Minęły dziesięciolecia, a pamięć trwa

Stanisław, wróciwszy z gimnazjum, energicznie wykonywał polecenia macochy, pomagając jej w pracach domowych. Przyniósł ze składzika wiadro węgla i suche polana na rozpałkę. Napompował dwa wiadra wody ze stojącej na ulicy studzienki i dostarczając je na kuchnię zapytał o dalsze polecenia. Macocha, nie przerywając swego zajęcia przy przyrządzaniu kolacji, podziękowała mu, co miało oznaczać, że z resztą pracy upora się sama.

Mieszkali w Wilnie, w państwowym domu przy ulicy Kolejowej. Ojciec pracował jako torowy na kolei. Matka zmarła wcześnie. Stasiek miał wówczas zaledwie 6 lat, jego młodszy brat Józek - 4, a siostrzyczka Wanda zaledwie roczek ukończyła. Szybko, bo po 3 miesiącach po pogrzebie matki, ojciec ponownie się ożenił i Stanisław doczekał jeszcze trójkę rodzeństwa: Władka, Stefana i Sabinkę. Stanisław w tej licznej rodzinie był więc najstarszym i z tej racji na jego barki spadało wiele obowiązków. Rozumiał to i nigdy się nie buntował z powodu wielu prac domowych. Macocha potrafiła to docenić, wykazywała względem niego pewien szacunek, liczyła się z jego zdaniem. Tym niemniej, zawsze brakowało mu ciepła macierzyńskiego, bliskości serca matczynego, chociaż na pozór wszystko niby układało się w domu jak najlepiej.

Był rok 1914. Stanisław szykował się już do matury, miał ukończyć gimnazjum. Korzystał z bogatej biblioteki kolegi z klasy, która składała się przede wszystkim ze zbiorów klasyki polskiej. Zamykał się wieczorami w swoim pokoju i „pożerał” te książki jedną po drugiej, raz po raz powracając do Trylogii Sienkiewicza i „Pana Tadeusza” A. Mickiewicza. Lektura ta na zawsze zaszczepiła w duszy nastolatka patriotyzm i świadomość narodową.

... Ojciec powrócił z pracy. Żona szybko postawiła na długim dębowym stole misę z gotowanymi kartoflami, polała je tłuszczem ze skwarkami. Następnie nalała do glinianych kubków zabieloną zbożową kawę, położyła na stole chleb - każdemu po kawałku. Miejsce przy stole zajmowano według starszeństwa. Stanisław siadał przy ojcu z prawej strony, macocha z lewej. A gdy już wszyscy byli przy stole, ojciec wstawał, a za nim cała rodzina. Potem, tak samo po ojcu, wszyscy się żegnali, dziękowali Bogu za te dary ziemi i owoce pracy ludzkiej. Dopiero potem siadali ponownie i w milczeniu rozpoczynali posiłek.

- Przy naprawie torów zawsze pracy będzie dużo. Ot, skończysz gimnazjum, wezmę cię na ucznia torowego. Jak ci się spodoba, to będziesz miał fach w ręku. Jeżeli zostaniesz kolejarzem, to na życie zawsze zarobisz - mawiał do Stasia ojciec po skończeniu kolacji, kiedy już młodszemu rodzeństwu kazał iść do swego pokoju, a sam zostawał jeszcze na chwilkę ze starszym synem. Cenił jego rozsądek i powagę, lubił porozmawiać z nim o życiu, pouczyć. Chyba, jak wielu ojców, marzył, by syn poszedł w jego ślady, bo życia tor, tak samo jak na kolei, powinien mieć jasną perspektywę i twardy, pewny podkład.

- A czym dziś wieczór będziesz się zajmował? - zapytał jak zwykle, by jeszcze raz nie tyle się upewnić, ile się pocieszyć, że syn nie trwoni czasu nadaremnie, że pociągają go rzeczy, które on też bardzo ceni.

- Mam jeszcze trochę domowych zadań do odrobienia, a potem chcę dalej czytać „Trylogię”.

- Aha, aha... - kiwał głową ojciec. - Cieszę się, bardzo się cieszę, że pociągają cię nasze, polskie książki. To pięknie, to tak trzeba - powtarzał zadowolony ojciec i po dłuższym milczeniu ponownie rozpoczynał opowiadać historię, która wywarła na niego niegdyś głębokie wrażenia i zostawiła ślad na całe życie.

