W zawierusze wojennej i w pokojowych trudach...

Moi dziadkowie ze strony ojca: Benedykt Garszko i Józefa z Harasimowiczów mieli dziesięcioro dzieci. Mieszkali w Mariampolu – Kalwarii, w Guberni Suwalskiej.

Dziadkowie ze strony matki: Wiera i Iwan Tumanowowie mieszkali w Moskwie i także wychowywali 10 dzieci.

Rok 1894. W obu wymienionych rodzinach przyszedł na świat kolejny potomek: u Benedykta i Józefy – syn Antoni; u Wiery i Iwana – córka Jekatierina.

W zawierusze rewolucji rosyjskiej Antoni z Kalwarii Suwalskiej i Katia - Katarzyna z Moskwy znaleźli się w Wilnie. Nie byli już nastolatkami. Antoni przeszedł już I wojnę światową, wojnę domową na Uralu, w pułku gen. Judenicza, jak tysiące innych chorował na tyfus. Uczył się w szkole szoferskiej, później przydzielony został do kolumny zmotoryzowanej, obsługiwał samochód sanitarny.

Katarzynę piekło wojny zastało na wakacjach u bardzo bogatej cioci w Wyborgu, w Finlandii. Nigdy już więcej nie spotkała ani rodziców, ani rodzeństwa. Dopiero przed II wojną światową nadesłano z Moskwy do Wilna grupowe zdjęcie rodziny, zgromadzonej wokół trumny – zmarł im ojciec. To było jakby ostatnie „spotkanie” Katarzyny z bliskimi sercu ludźmi, wśród których wyrosła. Później nie można było pisać, a nawet się przyznawać do krewnych poza granicami ZSRR.

Antoni, dzięki wrodzonym potrzebom archiwisty, zachował cały szereg zdjęć. Przetrwały nawet fotografie sołdata z 1914 r., jeszcze na kartonach, grube. A na późniejszych – Antoni już w cywilu, elegant z melonikiem i laseczką, a potem – już w mundurze polskim, w Grodnie; dalej – po demobilizacji w Wilnie. Wiele razy ojciec wspominał swoje młode lata, a my z siostrą pękałyśmy ze śmiechu, słysząc, na przykład, nazwę miasta Abdulino, albo to, jak ojca z bratem Wiktorem w czasie tyfusu wyniesiono na peron, jako trupy, co nam, 6-7-latkom, wydawało się niesłychanie zabawne.

…Nastała Polska niepodległa. Koczujące masy ludzkie szukały sobie punktów „zaczepienia”.

Rodzina Antoniego przeniosła się z Kalwarii do Wilna. Tu Antoni z bratem Wiktorem odnaleźli bliskich. Katarzyna, niestety, tułała się przez wiele lat po obcych kątach. Nie znała jeszcze polskiego, napotykała więc na wiele trudności. Aż w końcu spotkała Antoniego. Oboje śpiewali w chórze. Oto odrobina romantyzmu w tym okresie pełnym łez i krwi. Nie od razu się pobrali. Antoni robił dyplom z fryzjerstwa. Ukończył kurs kierowców w Szkole Samochodowej w Wilnie. Był to już rok 1927. Dopiero wtedy dziadek Benedykt przekazał mu swój zakład fryzjerski.

Do tego czasu panna Katarzyna imała się różnych zajęć, pracowała w fabryce makaronów, potem – w wytwórni rękawiczek skórzanych, zmieniała miejsce zamieszkania, co mnie, jako dziecko, niesłychanie później dziwiło, gdy pokazywała nam mijane domy, w których mieszkała. Do mieszkania na Wielkiej Pohulance 6-18 przeniosła się dopiero wtedy, gdy dziadkowie, Józefa i Benedykt, opuścili je, zajmując domek na ul. Chocimskiej. Tam córka Wanda (trzecia z 10-tki) miała letniskowe domy męża. Katarzyna z ul. Piłsudskiego przeszła do centrum, z maleńką Tesią, tj. ze mną. Urodziłam się jeszcze w domku z ogródkiem. Mama żałowała tamtego lokum. Było słoneczne, wokół – trochę przestrzeni, a ta Wielka Pohulanka – kamienny prostokąt podwórza, słońce – przez 20 minut w ciągu dnia, żadnej zieleni.

Po roku na tym wileńskim bruku (dziedziniec był jeszcze brukowany) pojawiła się Basia, moja młodsza i jedyna siostra. Ojciec miał już firmę i szyld „ANTONI”. Przechowuję do dziś kartoniki abonamentów tego zakładu, szeroko i wyczerpująco informujące „Szanowną Klientelę o możliwościach salonu fryzjerskiego”. Mama zapracowywała się na śmierć, by poziom higieny zakładu przewyższał 4 inne, najbliższe konkurencyjne zakłady. Ojciec miał więc stałych klientów, którzy potrafili docenić prawdziwe mistrzostwo właściciela. Oto właściciel banku p. Bunimowicz nie uznawał innych fryzjerów, tylko Antoniego. Z tą drobną innowacją, że nie bankier Bunimowicz przychodził do zakładu, a mistrz Antoni brał walizeczkę z przyborami i fatygował się do sąsiada pod „5”. Był również taki miły pan, mieszkający daleko, na Dobrej Radzie, a śpiewający w chórze u oo. franciszkanów na Trockiej, który co niedziela rano przychodził do nas, od podwórza, bo zakład był przecież w niedzielę zamknięty. Ojciec nie odmawiał i golił go bezpośrednio przed pójściem do kościoła. Bardzo dbał o klienta. To, oczywiście, nie zawsze rzutowało korzystnie na atmosferę w domu.

