Podglądy

Osadnicy? Po prostu złodzieje...

Ale się porobiło! Mam na myśli skandal wokół zwrotu ziemi w Wilnie i na Wileńszczyźnie. Historia na miarę Cosa Nostry. Powiązania działu regulacji rolnych ze światem przestępczym, fałszowanie dokumentów, wymuszanie, włamania do biura i kradzieże danych komputerowych, przeszukania, areszty... Do kompletu brakuje już tylko, odpukać w niemalowane, jakiegoś zabójstwa. Sprawą zajmuje się już nie tylko prokuratura, lecz też Urząd Dochodzeń Specjalnych i Urząd ds. Przestępczości Zorganizowanej.

Nagle wszyscy przejrzeli na oczy. Prokuratura, politycy, litewskie mass media. „Łapać złodziei!” - drą się najbardziej wpływowe dzienniki. Oczywiście łapać, tylko co z tego, skoro najsmaczniejsze kęsy wileńskiej i podwileńskiej ziemi zostały już rozszarpane. A przecież, gdy „łapać złodzieja!” krzyczała lokalna polska prasa, posądzano nas o skłonność do mitomanii, złośliwość, oczernianie państwa litewskiego i łamanie zasad etyki dziennikarskiej. Okazało się, że ten ostatni zarzut postawiono również niżej podpisanej. Chodziło o tekst (a jakże inaczej!) na temat zwrotu ziemi na Wileńszczyźnie. Opublikowany w polskim dzienniku „Trybuna”, a przedrukowany w tygodniku „Przyjaźń”. W związku z tym przedrukiem kierownictwo tygodnika musiało tłumaczyć się przed litewską Komisją Etyki Dziennikarskiej. Z czego? Ano z tego, że cytując jednego z lokalnych polityków napisałam, że zwłoka ze zwrotem ziemi na Wileńszczyźnie wynika nie tylko z korupcji, lecz też z antypolskiej polityki władz.

Komisja Etyki Dziennikarskiej pośrednio, czyli poprzez zbesztanie pracowników „Przyjaźni”, zarzuciła mi też, że wobec osób, które bezprawnie przeniosły swe nadziały z głębi Litwy na Wileńszczyznę, używam brzydkiego słowa „kolonialiści”. Jakoś nie mogłam sobie tego przypomnieć, zajrzałam więc jeszcze raz do tekstu w „Trybunie” i nie znalazłam tam ani jednego takiego określania. Po dokładnym przestudiowaniu zrozumiałam, że chodzi o słowo „osadnicy”, którego, przyznaję, wobec „przenosicieli ziemi” użyłam kilka razy. „Kolonialiści” z „osadników” widocznie zrodzili się w wyniku tłumaczenia mojego tekstu na litewski. Tłumaczenia wykonanego przez osobę, która doniosła na mnie i na „Przyjaźń” do KED. Tłumaczę więc, korzystając z okazji, że kolonialista różni się od osadnika mniej więcej tak jak nieokiełznany ogier z dzikich stepów od pociągowego wałacha (nie tłumaczę, co to jest wałach, by kolejnym ewentualnym donosicielom nie ułatwiać zadania). Kolonializm jest polityką polegającą na opanowywaniu i utrzymywaniu w zależności politycznej i gospodarczej słabo rozwiniętych obszarów, osadnictwo zaś osiedlaniem się ludzi na obszarach mało zaludnionych. I już na wypadek, gdyby szanowna komisja miała zarzuty również wobec osadników, odsyłam ją do jednego z lipcowych numerów „Lietuvos Žinios” (nie pamiętam którego, a nie chce mi się sprawdzać), gdzie stoi jak byk: „Ziemia na Wileńszczyźnie, szczególnie na przedmieściach stolicy, przekształciła się nie tylko w żywicielkę, lecz też w udręczenie. Gdy prawowici właściciele czekają nie doczekają jej zwrotu, a ich posiadaną kiedyś własność lekką rączką odmierza się nie wiadomo skąd przybyłym osadnikom, ziemia ta przekształca się w pole walki”.

Użyłam więc w swoim tekście określenia bardzo łagodnego, w obliczu ostatnich ustaleń prokuratury może zbyt łagodnego. Należało „osadników” nazwać po imieniu - złodzieje. Bo jakże inaczej określić kogoś, kto bezprawnie przywłaszcza cudzą własność? I już zamykając temat mojej dziennikarskiej etyki chcę jeszcze zwrócić uwagę komisji, że mój „obrazoburczy” tekst w „Trybunie” na tle tego, co ujawniają i opisują ostatnio wiodące litewskie dzienniki, można uznać za łagodny bełkocik niemowlęcia.