- To było w roku Pańskim 1885, gdy rządowi Rosji mało było zamkniętych polskich szkół, to jeszcze i w kościele chciał zabronić nam modlitwy polskiej. A gdy biskup Karol Hryniewicki sprzeciwił się takiemu rozporządzeniu, to skazali go na wysłanie z Wilna do Rosji. Gdy przejeżdżał ulicami miasta w kierunku dworca, udając się na to zesłanie, całe Wilno wyległo na ulice, żegnając swego biskupa. Biskup nieustannie błogosławił wierny lud, bliżej stojącym ściskał głowę rękami... Nie, nie udało się Moskalom zrusyfikować wilniuków. I nigdy to nikomu się nie uda - mówił ojciec i z miłością rzucał ukradkiem wzrok na syna...

* * *

Z wynikiem bardzo dobrym Stanisław ukończył gimnazjum. Mimo że uczył się po rosyjsku, samodzielnie opanował gramatykę języka polskiego, przeczytał wiele książek z literatury polskiej. Przysłuchiwał się rozmowom ojca, który interesował się polityką i to właśnie w ich domu zbierało się wielu znajomych Polaków, by się dowiedzieć, co się dzieje w świecie, co słychać na froncie. Ojciec opowiadał, że armia rosyjska ponosi wielkie porażki. Pociągi przewożą coraz więcej rannych rosyjskich żołnierzy, wielu jest też dezerterów z frontu, zbałamuconych przez bolszewickich komisarzy. Głoszą oni, że żołnierze rosyjscy powinni zaprzestać walki o interesy samodzierżawcy i burżujów, że powinni obrócić swe bagnety przeciwko rodzimym kapitalistom i fabrykantom. Bo gdy się obali tych wyzyskiwaczy, władza przejdzie do rąk robotników i chłopów, więc wszystkie fabryki i ziemię zabiorą sobie na własność. Pod wpływem takiej agitacji setki żołnierzy rosyjskich porzucały wojsko i uciekały z frontu. Ojciec mówił także, że wśród Polaków też jest ruch, że tworzą się legiony, a dowodzi nimi komendant Józef Piłsudski, nasz, z Wileńszczyzny. Legiony te, u boku armii austriackiej walczą przeciwko wojskom rosyjskim. Podobno Litwa również daje o sobie znać, chce swego państwa. Ot, co się porobiło...

W listopadzie 1918 roku ojciec przyniósł do domu radosną nowinę: utworzono Państwo Polskie. Po 123 latach znowu jest Polska - wolna i niepodległa. Więcej, Naczelnym Wodzem Państwa Polskiego został chłopiec z Wileńszczyzny, Zułowa - Józef Piłsudski. W domu radość, a Stanisław wprost triumfuje... Pierwszy odruch - jak najszybciej zaciągnąć się do wojska polskiego. Tam jego miejsce, tam teraz miejsce polskiej młodzieży, nowa Polska potrzebować będzie pomocy. Ale jak to zrobić? Mieszka przecież na Litwie... Uciec? A jak ojciec na to zareaguje? Po ukończeniu gimnazjum podjął pracę u jego boku, jak on tego pragnął. Teraz jest już jego zastępcą, ojciec jest z niego zadowolony, szybko opanował tajniki zawodu, potrafi szybko i bezbłędnie określić jak podkład jest ubity, czy odpowiednio ułożony, czy szyny zmontowano zgodnie z przepisami... I czy ma prawo, w tych niepewnych czasach, zostawić tak liczną rodzinę z dziećmi na barkach samego ojca?! Rozdarcie...

19 kwietnia 1919 roku. Kolejne wielkie wydarzenie. Do Wilna wkraczają pierwsze polskie oddziały. W tłumie wilnian wita je również Stanisław i kolejny raz dusza mu się rwie do szeregów tych młodych chłopców, no może o rok-dwa starszych od niego.

Wieczorem, po kolacji, gdy, jak zwykle, tylko we dwoje omawiali swoje sprawy, Stanisław zaskoczył ojca słowami:

- Tato, ja chcę wstąpić do Wojska Polskiego. Przecież to nasza szansa, po tylu latach... - Ojciec zmarszczył brwi i podjęciem ręki nakazał mu milczenie.