Zapisano nas z Basią do przedszkola. Było to prywatne przedszkole im. Marii Konopnickiej przy Seminarium Ochroniarskim. Kilka zdjęć pamiątkowych z uroczystości 11 Listopada i przedstawień gwiazdkowych dla rodziców zachowało się do dnia dzisiejszego. Od tamtej pory zakiełkowała we mnie stanowcza chęć do nauki gry na fortepianie. Drugą pasją były rysunki. Płakałam wręcz, prosząc o kupno kredek. Mama kupiła mi je w sklepie na rogu ul. Teatralnej. Teatr „Redutę” mieliśmy o 3 minuty drogi od domu. Doskonale pamiętam, że późno wieczorem, bo normalnie zakład powinien już być zamknięty, do ojca przychodziły pięknie wystrojone panie z panami w smokingach, by zaondulować włosy bezpośrednio przed początkiem spektaklu. My, małe ciekawskie 4 – 5 latki, podglądałyśmy to zza przepierzenia, gdzie myło się głowy. Suknie pań były długie do kostek, jednolite, w szlachetnych kolorach. Delikatne pantofelki – prunelki, torebki wieczorowe, szale i bransoletki – to nam się tak podobało!

Ojciec bardzo oszczędzał, gdyż miał na utrzymaniu rodzinę i pomagał swoim rodzicom, chociaż dziadkowie dostawali stałą rentę. Ojciec nie był jedynym synem, ale brat Wiktor założył rodzinę wcześniej i miał już czworo dzieci. Najmłodszej siostrze Jadzi ojciec pomagał jeszcze przed swym ożenkiem. Właśnie wyszła za mąż i nadal zwracała się do ojca o pomoc. Najstarszy brat, Władek po I wojnie pozostał na Ukrainie. Zamieszkał w Ługańsku. Ożenił się i miał syna, który podczas II wojny zginął jako pilot wojskowy. Nie mieliśmy z tą rodziną kontaktu aż do 1947 roku. Po wielu latach stryjostwo przyjechali do Wilna. Gdy brat Władek zasiadł w fotelu fryzjerskim, by się ostrzyc – ojciec go nie poznał. A gdy się to wyjaśniło – kto kim jest – ojciec zemdlał.

Podobnie było z bratem ojca - Piotrem. Na II wojnę został zmobilizowany, jako młodszy rocznik. Trafił do obozu internowanych na Węgrzech. Gdy po wielu latach wrócił – córki przyprowadziły go do nas na W. Pohulankę. Miał brodę jak duchowny prawosławny, niemal do pasa. Ojciec przypłacił również tę wizytę szokiem. Oczywiście, wysupłał z pudełka wszystko, co miał, by dać bratu na pierwsze dni wolności. Piotr też starał się o zakład fryzjerski, lokal, papiery. Ojciec kupił mu, a częściowo oddał swoje wyposażenie, lustra, przybory, fotele i bieliznę. Miał komu pomagać przez całe życie.

Benedykt Garszko, senior rodu, po nim Władek – najstarszy, Antoni – średni i Piotr – najmłodszy byli mistrzami grzebienia. Tylko Wiktor pozostał kierowcą.

Zakład ojca był połączony z mieszkaniem, obie z siostrą miałyśmy więc dostęp do tajników sztuki fryzjerskiej. Ja nie odziedziczyłam skłonności sztuki strzyżenia lub układania włosów, natomiast Basia, „córka ojca”, mogłaby uzyskać dyplom czeladniczy i pracować jako fryzjerka. Niestety, kiedy było to możliwe, nie udało się załatwić tej sprawy. Zresztą życie siostry źle się ułożyło. Ale o tym później …

Miałam zaledwie 6 lat, gdy 1 września, zamiast iść do szkoły na Małej Pohulance, schodziliśmy do piwnicy, bo już spadały na Wilno pierwsze bomby. Ojca nie powołano do wojska - nadal pracował w zakładzie, póki było to możliwe. Zmieniali się tylko pracownicy i uczniowie. Pan Czesiek poszedł na front, jako dużo młodszy od ojca. Pani Gienia była jeszcze ze 2 lata. Marysia Sawicka, której zdjęcie w bereciku, jako 13-letniej dziewczynki, uchowało się do dziś. Przyszła do zakładu jako uczennica, a traktowana była jak członek rodziny. Wyrosła na piękną pannę i wyjechała do Polski jako dyplomowana fryzjerka. Był Franek – uczeń, ale terminu nie dokończył, jak również dwie panienki, Halinka i Zosia. Była Nadia z siostrą bliźniaczką Niną, ale tylko Nadia została fryzjerką. I jeszcze młoda pracowniczka – p. Halinka, która zakończyła życie tragicznie. Czyściła odzież benzyną i pewnego razu śmiertelnie się poparzyła, tak mówiono.

