym okiem patrzyła na takie wojaże). Kolejnym moim „kaprysem” było pisanie artykułów, więc zrodziło się marzenie o maszynie do pisania za 236 rubli (czek się zachował). Oboje rodzice zarabiali wówczas niewiele ponad 100 rubli. Kiedy powiedziałam im o maszynie, myślałam, że mamę szlag trafi... Podobnie rzecz się miała z francuskimi perfumami... Sądzę, że ojciec, gdyby żył jeszcze, bardzo by się cieszył, że choć dużo podróżuję, trzymam w garści rodzinę, wciąż się dokształcam, piszę i staram się po sobie zostawić jakiś ślad... A wiele rzeczy w życiu robię ze względu na pamięć o Nim.

Dziadkowie

Rodzice ojca - Edward Czerniawski i Stanisława Czerniawska z Pawłowiczów w dobie organizacji kołchozów i sowchozów byli „kułakami”, więc zostali pozbawieni większej części majątku w podwileńskich Kupryjaniszkach. W dzieciństwie nie byłam w stanie zrozumieć, dlaczego barczysty dziadek Edward był postrachem sąsiadów, a po wielu latach rozgoryczony rzeczywistością sięgnął do... kieliszka. Z dziadkiem jednak czytało się gazety, zachwycało się bezbrzeżnym polem falujących łanów zbóż i odwiedzało groby na cmentarzach... Były za mego dzieciństwa w domu dziadków inkrustowane stoły, szafki na naczynia z rzeźbionymi z drewna koronkami, na krańcach których stały porcelanowe różyczki, masywne fajansowe cietrzewie i obraz zamyślonego Napoleona Bonaparte przed bitwą, którego wysokie buty i charakterystyczna czapa budziły we mnie, jako dziecku, morze ciekawości.

Według zachowanych oryginałów metryk chrztu, Czerniawscy raz byli szlachcicami, raz chłopami. Sądzę, że w okresie ukazów carskich nie byli w stanie przedstawić należnych dokumentów i, jak wiele innych rodzin, kolejny raz potwierdzenia szlachectwa nie otrzymali. Przechowywano jednak w domu herb tego rodu „Szreniawa”, oprawiony w czeczotkową ramkę, a zachowane zdjęcia rodzinne świadczą, że za pługiem nie chodzili. Na Wielkanoc i Boże Narodzenie dom „na dwa końce” gromadził rodzinę i przyjaciół. Dziadek Edward miał nie tylko swoje święte miejsce, ale i swój kieliszek, swoją filiżankę i najbliżej siebie - swoje ulubione potrawy. A co rzekł, nie było do odwołania. W szkole pasjonowały mnie powieści historyczne J. I. Kraszewskiego, a czytając o królu Auguście Mocnym, który to potrafił w ręku zgnieść nawet metalowy kielich, zaraz myślałam o moim dziadku.

Dziadkowie jeździli do Warszawy do swojej najmłodszej i jedynej córki, a mojej ciotki, Karolci. Co roku, oprócz mnóstwa kwiatów, sadzali w ogródku miętę, by im pachniała wieczorami, gdy siedzieli na ganku. Babcia była świetną gospodynią. Kiszki i duszona brukiew wprawiały w zachwyt najwybredniejszych smakoszy. Były czasy, kiedy pod jej nadzorem i według jej receptur pieczono bułki z wymyślnym nadzieniem dla całej wsi z okazji świąt, wesel pogrzebów. Gustowała w takich przyprawach jak majeranek, cynamon, wanilia, gałka muszkatołowa. Z Warszawy przywoziła zwykle całą walizkę przypraw...

W sezonie był ruch w domu i w polu, gdyż rok w rok przychodzili robotnicy najemni. Babcia, wydając polecenie w kuchni, kazała na śniadanie piec placki ziemniaczane (bliny kartoflane) z zasmażką na boczku, gdyż, jej zdaniem, „służba szanowała takich panów, gdzie były bliny”. Pamiętam, że gdy dziadka już nie było (zmarł podczas snu, zdrzemnął się czekając, aż babcia przygotuje ulubioną potrawę), a słowo „służba” i „pan” dawno stały się reliktami, ci sami ludzie wracali do pracy, babcia smażyła bliny, a na zakończenie prac polowych urządzała tradycyjne dożynki. Nasz dom rodzinny, którego nie ominęła też bieda, choroby, a potem nędza, zawsze jawi mi się jako miejsce pełne ludzi, smaków, zapachów i... tradycji.