W ciągu 10 minionych lat w okręgu wileńskim złożono około 100 tysięcy podań o zwrot ziemi, pozytywnie załatwiono tylko nieco ponad 50 procent z nich. Czy mogło być inaczej, skoro pracownicy działu regulacji rolnych tworzyli jedną „grupę towarzyską” z przestępcami z najbardziej aktywnej obecnie bandy „Dambrauskiniai”. Ale jakiej bandy? Żadne tam prymitywne żule. Chłopaki tym się różnili od innych bandziorów, że specjalizowali się w tzw. przestępstwach intelektualnych. W ubiegłym roku zasłynęli, a nawet na pewnien czas znaleźli się za kratkami, dzięki głośnej sprawie fałszerstwa kart kredytowych. Tak fachowo fałszowali, że litewskim specjalistom zabrakło technicznych możliwości, by to udowodnić i chłopaków przyszło z aresztu zwolnić.

Kradzież ziemi na tle afery o fałszerstwo kart, to mały pikuś. Ale przypomnijmy mechanizm przestępstwa. Był prosty jak drut. W okolicach Wilna, nie mówiąc już o samej stolicy, popyt na ziemię jest większy niż podaż. Chcąc przenieść swój nadział np. z głębokiej prowincji w miejsce bardziej prestiżowe, należy w jakiś sposób odsunąć tych, którzy mają pierwszeństwo na odzyskanie łakomych kawałków. Można to uczynić drogą fałszowania dokumentów lub niszczenia tych prawdziwych, potwierdzających czyjeś prawo do zwrotu. Najcenniejszym, startowym towarem była w tej sprawie informacja. Wiedząc, gdzie są prestiżowe parcele oraz kto się o nie ubiega, można zdziałać wiele, szczególnie gdy ktoś się nie brzydzi łamaniem prawa. Pracownicy działu regulacji rolnych się nie brzydzili. Sprzedawali bandziorom informację o prestiżowych, a podlegających zwrotowi parcelach, by tamci mogli docierać do prawowitych właścicieli i składać im propozycje nie do odrzucenia. Jedną z takich propozycji było - w zamian za pomoc w zwrocie ziemi - podzielenie się działeczką na pół. „Dambrauskiniai” zajmowali się też fałszowaniem niezbędnych do uzyskania ziemi dokumentów, oczywiście za stosownym wynagrodzeniem. W dziale regulacji rolnych o tym wiedziano, ale trefne kwity przyjmowano bez zmrużenia oka. A gdy już uzbrojony w podrobione papiery szczęśliwy pretendent stawał się jeszcze szczęśliwszym właścicielem upragnionej działeczki, chłopaki pukali do niego po raz drugi. Pod groźbą poinformowania o fałszerstwie stosownych organów kazali sobie płacić za milczenie. Tymczasem urzędnicy działu regulacji rolnych dbali o to, by „Dambrauskiniai” mieli co fałszować. Pomagali „zaginąć” (w swoich przepastnych szufladach) autentycznym dokumentom dotyczącym najbardziej prestiżowych parceli. Przez to prawowici pretendenci do takich działek mogli czekać na ich zwrot jak głupi wczorajszego autobusu.

Był też inny sposób, już nie na parcele, lecz na związane z nimi krociowe zyski. Gdy tylko szykowano jakąś działkę pod ważny inwestycyjny projekt, powiedzmy budowę drogi, parkingu, stadionu, osiedla itp., natychmiast zjawiali się pretendenci na niedużą, lecz strategiczną część tej działki. Wystarczyło mieć kilku świadków, którzy twierdzili, że ta ziemia tytułem reprywatyzacji należy się panu „N” czy „Z”, by rzekomy właściciel mógł wypompować od inwestora potężne odszkodowanie. A pamiętacie 3-hektarowe działki przyznawane na początku lat 90-ych niektórym mieszkańcom wsi jako gospodarstwa indywidualne? Dzierżawcy tych działek z czasem zyskiwali prawo ich pierwokupu. Sęk jednak w tym, że termin ich rejestracji upłynął 6 lat temu. Nowych zarejestrować już nie można, poza tymi, które urzędnicy w swoim czasie niechcący przegapili. I oto okazało się, że w niektórych wileńskich starostwach tych „przegapionych” działeczek naliczono nie jednostki, lecz nawet po pół tysiąca. Nieźle.