Ojciec dwoił się i troił, by jakoś zakład utrzymać. Mama strasznie harowała, „na dwa etaty”, jak to teraz się określa. Pomagała we wszystkim, a czasami sama „stawała do lustra” – była właściwie fryzjerką, choć bez dyplomu. Gdy zaczęto lansować trwałą ondulację parową, ojciec zamówił piękny, niklowany aparat z manometrem, kupił wspaniałą misę do mycia głów, z kranikiem, na barokowej, ciężkiej nodze. Dbał bardzo o przybory, o higienę zakładu, był pedantem, wszystko miało swoje miejsce. Odkażał brzytwy, grzebienie, szczotki do włosów, pucował, glancował niklowane przedmioty, a mama prała nieustannie białą fryzjerską bieliznę, bo trzeba było mieć jej całe stosy w szafkach.

Gdy weszli Litwini, ojciec zaraz zapisał się na kurs języka litewskiego, by porozumiewać się z klientami, umieć czytać i rozumieć treść podań, dokumentów, rozporządzeń.

Za okupacji niemieckiej – to samo. Pierwszą rzeczą trzeba było wywiesić nowy szyld. Zamiast „Fryzjer Antoni” – wisiał teraz „Friseur”.

Ojciec chodził na kurs niemieckiego i zapisał nawet mnie. Miałam 10 lat. Byłam najmłodszą uczestniczką kursu. Zawsze coś tam w głowie zostało. Rodzice przeżyli udrękę wiszącej nad nami grozy wywiezienia ojca na roboty leśne. Stało się to z powodu skargi oficera niemieckiego na nieprawidłową cenę za usługę fryzjerską. A przecież cennik wisiał przepisowo na centralnym miejscu, pod ogromnym zdjęciem psa myśliwskiego, niosącego w pysku zająca. (To była pamiątka po dziadku Benedykcie, który był myśliwym i miał 5 psów, seterów irlandzkich). Ojciec zrobił sobie nawet parę mocnych butów do tej przymusowej pracy, ale w końcu potrafił jakoś z tej opresji wybrnąć.

Gdy rozpoczęła się ofensywa, sytuacja jeszcze bardziej się zmieniła. Wilno, z cichego zaplecza frontu, pełnego rannych, obandażowanych żołnierzy, przeistoczyło się w piekło. Siostra moja, Basia zachorowała w tym czasie na zapalenie nerwów, jak wtedy określili to lekarze. Cierpiała bóle niesamowite i była rozpalona jak czerwona rura od piecyka. To było coś okropnego. Siostra krzyczała i płakała z bólu. Ja z tego powodu bałam się wracać ze szkoły do domu. Ojciec i ciotka Wanda wyszukiwali kompetentnych lekarzy, ale nie było jeszcze penicyliny, nie było leków przeciwbólowych. Gdy jednak, po miesiącach strasznej udręki, zahamowało się nasilenie choroby, ojciec próbował załatwić dziecku jakąś rekonwalescencję.

Za szkołą na Piaskach, gdzie wówczas był szpital wojskowy dla rannych Niemców, gdzieś dalej przebiega ulica Borowa. Tam ojciec wynalazł dom, w którym można było wynająć całe mieszkanie. Przenieśliśmy się do niego chyba w końcu maja. Pamiętam, że widok z ulicy bardzo mnie zachwycił. Na wzgórzu stał dom, a do niego prowadziła ścieżka, po obu stronach której rosły dzikie róże, obsypane kwiatami. Jak w bajce! Sielanka mieszczuchów z kamienicy, wśród lasu, zapachu zieleni i śpiewu ptaków, trwała zaledwie 10 dni! Siostra już zaczęła chodzić, wydobrzała nieco, a tu nagle zaczęto mówić o wysiedleniu! I faktycznie, przyszedł Niemiec, starszy wiekiem oficer w złoconych okularach i łamaną polszczyzną uprzedził nas, że trzeba wyjść z tego domu, bo tędy „idzie Ruś”, będą działania wojenne. Żandarmeria ma sprawdzić, czy mieszkańcy opuścili domy. Za nieopuszczenie grozili rozstrzelaniem. Zaczęło się. Rwetes, niepokój, łzy, pakowanie dobytku. I Basi od razu się pogorszyło. Straciła władzę w nogach! Tę noc spędziliśmy wszyscy - lokatorzy naszego i sąsiedniego domu - w piwnicy.