- Sam wiesz, jak bardzo jesteś mi potrzebny. I w pracy, i w domu. Przecież we dwoje utrzymujemy rodzinę - przemówił ojciec po dłuższym milczeniu. - Czy sam wszystkiemu podołam? - cicho rozważał w głębokim zamyśleniu ojciec, co i raz gestem ręki nakazując synowi milczenie.

- Rozumiem, „Bóg - Honor - Ojczyzna” - to nie tylko hasło, to powinno stać się czynem każdego młodego Polaka. Jeżeli podejmiesz taką decyzję, nie śmiałbym jej się sprzeciwić ...

* * *

W maju 1919 roku Stanisław Starewicz został jako ochotnik wcielony do Litewsko - Białoruskiej Dywizji gen. Stanisława Szeptyckiego. Szkolenie wojskowe przeszedł w Wilnie. Uczył się taktyki walki w warunkach bojowych, posługiwania się bronią itd. Z szacunkiem wspominał porucznika Sikorę, który otwierał wówczas przed nim tajniki zawodu żołnierskiego. Egzaminy szkoleniowe złożył bardzo dobrze, nawet ze strzelania do celu otrzymał najwięcej z możliwych punktów.

... Pole gęsto poryte okopami, przed którymi nasypane pagórki piasku. Okopy zalegli żołnierze oczekujący rozkazu dowódcy. Stanisław leży trzymając ustawiony na krawędzi rkm. Napięcie przed bitwą sięga zenitu, wzrok setki ludzi utkwiony jest w dal, skąd zaraz ma nastąpić atak nieprzyjaciela.

Jest początek lipca, ciepły, ale mglisty poranek. Niebo pokrywają ciemne kłęby chmur, z lewej strony złocą się łany zboża, z prawej czernieje w oddali las. Stanisław zerka na najbliższych współtowarzyszy: z lewa - skupiony, z szeroko otwartymi oczyma leży szeregowy Orłoś, z prawa - szeregowy Lasota. Wszyscy czekają na pojawienie się nieprzyjaciela. O czym myślą? Czy wyjdą z tego cało? Stanisław na pierwszej linii frontu jest po raz pierwszy. Nie chce zginąć już w pierwszej potyczce z wrogiem, modli się, ale myśli jego unoszą się daleko stąd, do Wilna, do rodziny. Myśli o ojcu, o jego patriotyzmie i zrozumieniu syna. Jak daje teraz sobie radę z utrzymaniem rodziny, z nakarmieniem dzieci? Ale co ma się stać, to nie odstanie. Trzeba zaufać Opatrzności Bożej... I oto z mgły wyłaniają się nieskończone szeregi bolszewickich żołnierzy. Idą wprost na polskie okopy.

- Bez komendy nie strzelać - żołnierze łańcuszkiem cicho przekazują sobie rozkaz dowódcy plutonu kapitana Zagórnego, a rozciągnięty łańcuch bolszewicki coraz bardziej się zbliża.

Stanisław dostrzega już ich różnorakie ubrania, z rozpiętymi pod szyją kołnierzami. Idą bez jakiejkolwiek wprawy i wyrobienia wojskowego, ale na odległość wyczuwa się w nich odwagę i zwierzęcą wprost nienawiść do wrogów rewolucji światowej. Wydaje mu się, że czuje już na sobie oddech ogromnego, jakby nieludzkich rozmiarów, bolszewika w spiczastej czapce z ogromną szmacianą gwiazdą. Ma karabin w ręku w stanie bojowym. Dech w piersiach zapiera, jeszcze krok i trzeba strzelać, strzelać do człowieka, po raz pierwszy ma zabić...

- Ognia-a! - dociera do jego świadomości przeraźliwy głos kaprala Szyszki.