A oto jeszcze jeden sposób wyłudzania ziemi. Określiłabym go mianem „na zgniły płot”. W legalny lub na wpół legalny sposób obrotny obywatel za psi grosz nabywał w prestiżowym miejscu walącą się stodołę, resztki fundamentów, zgniły płot lub, powiedzmy, wychodek. Bez gruntu. Po pewnym zaś czasie właściciel składał podanie o nabycie (za nominalną czyli minimalną cenę) parceli wokół swojej nieruchomości. I nabywał. Nie wierzycie, bo bezskutecznie próbowaliście wykupić ziemię, na której od dziada pradziada stoi wasz rodzinny dom wraz z zabudowaniami? Widocznie nie umieliście wokół swojego dobrze się zakręcić. Znany jest wypadek, gdy jakiś spryciarz „pod płot” wykupił 60 arów stołecznej ziemi, inny nabył pod Wilnem 6 hektarów na karb „nieruchomości” w postaci zmurszałych fundamentów „czegośtam”.

Powyższe przykłady można mnożyć w nieskończoność, ale nie jest to moim celem. Tym bardziej, że prawie każdy z czytelników mógłby do tej afery dorzucić obserwacje z własnego gorzkiego doświadczenia. Doświadczenia zdobytego w krwawych pielgrzymkach do „ziemi obiecanej”. Skoncentrujmy się jednak na winowajcach. Wszak w demokratycznych państwach po ujawnieniu przestępstwa szuka się tego, kto jest za nie odpowiedzialny.

„Skala nadużyć jest niewyobrażalna. Litwa w związku z ziemią jeszcze dostanie zgagi. Państwo tak jakby nie dostrzegło, że ziemia jest ogromnym kapitałem. Nie istniała żadna kontrola. W Wilnie, Kownie, w Kłajpedzie ludzie jeszcze ziemi nie odzyskali, a parcele jakimś cudem są już rozdzielone. Otrzymujemy masę skarg. Wygląda na to, że nikt nie zwraca na nie uwagi lub reaguje się formalnie. Milczą ministerstwa i samorządy. Milczą i kierownicy okręgów, którym powierzono pieczę nad tymi sprawami” - narzekała niedawno posłanka Nijolë Steiblienë, szefowa sejmowej komisji antykorupcyjnej.

Tymczasem zarówno były szef okręgu wileńskiego Algirdas Kudzys, podobnie jak i obecny Gediminas Paviržis obstają przy dziwnej teorii, że korupcja rodzi się i pleni na najniższym szczeblu, w środowisku mierniczych, geodetów, urzędników średniego szczebla. Zdaniem Kudzysa, mierniczy dysponują najcenniejszą informacją, tworzą tajne rezerwy dobrej ziemi, radzą pretendentom ubiegać się o większe nadziały niż posiadane w przeszłości. Po prostu mafia wszechpotężnych mierniczych! Wierzycie? Wierzycie, że takie rzeczy i na taką skalę działy się pod nosem u słynnego skądinąd kierownika okręgu wileńskiego Alisa Vidűnasa bez jego wiedzy? Jeżeli tak, to kiepskim był kierownikiem. Sądzę, że obarczając odpowiedzialnością „zwrotniczych” panowie Kudzys i Paviržis (zresztą porządni ludzie, bo się do tej „parcelowej ośmiornicy” nie przyczynili, tylko ją odziedziczyli po poprzednim kierownictwie okręgu) po prostu bronią honoru munduru. Ich słowom zaprzecza cytowana już posłanka Steiblienë.

„Takie gadki są tylko próbą samoobrony - twierdzi szefowa sejmowej komisji antykorupcyjnej, na której biurku leży prawie pół tysiąca skarg od pokrzywdzonych właścicieli ziemi. - Mierniczy nie może odmierzyć żonie mera nie przysługującej jej działki nad jeziorem, podczas gdy w kolejce do tej ziemi czeka 50 pretendentów. Taka decyzja wymaga nie tylko zarządzenia wysokiego urzędnika, lecz wręcz jego konkretnych wskazówek”. Posłanka wie co mówi, bo w kierowanych do niej skargach ludzie narzekają nie na mierniczych, lecz ich zwierzchników.

Tymczasem o jakimż to głośnym, związanym z ziemskimi aferami areszcie trąbiła niedawno cała prasa? Wileński Sąd Okręgowy zastosował areszt tymczasowy wobec 26-letniej pracownicy działu regulacji rolnych Aušry Ž. Urzędniczka ta była odpowiedzialna za ewidencję związanych ze zwrotem ziemi dokumentów. Tylko ewidencję, ani ich nie podpisywała, ani nie wysyłała do administracji okręgu wileńskiego. A jednak zasłynęła prawie jak przywódczyni gangu.