W nocy patrzyliśmy z przerażeniem na płonące Wilno. Dorośli zgadywali, w którym miejscu przebiega początek W. Pohulanki. Czy to pali się również tam, gdzie jest nasz dom? W tej piwnicy było za duszno dla tylu osób, więc drzwi zdjęto z zawiasów i oparto o ścianę. Ktoś zawadził o te drzwi i one upadły na mnie! A były to bardzo ciężkie, okute, solidne drzwi. Dostałam mocno po głowie, ale nie do krwi. Rano, gdy ucichło, wszyscy ruszyli na ul. Antokolską, byle stąd odejść. Ojciec wypożyczył u kogoś wózek bazarowy – dwukółkę i na tym ułożyliśmy, co się dało, a na wierzchu posadzono siostrę, bo iść nie mogła. Ja i mama szłyśmy obok wózka, ja niosłam czajnik. Na rogu ulic stała armata i żołnierze niemieccy do jej obsługi. Na ulicy Piaski (nieprzypadkowa nazwa) wózek nagle ugrzązł i dyszel gwałtownie skoczył do góry, raniąc mocno ojca w piersi. Jeszcze i to! Pomogli ojcu wyciągnąć z piachu wózek ci Niemcy od armaty.

Za szkołą, metrów chyba ze 300, mieszkali nasi stryjostwo, stryj Piotr z ciocią Marysią i córkami, Krysią i Dziunią. W tym czasie była tylko ciotka, Piotr był internowany na Węgrzech. Z tym wózkiem, chorą Basią i całym majątkiem w postaci gryczanej mąki i resztki sucharów z chleba, zatrzymaliśmy się w rodzinie stryja. Tam byliśmy przez 3 dni, ale kazano nam przejść do pobliskiego schronu w dużej kamienicy. Był to przygotowany azyl, z salą dla ludzi chorych, jak w szpitalu. Wszyscy musieli przejść od drzwi piwnicy aż do okienka po żelaznych prętach i tędy wyjść na zewnątrz. Było to ćwiczenie na wypadek zasypania. W rogach stały łomy i łopaty.

Mama powzięła bohaterską, ale szaleńczą decyzję – pójścia do miasta, by sprawdzić, czy mamy dokąd wracać. Ojciec został z czterema dziewczynkami i bratową. Po dwóch dniach naszej potwornej obawy o jej los, wróciła. Dom na W. Pohulance ocalał. Sąsiedzi powitali mamę ze wzruszeniem.

Wśród gruzów, leżących wszędzie zabitych i straszliwej woni gryzącej spalenizny, przedostaliśmy się do śródmieścia. Obrazy tej wędrówki nie zatarły się do dnia dzisiejszego. Było lato, a ja skończyłam wówczas 11 lat. Nie wyobrażałam sobie, bym kiedykolwiek mogła wejść do rzeki, w której kiedyś widziałam leżące lub płynące trupy zabitych. A jednak musiałam to zrobić, dużo później, chyba w IX klasie, czyli w r. 1950 – na gimnastyce nauczycielka zmusiła nas do takiego „egzaminu”.

Po wypędzeniu z Wilna Niemców ojciec nie mógł od razu podjąć pracy w zakładzie. Niektórzy chętni byli strzyżeni i goleni na ganku, w podwórzu, a najlepszą zapłatą służył bochenek sołdackiego chleba. Zdarzyło się, że dostał słoik „swinoj tuszonki” – o, niebiański frykasie!

Nareszcie zakład uruchomiono. Była to jednak „równia pochyła”. Prywatna inicjatywa w tym ustroju nie miała racji bytu. Do zakładu przychodził inspektor z pobliskiego urzędu podatkowego, siadał i obserwował – jak dużo fryzjer ma klientów. Jeżeli podatek został zapłacony w terminie, bez ponagleń – urząd podnosił opłatę. Ojciec znów wpłacał, tak bez końca. Rodzina miała się jak najgorzej. Nie mieliśmy co jeść, nie było nawet na to czasu, bo ojciec miał nóż na gardle. Wreszcie inspektor sam powiedział ojcu, że taka jest polityka: nie każą odgórnie zamknąć zakładu, ale zniszczą go domiarami. I tak właśnie było. Praca ponad siły, stargane nerwy, niepewność jutra, prześladowania i aresztowania sąsiadów, obawa o dzieci (10-11 lat) – podkopały zdrowie rodziców.

Rozpoczęła się I repatriacja. Stryjowie Piotr i Wiktor wyjechali zaraz pierwszym transportem. Ojciec nie mógł z powodu zdrowia wybrać się razem z rodziną, chociaż bardzo tego pragnął. Zostaliśmy. Karta repatriacyjna była przedłużana 5 razy, ale ojciec wciąż źle się czuł. Mama - drobna, mizerna, zaharowana kobieta – nie mogła udźwignąć skrzyni z wyposażeniem zakładu (lustra). A co z naszym pianinem?! Obserwowaliśmy, jak na bocznicy ludzie siedzieli w wagonach towarowych, odprowadzając kolejno wszystkich krewnych, sąsiadów i znajomych, nosząc im zupę i… samogon – na pożegnanie. Obserwacje te były niepokojące. Panowała tu samowola i wręcz rozbój. Urzędnicy zwyczajnie odbierali ludziom to, co wydawało im się korzystne i potrzebne. Ojciec już nawet powziął rozpaczliwą decyzję – sprzedamy pianino! W ostatniej chwili nie śmiał jednak odebrać córce instrumentu, który kupił zaledwie ponad rok temu. Brałam lekcje u prywatnego nauczyciela. Gdy powojenny chaos nieco ustąpił, otwarto konserwatorium przy ul. Skopówka. Zdawałam tam egzamin i przyjęto mnie do klasy fortepianu. Moją pierwszą nauczycielką była p. Marta Osiecimska. Po roku również wyjechała w ramach repatriacji do Polski.