A kiedy dziadków zabrakło, tak jakby przygasł mój świat dziecinny: drzewa owocowe w sadzie przysiadły, nikt mnie już nie szukał w maliniaku, by podsunąć kubeczek ze świeżo wydojonym mlekiem, nikt nie chciał uznać mojego „cmentarza”, na którym w „wielkiej tajemnicy”, w pudełeczkach po zapałkach wyłożonych skrawkami materiału, grzebałam wszystkie owady - muchy, komary, żuki i biedronki, strzepnięte przez dziewczynę robiącą u nas porządki.

Przodkowie

Tak bardzo się cieszę, że pomimo upływu czasu zachowało się trochę dokumentów, kilka starych pamiątek (m. in. koronkowa sukienka mojej przedwcześnie zmarłej w wieku 8 lat cioci Moniki, do której w dzieciństwie ponoć byłam bardzo podobna), książki, sporo zdjęć i... pamięć, którą staram się pielęgnować, próbując spisać na podstawie dokumentów archiwalnych nasze dzieje, by móc przekazać je w przyszłości moim synom i wnukom. Lubię patrzeć na zdjęcia tych, którzy odeszli, a których znałam...

Lubię zdjęcia swoich babć, prababć i praprababć. A myślę, że jestem jedną z nielicznych w Wilnie posiadaczką takich zdjęć. Pasjonują mnie ich losy, działalność charytatywna i odwaga, np. prababci Adelajdy, która z „zadrypanych Kupryjaniszek” (na planie z 1936 r. były jedną z ulic Wilna) czmychnęła do Ameryki. A ja przed laty dzięki temu od swojego pradziadka (Włocha z pochodzenia) otrzymałam z rodziną dach nad głową. Wszystko więc w tym życiu jest powiązane i, wbrew pozorom, przeszłość wciąż podąża za nami... Pamiętam o tym, odwiedzając ich na Rossie i na cmentarzu w Rudominie...

W rodzinie o prababci Adelajdzie mówiło się „Amerykanka”, o prababci Karolinie - „Wilnianka”. To dzięki babciom i prababciom zachowała się w mojej rodzinie tradycja noszenia futer, kapeluszy, falbanek i koronek; siadania po południu w rodzinnym fotelu; picia porannej kawy w porcelanowej filiżaneczce w jedynym egzemplarzu i honorowe udawanie przed światem „rozpieszczonej damy”, nawet jeżeli drugi dzień z kolei nie jadło się obiadu. Kocham Was, bo dzięki Wam jestem dzisiaj taką, jaką jestem, wilnianką, której w XX wieku wypadło przyjść na świat, uczyć się, kształcić, podróżować, a przede wszystkim kochać i być kochaną.

Babunia mawiała, że trzeba „trzymać fason i umieć otaczać się ludźmi”. Z racji moich wyjazdów na konferencje naukowe oraz studia doktoranckie, ale i łatwość nawiązywania kontaktów, zetknęłam się krócej lub dłużej z przedwojenną inteligencją, profesorami, ludźmi wybitnymi. Ze względu na charakter danych wspomnień pozwolę sobie wymienić jedynie trzy nazwiska, które w moim życiu zapisały się jasnym promykiem: Edwarda Ruszczyca (syna malarza i profesora USB Ferdynanda Ruszczyca), Mikołaja Mianowskiego (potomka przedwojennych właścicieli Małych Solecznik, gdzie często bywali Czerniawscy) oraz Jerzego Waldorffa, niestrudzonego obrońcy cmentarzy i pamięci na warszawskich Powązkach. J. Waldorff jedną ze swoich książek zatytułował słowami z wiersza K. Iłłakowiczówny „Umarli... Znajomi... Kochani...” Ja również, Wam wszystkim, oddaję dziś cześć:

Umarli, znajomi, kochani,

Idą ku mnie tylko po szelestach,

Między wichry zadyszane wplątani;

„Ty tu?! Ach, cóż za pogoda...”

Od szronów brwi ich siwe,

Młode rzęsy dziwnie ociężały...

I głaszczę ich, choć wiem, że -

nieżywi...

Znajomi... ci, których kochałam (...)

Idą ku mnie kalinami

Znajomi, umarli, kochani...

Liliana Czerniawska-Narkowicz

Wstecz