Stanisław wstrzymuje oddech i w ostatniej chwili palcem rwie cyngiel. Rozlega się salwa z karabinu maszynowego. Ogromny bolszewik pada mu przez głowę za plecy, jego karabin z bagnetem odlatuje kilka metrów dalej. Posypały się kule ze strony bolszewickiej, ale Stanisław nie odejmuje już palca od cyngla rkm’u. Widzi, jak ludzkie ciała, niby snopy, padają na pole, ale nadal prą do przodu. Pada rozkaz - do ataku! Z okopów wysypuje się polska piechota... Bolszewicy w ucieczce. Stanisław wzrokiem wyłapuje poszczególne uciekające postacie i kosi ich z nóg... Tuż przed nim zaterkotał niespodziewanie karabin maszynowy „Maksim”, ustawiony na lekkim wozie zaprzągniętym w parę koni. Oddaje serię wprost do tego wozu. Konie zarżały, stanęły dęba i w szaleństwie popędziły w siną dal...

W tym dniu polska piechota wsparta artylerią goniła bolszewików aż do Mołodeczna...

Tak wyglądał chrzest bojowy ochotnika z 1920 roku, wilnianina Stanisława Starewicza. Było zwycięstwo, a z tej okazji żołnierze otrzymali po kieliszku rumu i dobry obiad, z kawałkiem szynki na deser.

* * *

Jest 3 Maja 1937 roku. Plac Defilad w Wołkowysku. Na placu wśród innych kolumn wyróżnia się ta, w granatowych mundurach kolejarzy. Na przodzie kolumny stoi poczet sztandarowy. Sztandar trzyma Eugeniusz Giero, jest przepasany biało-czerwoną wstęgą, po prawej stronie sztandaru stoi Józef Szymko, po lewej Stanisław Starewicz. Wszyscy mają granatowe rogatywki z amarantowym otokiem, skórzana opaska służbowo założona pod brodę. Na granatowych mundurach błyszczą pozłacane guziki, na bokach pochwy do szabli, ogolone szable oparte u lewej stopy. Na mundurach błyszczą ordery i medale. Wzrok Stanisława jest dumnie utkwiony w dal. A ma czym się szczycić. Na jego piersi połyskują „Brązowy Krzyż Zasługi”, „Krzyż Walecznych” oraz Krzyż Srebrny V klasy Orderu Virtuti Militari. Ciepłe poranne promienie słońca przyjemnie grzeją twarze zabranych na placu, powiewa lekki wiaterek. Gra orkiestra 3-go Pułku Strzelców Konnych. Defiladę przyjmuje ich pułkownik Julian Filipowicz. Przez plac jeden po drugim przejeżdżają szwadrony strzelców konnych, a każdy ma odpowiednio dobrane konie: kare, ciemnokare, siwe, białe.

Stanisław patrzy na nie szczęśliwy, radość rozpiera mu piersi. Właśnie, w imię tego w swoim czasie porzucił ojca, rodzinę i poszedł walczyć. Walczyć o Polskę, o takie właśnie szczęśliwe dni. Marzył i zawsze wierzył, że one nastąpią. W znojach i trudach wojennych, cierpiąc porażki i tracąc na polach bitew przyjaciół, wierzył, że Polska się obroni i powstanie do życia. Przeszedł szlak bojowy od Mołodeczna do Mińska, potem znaczoną znojem wojennym drogę na zachód, aż pod Warszawę. Ciężkie dni przeżywało wówczas młode Państwo Polskie, cały naród, ale nadzieja i wiara nie zawiodły. Aż nastał ten dzień, 15 sierpnia 1920 roku - Dzień Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. I stało się to, co potem ludzie nazwą Cudem nad Wisłą. Ale ile ten cud kosztował żołnierza polskiego i jego dowódców, Stanisław wiedział najlepiej. Bolszewików pognano spod Warszawy. Dalej szlak bojowy zaprowadził Stanisława ponownie nad Niemen. Tu był ranny, miesiąc spędził w szpitalu polowym...

A gdy wojna się skończyła, osiadł w Wołkowysku i, zgodnie z tradycją rodzinną, zatrudnił się na kolei, jako torowy na stacji Wołkowysk Centralny. Potem, szczęśliwym trafem, będąc na kursach obrony przeciwgazowej poznał dziewczynę, która poruszyła jego serce. Wówczas również był maj, kwitły sady, a w alei, którą spacerowali „szalały” bzy. Szli wolnym krokiem, nieśmiało co chwilę dotykając się rękami, opowiadali sobie o swym dotychczasowym życiu. Wanda była postawną blondynką, średniego wzrostu, o niebieskich dużych oczach. Również ukończyła gimnazjum, a potem kursy krawieckie. Wanda mówiła dużo, opowiadała o swej rodzinie na wsi, o rodzicach, o dwóch starszych braciach i siostrach. Mówiła, że wszyscy byli na Syberii, powrócili do Polski tylko w 1924 roku. Opowiadała jak rodzice się sprzeciwiali, by ona została w mieście, chcieli, by powróciła na wieś. Wanda marzyła jednak o dalszej nauce i rodzicom nic innego nie pozostało, jak tylko z tym się pogodzić.