Z fryzjerstwa oficjalnego ojciec zmuszony był zrezygnować. Zaczęło się poszukiwanie jakiejkolwiek pracy, czyli „chożdienije po mukam”. Nikt nie pomógł i nie chciał rozmawiać z „kustariom”. Wreszcie ojciec dostał się do „Szirpotrebsojuza” przy ul. Mickiewicza jako woźny.

Do tej pory mam zaświadczenia w dokumentach ojca, że „prodowolstwiennych kartoczek nie połuczał”. Ratował się człowiek jak mógł: narażając się, bojąc spotkania ze znanym sobie inspektorem urzędu skarbowego przyjmował oferty znajomych pań na trwałą ondulację. Idąc do klientek trzeba było zabrać cały bagaż: przybory i aparat. Wyglądało to następująco: ojciec niósł walizkę idąc prawą stroną ulicy, a Basia i ja niosłyśmy dodatki, przechodząc pod oknami urzędu skarbowego. Jeżeli któraś z nas była zajęta lekcjami, to szła mama, dźwigając część przyborów i duży pakunek z aparatem. Wówczas same metalowe wałeczki do nawijania ważyły 1,2 kg, a było ich kilkadziesiąt sztuk. Gdy już sił nie starczało, rodzice ryzykowali przyjęcie 2-3 pań u nas w domu.

Wtedy zamykano okiennice na sztaby i udawano, że nikogo nie ma w domu. Ale nawet bulgotanie wody, wychodzącej z rurek gumowych na głowie klientki, było hałaśliwe. Nie wolno było rozmawiać i grać, nie mogłam więc w tym czasie ćwiczyć. Piętro wyżej mieszkała rodzina majora NKWD. Było to już po aresztowaniu i wywiezieniu rodziny pp. Filipiaków. Ojciec rodu – 3 pokolenia – był oficerem WP. Przeżyliśmy bardzo ten wypadek, choć nie był jedyny. Zrobiono „kocioł” w Wielkanoc. Znajomi przychodzili do pp. Filipiaków z życzeniami i tam aresztowano całą grupę ludzi.

Z pensji - 200 rubli – woźnego, trudno było się utrzymać. Ojciec zmienił więc pracę, choć nie na wiele lepszą. Otrzymał miejsce portiera – woźnego – telefonisty w jednej osobie, w Akademii Nauk Lit.SRR, w byłej Bibliotece Wróblewskiego. Gdy zdawałam maturę i koleżanki przychodziły do mnie wspólnie się uczyć, mogłam ich tylko poczęstować herbatą (nie pamiętam, czy z cukrem) i razowym wileńskim chlebem, posypanym solą.

Po pewnym czasie ojciec się dowiedział, że w Akademii Nauk potrzebna jest sprzątaczka, gdyż jedna z nich z powodu choroby odeszła. Powiedział o tym mamie i ona się zapaliła do tej pracy. Załatwiono formalności. W dniu Wigilii 1952 r. mama rozpoczęła pracę „uborszczycy”. Miała już 58 lat i dokuczały jej bóle reumatyczne. W Akademii musiała zmywać marmurowy hall – zimną wodą… Trochę później, podobno, można było załatwić sobie ciepłą wodę z kotłowni. Zostawiła w tej pracy resztę swego nadszarpniętego już zdrowia.

Ukończyłam Szkołę Muzyczną im. Tallat-Kelpšy i chciano mnie wysłać do Trok – na instruktora Ośrodka Kultury. Nie było to dobre ani nawet możliwe, bo złożyłam papiery na uniwersytet. Trochę perturbacji przeżyłam, ale egzaminy zdałam i zostałam studentką. Siostra natomiast nie mogła sobie już na to pozwolić. Po maturze w 1954 r. rozpoczęła pracę w Centrali Telefonicznej przy Placu Katedralnym. Było to dużym osiągnięciem, a zawdzięczała otrzymanie tej pracy klientowi ojca. Ja, po maturze, usiłowałam także szukać pracy, ale brak doświadczenia i specjalności, aparycja dziewczęcia z warkoczykami, w białym kołnierzyku przeszkadzały mi konkurować ze starszymi i wykwalifikowanymi osobami. Próbowałam swoich sił w pedagogice. Zgłosiły się dwie 9-letnie dziewczynki, Rosjanki, chcące uczyć się gry na fortepianie. Przychodziły do nas na W. Pohulankę i ja męczyłam się z nimi przez 6 miesięcy. W połowie lekcji, trzeba było robić 10 min. przerwy – nie sposób było skupić uwagi dziecka. Ba! Po 2 miesiącach zachęcałam je do grania na 4 ręce, ze mną, a następnie – obie uczennice razem. Ale i ta innowacja szybko im się znudziła, więc zaczynały swawolić. Do tego stopnia nie miałam na nie rady, że nawet mama musiała interweniować.