Aušra Ž. wpadła po tym, gdy po wstępnym przesłuchaniu, w nocy rąbnęła z komputera w swoim urzędzie dysk zawierający dane na temat akt związanych ze zwrotem ziemi. Poza tym urzędniczka zerwała z jednym z banków umowę w sprawie dzierżawy sejfu, w którym, jak się podejrzewa, przechowywała związane z aferą tajne dokumenty i łapówki. No, matka chrzestna parcelowej Cosa Nostry! Gdy sędzia śledczy przyparł dziewczynę do muru na okoliczność kradzieży dysku, ta zalała się łzami: „Nie mogłam podejmować żadnych decyzji - szlochała, - gdyż pod względem pełnomocnictw byłam tam druga po sprzątaczce”. Jakoś to szlochanie nie pasuje do przywódczyni gangu. Ani jej stanowisko, ani też wiek. Dziewczyna z całą pewnością jest tylko biernym narzędziem w rękach ludzi, którzy tak łatwo w nie wpadają.

Powstaje pytanie: czy zostaną ukarani ci, którzy w tej aferze pociągali za sznurki? Czy prokuratura dotrze do tych, dzięki którym w ciągu 10 minionych lat w stolicy, a także w wileńskim i trockim rejonach, ponad 40 procent podań o zwrot ziemi nie doczekało żadnej reakcji? Czy wytłumaczą się ci, którzy w ciągu minionych siedmiu lat ani razu nie przeprowadzili kontroli, jak jest dzielona ziemia w wileńskich i podwileńskich miejscowościach katastralnych? Czy urzędnicy działu regulacji rolnych ujawnią, ile i jakiej ziemi posiadają? Gdy nowe kierownictwo wileńskiego powiatu próbowało to sprawdzić, urzędnicy zawyli, że jest to tajemnica ujawniana wyłącznie w podatkowych deklaracjach. I odesłali swoich zwierzchników do Inspekcji Podatkowej, którą obowiązuje ustawowy zakaz ogłaszania takich informacji. Szukaj wiatru w polu.

Jednak cieszy już sam fakt, że organa praworządności wreszcie wetknęły kij w to kłębowisko żmij, w jakie przekształciły się urzędy odpowiedzialne za zwrot ziemi. Wicenaczelnik powiatu wileńskiego Zbigniew Balcewicz twierdzi, że obecna administracja jest bardzo zainteresowana rozsupłaniem tego gordyjskiego węzła i przywróceniem sprawiedliwości.

- Sami wykryliśmy i zgłosiliśmy organom praworządności niejedną ocierającą się o kryminał sprawę - mówi Balcewicz. - Najważniejsze jest to, że ten klan został rozbity, ale wykrycie przestępstwa to dopiero początek, trzeba wymienić wielu urzędników różnego szczebla.

Nie jest to proste, należy im najpierw udowodnić, że brali udział w przestępstwie, złapać za rękę. W ogóle trzeba do nich dotrzeć, bo, jak się okazało, po ujawnieniu afery wielu z nich zapadło na „przewlekłe choroby”, nie przychodzą do pracy, nie można też ich przesłuchać. Ale niech się tym martwi prokuratura.

Nam pozostaje „nieetyczne dziennikarsko” pytanie, czy związana ze zwrotem ziemi afera miała jakiś podtekst narodowościowy czyli antypolski? Zbigniew Balcewicz twierdzi, że na to pytanie nie można na razie odpowiedzieć jednoznacznie.

- Nie wiem, czy jest w tym element narodowościowy - mówi. - Nie mamy na to dowodów. Ale trudno wykluczyć, że było pewne odgórne przyzwolenie na takie działania. Inne pytanie, na jakim poziomie? Nie wiem, czy na rządowym. Nie wiem też, w ilu procentach mogła to być czysta korupcja, a w ilu zaprawiona polityką narodowościową. To może wykazać tylko szczegółowe śledztwo.

Cóż, nie będę i ja oskarżała władz, że prowadziły w ten sposób politykę antypolską. Nie mam dowodów. Ale chyba nikt nie wątpi w to, że władze przymykały oczy na ewidentną niesprawiedliwość, jaka od lat się działa w dziedzinie zwrotu ziemi. Trzeba było być głuchym, ślepym i niedorozwiniętym umysłowo, by nie dopuszczać do świadomości faktu, że ubiegający się o zwrot ziemi w Wilnie i na Wileńszczyźnie obywatele są na każdym kroku po chamsku wystawiani do wiatru i okradani. Fakt, że większość tych obywateli - to Polacy, powinien był zmobilizować władze do natychmiastowego ukrócenia tego procederu. Właśnie w obawie przed posądzeniem o prowadzenie polityki antypolskiej. Nie zmobilizował. Wniosek: albo korupcja była tak potężna, że przesłaniała interes państwowy, albo coś z tą antypolskością jest jednak na rzeczy...

Lucyna Dowdo

Wstecz