Stanisław usiłował słuchać ją uważnie, ale niezbyt to mu się udawało: inne myśli błądziły już po głowie. W pewnej chwili porzucił na chwilę dziewczynę, dobiegł do krzaku kwitnącego bzu, nałamał całe naręcze pachnących kwiatów i wręczając je dziewczynie, raptem ośmielony, poprosił ją o rękę i serce. Dziewczyna się zarumieniła i, zaskoczona, jakby mowę na chwilę straciła. Szybko jednak z tego wrażenia się otrząsła i od razu zgodziła się zostać jego żoną...

W 1935 roku urodził im się syn Fabian. Teraz Fabian ma już dwa latka. Są zgodną, kochającą się rodziną. Stanisław kupił synowi konia na biegunkach i dziecięcy karabinek. Fabianek siada na konika, wkłada na głowę rogatywkę, do boku przyczepia szabelkę i udaje ułana...

Tu myśli Stanisława przerywają działania na Placu Defilad. Po strzelcach na białych koniach ma przemaszerować kolumna kolejarzy. Razem z nimi w poczcie sztandarowym maszeruje Stanisław i, jak w piosence, jego oczy „są dumnie utkwione w dal i w słońcu kołysze się stal” szabli u jego boku... Tak właśnie wygląda szczęście.

* * *

W kwietniu 1938 roku Stanisław objął stanowisko zastępcy zawiadowcy stacji PKP w Tczewie, z miesięcznym wynagrodzeniem 300 zł i z całą rodziną wyjechał do tego miasta. Zamieszkali w państwowym mieszkaniu na piętrze, zajmując dwa pokoje z kuchnią, łazienką. Mieli centralne ogrzewanie, elektryczność, w kuchni zimną i gorącą wodę. Stanisław szybko zaadaptował się w nowym zespole, przyjaźnił się z zawiadowcą stacji Janem Dylewskim, inżynierem Franciszkiem Grzybowskim, księgowym Zenonem Murawskim. Obowiązki swe, jak zwykle, wykonywał pilnie i dokładnie, był powszechnie lubianym i szanowanym. Żona również w Tczewie czuła się szczęśliwa. Niczego im nie brakowało. Oczekując na małżonka z pracy, robiła zakupy, co dzień przygotowywała rodzinny obiad.

Stanisław szczególnie lubił niedziele. Po powrocie z kościoła, siadali we trójkę z synem do obiadu, a potem szli na spacer do miasta, podczas którego syn zadawał coraz więcej i coraz bardziej nieoczekiwanych pytań. Na przykład, jak to jest, że lody, które bardzo lubił, są tak zimne, nawet kiedy jest lato i wokół tak gorąco. Lubił wyjaśniać różne niezrozumiałe mu rzeczy i czuł się w takich chwilach naprawdę szczęśliwy. Nawet wówczas, gdy syn wykazywał czasem upór i żądał, by tatuś mu coś kupił. Oto spostrzegł w oknie dużego sklepu motocykl, który tak pięknie błyszczał w słońcu, miał latarkę przed sterem, siodełko i czarne opony. Dziecko chciwie patrzyło na to cacko i kapryśnie, ze łzami, prosiło tatusia, by mu kupił ten motocykl. W takich chwilach przemówić do niego mogło tylko to, że dziś niedziela i sklep jest nieczynny, że koniecznie kupią mu ten motocykl, ale innym razem, a dziś, jak będzie grzeczny, dostanie jeszcze czekoladę. W sumie rodzinka wesoła i szczęśliwa powracała przed kolacją do domu.

Pewnego razu, w końcu sierpnia Stanisław wrócił do domu wyraźnie zaniepokojony.

- Co się stało - zapytała go żona.