Jedna z tych moich uczennic, spokojniejsza, trochę dłużej się uczyła, ale już ja musiałam do niej przychodzić, na ul. Wiwulskiego - róg Piłsudskiego.

W Akademii Nauk ojciec usłyszał wiadomość, że będą katalogować dublety w magazynach biblioteki. Były już 4 panie – Litwinki i, o dziwo! – przyjęto również mnie jako piątą do tej pracy. Stało się to moim przedpolem do późniejszej walki w służbie bibliotecznej. Musiałam powściągać swoje oszołomienie ogromem polskiej literatury z okresu międzywojennego. Panie Litwinki obojętnie i bez wrażeń katalogowały, jak leci, a ja – aż ślinkę połykałam na widok „Kłosów”, „Wieczorów Rodzinnych” i pozostałych tytułów. Całe nakłady „Athenaeum Wileńskiego” spisywałam druczkiem, po 10 egz. na 1 kartce katalogowej. Za tę pracę dostawałam jakąś tam wypłatę.

Ojciec był niesłychanie skrupulatny. Pozostawił nam całość swoich dokumentów z lat młodości, lat wojny oraz z całego okresu powojennego – do końca swoich dni. Gdy je przeglądam, każdy papierek: czy to zetlały arkusz z dwugłowym orłem na pieczęci, czy kartkę w kratkę ręcznie pisaną atramentem, czy nadruk Arbeitsamtu, widzę oczami wyobraźni wciąż nowe obrazy z jego życia i ściska mi się serce. Kojarzę te papiery z urywkami rozmów, zasłyszanych zdań, pogłoskami z podwórka, których przed 40 laty nie rozumiałam.

Studia wybrałam na wydziale biblioteko znawstwa, jako że byłam wielką miłośniczką książek. Nie zrezygnowałam również z pracy w bibliotece. Nie było to jednak tak miłe „obcowanie” z czystymi, nowymi, kolorowymi książkami prosto z księgarni. Biblioteki naukowe, im starsze, tym szacowniejsze, gromadzą zbiory przez stulecia. Książki są różne: stare, pożółkłe, rzadko odkurzane – po prostu brudne. W magazynach panuje tłok, na regałach – ścisk, brak miejsca na zwiększające się zbiory.

Pracownikom wypada przesuwanie co pewien czas całego magazynu. Czasem trzeba wyselekcjonować część tzw. martwego księgozbioru. Wszystko z powodu uzyskania chociaż 3 regałów na nowe zakupy, które leżą albo na parapetach, na krzesłach, albo na górze regałów, w pozycji poziomej. Pracę przy udostępnianiu tych książek czytelnikom porównałabym z ćwiczeniami w dziś tak modnej siłowni.

Ogólnie rzecz biorąc sytuacja w domu pozostawała przygnębiająca. Mama czuła się źle, a do sprzątania chodzić musiała. Z ojcem też było źle, ale poczuł sie lepiej po sanatorium w Połądze na jakiś czas.

Cała nasza rodzina od początku zaangażowała się w organizowanie koncertów słowno-muzycznych, które były zalążkiem zespołu, nazwanego później „Wilia”. Mimo wszystko nie mogłam psychicznie wytrzymać tej wewnętrznej presji, poczucia bezsilności. Rozpoczęła się II repatriacja. Postanowiłam wyjechać.

Dzisiaj trudno to zrozumieć i wyjaśnić. Bo co lepszego oczekiwało mnie w Polsce? Kto na mnie tu czekał, co zapewniał? Nie było na to odpowiedzi, tylko znajomi pisali, że na pewno otrzymam akademik i stypendium. Miałam już 24 lata, byłam na IV roku studiów – a jednak wyjechałam. Nie przyszło to łatwo. Musiałam nawet wziąć do pomocy adwokata. Trwała sesja, a trzeba było nieprawdopodobnie wiele spraw załatwić, by się pożegnać z uczelnią. Sama nie wiem, jak mogłam zdecydować się na taki krok.

W roku bieżącym, 2001, gdy piszę tę relację, od czasu wyjazdu z Wilna 7 lutego 1957 r. minęło 44 lata. Jestem starą samotną kobietą i mam teraz możność oceny następstw mego kroku. Moja repatriacja pociągnęła za sobą wydarzenia dotyczące całej naszej rodziny. Rodzice zostali sami, ponieważ siostra poznała telefonicznie (!), w trakcie pracy, swego przyszłego męża. Po roku wyszła za mąż i wyjechała do Moskwy. Mąż jej był Rosjaninem, w służbie wojskowej – w łączności. Z zawodu był radiotechnikiem. Czy mogłam przewidzieć, że mama będzie żyła jeszcze tylko 3,5 roku? Cios dla rodziców był zbyt wielki. Dobiło to szczególnie chorą już mamę.

O mnie rodzice bali się – czy poradzę sobie sama, gdyż nie byłam osobą przebojową. Życie udowodniło, że ich obawy były uzasadnione. O siostrę także się trapili. W obcych stronach nie miałyśmy żadnego oparcia, a zło czyhało na młode dziewczyny. Siostra, widząc jak coraz bardziej mama podupada, zainicjowała przygotowania repatriacji do Polski, rezygnując z życia w Moskwie, chociaż oboje z mężem byli wysoko tam cenionymi, oczekiwali na przydział mieszkania.

Repatriacji ich nie da się opisać w trzech zdaniach. Właściwie, to o wszystkim chciałoby się zapomnieć, jak o złym śnie. Taki już los i taki pech rodziny, że wyjazd mieli w samą Wielkanoc 1959 r. Były to już ostatnie transporty do Polski. Repatriację zakończono.

Spotkałam się z rodzicami i rodziną siostry w Kętrzynie. Pojechałam tam specjalnie, ale oprócz radości ze spotkania po dwóch latach, nie mogłam im w niczym pomóc. Sama byłam już na bruku. Z akademika musiałam się wyprowadzić, a stałego kąta wciąż nie mogłam sobie znaleźć. Prześladował mnie pech, jak zwykle zresztą. Wszystkie adresy - czy to z gazety, czy od znajomych były tylko stratą czasu. Na miejscu stale słyszałam: „Już nieaktualne!” albo „Za rok z góry”. Powtórzyła się historia mojej matki-uciekinierki z Rosji. Ona kiedyś w Wilnie przeżywała to samo, co ja teraz w Warszawie. Byłam dosłownie bez dachu nad głową. Szukałam również pracy, co też nie było łatwe, tym bardziej, gdy dobiegał końca meldunek okresowy w akademiku.

Udało mi się wreszcie – dostałam się do Głównej Biblioteki Lekarskiej przy ul. Chocimskiej 22. Pamiętam, jak prof. Konopka, przyjmując mnie, zapytał: „Dlaczego pani jest taka blada?”. Nie pamiętam już teraz co mu odpowiedziałam. Ale na to pytanie właśnie się zarumieniłam. Nie mogłam przecież tak od razu streścić całej swojej niedoli. Ale i tak nie dało się tego ukryć. Zachorowałam. Noce spędzane w przemoczonym obuwiu na Dworcu Wschodnim lub na Głównym, udając, że się czeka na pociąg – dały o sobie znać. Serdeczna, zacna znajoma, chcąc mi pomóc, skontaktowała się ze swą krewną w Wilanowie. Pani ta zgodziła się przyjąć mnie do kuchni, z której nikt nie korzystał. Tu z kolei nie mogłam zapewnić sobie ogrzewania…

Zapalenie stawów zaatakowało mi zaraz kręgosłup i początkowo prawą stopę. Po dwóch tygodniach nie mogłam już włożyć pantofla, szłam szurając, by obuwia nie zgubić. W biurze było wokół mnie coraz więcej zamieszania, ponieważ od biurka nie mogłam podejść do telefonu. W tych czasach bowiem do naszego pokoju przychodzili ludzie nawet z innych działów, aparat stał na regałach przy drzwiach. Koleżanki z Rady Miejscowej poczuły się do obowiązku, by coś tu zadziałać. Dzwoniły do Kliniki WAM. Dopięły swego, ale mnie do dziś boli uwaga profesora: „Czy wie pani, że tylko w drodze wyjątku przyjmujemy tu osoby nie związane z rodziną wojskową?”. Rękoma trzymałam się biurka, bo nie mogłam normalnie usiąść, wstać bez pomocy.

Muszę tu wspomnieć dra Jana Gietkę. Dawno już nie żyje. Nieodżałowany specjalista reumatolog zmarł przedwcześnie. Pogodny, bezpośredni dodawał mi otuchy, mistrzowsko robiąc blokady z nowokainy, co pozwalało normalnie żyć i pracować przez półtorej doby!

Udało mi się nawet wyjść za mąż. Do Urzędu Stanu Cywilnego na Nowym Świecie zdążyliśmy z narzeczonym złożyć papiery przed wygaśnięciem okresu meldunku, który upływał 30 września 1959 r. Po tej dacie byłam już bezdomną, bez adresu. Mąż mój, do tej pory kolega z roku, miał stały meldunek w Warszawie od 13 roku życia, ale cóż z tego. Gdy kadencja akademicka na Kickiego się zakończyła i on znalazł się w podobnych tarapatach. Nie mogliśmy oczekiwać pomocy od rodzin. A tak naprawdę, w ogóle nie byłabym w stanie opisać, co się działo w tym czasie z moją rodziną, z mamą, ojcem, a także z siostrą i jej mężem. To jest saga na miarę Odysei.