- Kupiłem wam bilety na pociąg pośpieszny do Wołkowyska. Pakujmy niezbędne rzeczy. Wracacie z Fabianem do rodziców. Nadałem telegram, by ojciec spotkał cię na stacji Andrzejowicze.

- Na rany Boskie, co się stało? - dopytywała przerażona Wanda.

Ale zbywał ją krótko:

- Złe wieści i o nic więcej nie pytaj. To tajemnica państwowa.

Żona nie dała jednak za wygraną. Powinien był w końcu wyznać, że powstało realne zagrożenie od strony Niemiec, że w Gdańsku zorganizowali prowokację, że z dnia na dzień może się rozpocząć wojna, że na wsi na Kresach będą bezpieczniejsi.

Rano Stanisław odprowadził rodzinę do pociągu, czule się z nią pożegnał, a sam wrócił do pracy.

* * *

W połowie września, ciepłym pogodnym wieczorem, pamiętnego 1939 roku, siedzieli na ławeczce pod krytą słomą chatą dziadek Józef, babcia Anna oraz Wanda z Fabianem. Obserwowali jasne wieczorne niebo iskrzące się gwiazdami i te małe poruszające się punkciki samolotów, które krążyły nad Wołkowyskiem. W pewnym momencie, po kolejnym zakolu, samoloty wyraźnie zaczęły się zniżać. Raptowny błysk rozświetlił niebo na horyzoncie i silny huk wstrząsnął powietrzem. Potem jeszcze raz i jeszcze... Uszy rozdzierał przeraźliwy świst pocisków. Niemcy bombardowali już Wołkowysk. Potem samoloty odleciały, niebo znowu było pogodne, z przyciągającymi wzrok gwiazdami, jedynie na horyzoncie świeciły łuny pożarów.

Fabian ogarnięty strachem usnął dopiero po północy, a kiedy się obudził, w małe okienko chaty zaglądało już wesołe słoneczko, igrając promieniami na przeciwległej pobielonej kredą ścianie. Było jak zawsze, żadnych huków w niebie, żadnych eksplozji. Ziemię otulało czyste błękitne niebo. Fabian, jak co dzień, z pomocą mamy wkładał ubranka, mył twarz, przyczesywał włoski. Potem - poranny paciorek, śniadanie, zakończone wypiciem kubka gorącego mleka. Dopiero teraz był wolny czas na zabawy. Pobiegł na główną ulicę i od razu zauważył, że przy murze kościelnym coś się dzieje. Podszedł bliżej, przyjrzał się. Stała tu prawdziwa armata przykryta zieloną siatką, zaprzęg z paru koni, które też były przykryte taką samą siatką. Nikt na niego szczególnej uwagi nie zwrócił, zaczął więc nadsłuchiwać rozmów żołnierzy.

- Zadaliśmy Szwabom strachu dzisiejszej nocy, więcej nie polazą.

- Wystarczyło trzykrotnie wypalić z działa i od razu pouciekali - żołnierze omawiali wczorajsze wydarzenia, byli wyraźnie zadowoleni, weseli, głośno się śmiali. Fabian wszystko rozumiał, oprócz często padającego słowa „Szwaby”. Co to takiego jest, w dodatku aż takie wstrętne? Nigdy przedtem takiego słowa nie słyszał. Odważył się, podszedł do jednego z żołnierzy i zapytał wprost.

- Toż to Niemcy, którzy napadli na Polskę i wczoraj wieczorem rzucali na was bomby, ale my ich pogoniliśmy.

- To wy zawsze będziecie nas bronić od tych... no, Szwabów?

- Niestety, mamy rozkaz dziś w nocy ruszać dalej, ale póki jeszcze tu jesteśmy, możesz sobie, chłopaczku, posiedzieć na naszej armacie. Chcesz?

Fabian, oczywiście, chciał. Żołnierz silnymi rękami uniósł chłopca wysoko i posadził na lawecie armaty. Potem odszedł pod mur kościoła do plecaka, wyjął z niego trzy kostki cukru i wręczył je dziecku.

- Dziękuję panu żołnierzowi! - głośno i wyraźnie wyrecytował chłopiec, tak jak uczyli go rodzice. Zeskoczył z lawety i zadowolony szybko pobiegł do domu, by się pochwalić mamusi, że żołnierz polski dał mu trzy kostki cukru.