W rodzinie męża była jeszcze 14-letnia siostra i 16-letni brat oraz brat dorosły. Ten brat radził sobie jak mógł, na Śląsku. Mój mąż, by się utrzymać, początkowo studiując również pracował...

Ciekawa zbieżność dat urodzenia mego śp. teścia i moich rodziców, niech tu wspomnę: rok 1894! Obaj nasi ojcowie zmarli również w tym samym czasie. Mój ojciec 22 marca 1989, przed Wielką Sobotą. Pogrzeb wypadł więc już po świętach. Teść zakończył życie 1 kwietnia tegoż roku i pogrzeb wypadł również po świętach, co stało się ogromnym stresem dla nas trojga: męża, mojej siostry i dla mnie. Siostra moja miała tragedię podwójną, gdyż jedyny jej syn, wówczas już 29-letni, od dzieciństwa chorował na cukrzycę młodzieńczą. W tym okresie było to już stadium końcowe. Od dwóch lat stracił wzrok, coraz częściej tracił przytomność, nawet leżąc w szpitalu. Nie było komu iść na pogrzeb mego ojca, skoro mój mąż pojechał na pogrzeb swego.

Ale on wprost cudu dokonał. W roztopy, po zwałach śniegu, przez 6 km lasu, wysłużonym 12-letnim maluchem wrócił z jednego smutnego obrzędu – na drugi. W ten oto sposób udało się odprowadzić w ostatnią drogę mego ojca. Byliśmy we troje, córki i zięć. Ojca znała cała dzielnica. Występował tu jako 95-letni „dziadek”, opiekun żoliborskich wdów – emerytek, spiritus movens wieczorków dla seniorów, „laureat” kierownictwa klubu. Odszedł, przemierzywszy w Polsce niemałą odległość – z Ziemi Suwalskiej do byłej Wólki Węglowej, gdzie jeszcze 20 lat wstecz jeździliśmy na spacery, autobusem „110” z Placu Wilsona.

Za nim podążył wnuk Antoś, syn siostry mojej Barbary. Zmarł 27 lutego 1990 r.

Teściową wkrótce zabrał w zaświaty jej mąż. Zmarła w pół roku po starszym o dziesięć lat małżonku, w 1989 r. Była drugą żoną wdowca Józefa, z dwojgiem małych dzieci. Mąż mój, Jan, nie wytrzymał całej nawały wypadków, tak rodzinnych, jak i politycznych. To niejednego powaliło. Zmarł nagle, 26 września 1990 r. Miał lat 56.

Skoro jestem przy pogrzebach, to wspomnę jeszcze dwa: w Dusznikach Zdroju została moja mama, zmarła 3 grudnia 1960 r. Krótko żyła na tej polskiej ziemi, do której podążała w Wielkanoc 1959 roku w wagonie towarowym. Siedząc wówczas na wiązce drzew, cierpiała w milczeniu… Zabrana przez nas ze szpitala w Cieplicach, jeszcze 40 dni była w agonii, wzywając swoje dwie siostry – Lubę i Nadię… Żyła 66 lat.

Druga żona mego ojca Antoniego, nasza macocha, „babcia Maria”, zmarła w roku 1981, mając lat 91. Pochodziła z Odessy, z wielodzietnej rodziny. Po rewolucji bolszewickiej trafiła do Wilna, prowadziła pracownię krawiecką przy ul. Wielkiej. Spoczęła obok męża na cmentarzu Bródno.

Tak jak nasza mama, „babcia Maria” również nie miała w Polsce absolutnie żadnych krewnych. Staramy się odwiedzać jej grób i z przerażeniem stwierdzamy, że jest nam coraz trudniej.

Po napisaniu tych chaotycznych wspomnień opanowują mnie wątpliwości: czy jest tu chociażby w jakiejś części przedstawiona droga życiowa moich rodziców. Czy w ogóle jest to możliwe - 90 lat życia (ojca) lub prawie 70 lat mojego - streścić na 30 regulaminowych stronach konkursu?!

Pominęłam wiele istotnych dla mnie wydarzeń, na przykład pożar domu w Kolonii Wileńskiej. Kamienica nasza na W. Pohulance ocalała w oku cyklonu, a pobyt z chorą siostrą na rekonwalescencji w Kolonii Wileńskiej zakończył się dramatem i losem pogorzelców. Naturalnie, zaraz siostrze „odebrało nogi” i straciliśmy 2/3 swego dobytku z Pohulanki. Ojciec przez dłuższy czas musiał spać na stole, przysuniętym do szafy.

Nie napisałam także o tym, że moi rodzice związali się świętym węzłem małżeńskim w kościele Bernardyńskim w Wilnie, a do ślubu przygotował ich i życzliwie pobłogosławił ksiądz proboszcz Jan Kretowicz. Mama często o tym wspominała, a dokument – przechował ojciec i mam go do dziś.

Niestety, śmierć ich rozdzieliła i nie dane im było spocząć na zawsze obok siebie. Taki los...

Teresa Rogala

Warszawa

Wstecz