Więcej już żołnierzy II Rzeczypospolitej w szarozielonych mundurach, z orzełkami na rogatywkach Fabian nigdy nie zobaczył. Gdy nazajutrz rankiem znowu pobiegł na to samo miejsce, ujrzał tam zaprzęgi konne, wokół których krzątali się ludzie w długich, szarych, sięgających pięt szynelach. Mieli na sobie nie rogatywki, a jakieś spiczaste czapki z ogromną szmacianą gwiazdą. Znowu zaczął przysłuchiwać się ich rozmowie i z przerażeniem stwierdził sobie, że nic z tego nie rozumie.

- Co tu, mały, robisz? - szturchnęła go łokciem, nie wiadomo skąd zjawiwszy się tu raptem znajoma dziewczynka Jadzia.

- Cicho, słuchaj jak oni mówią, ja nic nie rozumiem, a ty? - zapytał Fabian. - Skąd tacy dziwni ludzie u nas się wzięli?

- Jak to skąd. Toż bolszewicy. Napadli na Polskę i zabrali nasze ziemie. I mówią po swojemu.

- Nieprawda. Polski żołnierz mówił mi wczoraj, że to Niemcy, którzy nazywają się Szwaby, napadli na Polskę - pewny swych racji przekonywał dziewczynkę Fabian. - Ten żołnierz, który dał mi trzy kostki cukru...

- Głupi jesteś - I Niemcy, i Ruskie napadli na Polskę. Nie wierzysz, to idź do nich, niech ci też cukru dadzą.

- Jak? Nic nie rozumiem, co oni mówią.

- Powiedz tak: towariszcz, daj sacharu.

Fabian zmarszczył brwi, chciał niby powtórzyć te nieznane mu słowa, aż niespodziewanie wykrzyknął:

- Oni napadli na Polskę, o nic ich prosić nie będę! - obrócił się na pięcie i co tchu w piersiach pobiegł do domu.

Zziajany, ze łzami w oczach wpadł do pokoju i niespodziewanie ujrzał tu swego ojca. Był całkiem do siebie niepodobny. Miał czarną nieogoloną brodę... Podszedł do syna, podniósł go, tuląc do piersi.

- Tatusiu, już z wojny wróciłeś, czemu? - dopytywał się syn, ale ojciec nic nie odpowiadał, tylko tulił go do siebie.

- Bo już Polski nie ma - odezwał się w końcu stojący obok dziadek. - Nie ma już żadnej Polski, ot i wrócił.

Fabian, niewiele z tego rozumiejąc, szlochał na piersiach ojca coraz głośniej.

- Nie płacz, synku, nie płacz! Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy - znalazł w końcu odpowiednie słowa Stanisław.

* * *

Sierpień 1943 roku. Zapada zmierzch. Do chaty, stojącej na uboczu osiedla, jakby się skradając, zbliża się nieznajomy mężczyzna. Jest w eleganckim, choć nieco pogniecionym garniturze, ma na sobie białą koszulę, ale bez krawatu. Fabian na dziedzińcu nalewa wody do miednicy, by przed snem umyć w niej sobie nogi.

- Dobry wieczór, chłopczyku! Czy tato jest w domu? - pyta nieznajomy.

- Tak, zaraz zawołam - odpowiada chłopiec i idzie do sieni.

Ojciec wita się z przybyszem podając rękę, obaj siadają na ławce pod ścianą chaty. Fabian niby krząta się przy miednicy z wodą, ale sam wytęża słuch, by uchwycić, o czym ojciec z przybyszem mówią. Z tego co zrozumiał, to ten elegancki pan był dyrektorem gimnazjum w Swisłoczy, że gestapo chciało go aresztować, że umknął im tylnymi drzwiami, w jednym garniturze, jak stał, że teraz nie ma gdzie się podziać i potrzebny mu jest tymczasowy przytułek. Ale ojciec nie był przecież gospodarzem w tym domu, mieszkał z rodziną u teściów. Nic więc nie odpowiadał przybyszowi, a potem przeprosił go i sam udał się do wnętrza chaty. Fabian czmychnął za nim.

- Stanisławie, czy ty rozumiesz, jakie niebezpieczeństwo na rodzinę możesz sprowadzić? Jeżeli gestapo trafi na ślad, wszystkich nas wystrzelają - grzmiał przytłumionym głosem dziadek. - Nie, ja się nie zgadzam!

Ojciec wiedział o słabościach dziadka, o jego wielkiej religijności, zaczął więc powoływać się na Ewangelię, mówił o miłości bliźniego, że odmówić pomocy potrzebującemu to przecież nawet grzech, aż w końcu dziadek się zgodził.

- A rób sobie, Stasiu, co chcesz... I niech Opatrzność Boża czuwa nad nami!

Po miesiącu od chwili, gdy po kryjomu zamieszkał tu pan Antoni, bo tak przybysz się nazywał, po raz pierwszy zebrało się w izbie dziadka Józefa jednocześnie 12 dzieci z pobliskich domów. Pan Antoni posadził wszystkich na ławach wokół stołu i rozpoczął pierwszą lekcję języka polskiego. Każde dziecko miało zatemperowany ołówek, zeszyt albo arkusz papieru, w gorszym wypadku kalendarz rolniczy czy gazetę. Pan Antoni trzymał w ręku elementarz i unosząc go wysoko, by wszyscy widzieli, pokazywał jak ma wyglądać na pismie litera, która się wymawia jako A, B, C itd.

Tak rozpoczęła się nasza nauka języka polskiego. I tak się złożyło, że dla większości z nas była to pierwsza i jedyna szkoła, gdzie uczono języka polskiego...

* * *

Miną lata, zakończy się wojna, wyrosną i zestarzeją niegdysiejsze dzieci. Minie pół wieku od śmierci pana Stanisława, założyciela tej tajnej szkółki, ale pamięć o tym Wielkim Człowieku, Wilnianinie, Polaku-Patriocie, Ochotniku wojny polsko-bolszewickiej Stanisławie Starewiczu będzie ciągle żyła w sercach naszych. Postać ta, która, bez wątpienia, miała w sobie coś ponadczasowego, stanie się dla nas gwiazdą przewodnią na całe życie.

 

Opowiadanie to oparłem na wspomnieniach pana Stanisława. W czasach okupacji niemieckiej p. Stanisław mieszkał z rodziną u teściów we wsi Hniezno, pow. wołkowyski, woj. grodzieńskie. Jest w tej wsi słynny kościół pw. św. Michała Archanioła. Oficjalne kroniki głoszą, że zbudowano go w 1548 roku, ale przedtem był tu drewniany kościół, w którym modlili się Jagiełło z Jadwigą.

Po wojnie p. Stanisław pracował jako inżynier ds. gospodarczych w jednym z zakładów. Świeżo po wojnie nie mógł jeszcze wiele opowiadać o konspiracyjnej działalności, o AK. Ale wszyscy doskonale wiedzieli, że gdy przyszli sowieci, w swej stodole długo jeszcze ukrywał trzech akowców, aż udało się im przedostać przez granicę do Polski.

Pan Stanisław był dobrym duchem, opiekunem i niepodważalnym autorytetem dla okolicznych mieszkańców. Wieczorami ciągnęli do niego ludzie z różnymi problemami. Pisał im różne podania do urzędów, prośby, radził jak mają postąpić w tej czy innej sprawie.

Zmarł 27 maja 1950 roku. 28 maja zwłoki Jego ustawiono w kościele, odprawiono Mszę św. za Jego duszę. Mimo że były to czasy szczytu wojującego ateizmu, o godz. 15 przyjechali koledzy z pracy, kolejarze, nawet ludzie z innych zakładów, przybyła skądś orkiestra dęta, która grała żałobne marsze. W orszaku pogrzebowym uczestniczyli praktycznie wszyscy mieszkańcy wsi i okolic. Pochowano więc p. Stanisława z zasłużonymi honorami, na parafialnym cmentarzu w Hnieźnie.

Franciszek Rozwadowski

Wołkowysk, Białoruś

PS. Jeżeli z moją polszczyzną jest coś nie tak, wybaczcie. W szkole polskiej nigdy się nie uczyłem, z wyjątkiej tej konspiracyjnej, którą zorganizował dla nas p. Stanisław w 1943 roku, w domu swego teścia.

Wstecz