Dziewczęta z tamtych lat. 1939-1944

* * *

Przysięga młodego Polaka

Według E. De Amicis’a /A.D. 1928/

POLSKO, Ojczyzno moja, starodawna i droga ziemio, na której urodził się ojciec mój i urodziła się matka moja, a zaś oboje w Tobie pogrzebani będą: ziemio, na której ja sam żyć i umrzeć się spodziewam, a dzieci moje też urosną i poumierają.

POLSKO piękna, wielka i od wieków sławna, a od niedawna wolna i zjednoczona. Ty, któraś tyle promieni światła geniuszów rzuciła na świat cały, za którą tylu mężnych ginęło na polu bitew, a tylu bohaterów w kaźniach i na szubienicy. Matko trzystu grodów i trzymilionowego potomstwa - oto ja, dziecko Twoje, które Cię znam w całej piękności Twojej i w całej potędze, czczę Cię i kocham z całej duszy mojej i dumny jestem, żem się z Ciebie narodził i że się Twoim synem zowię!

Kocham Twoje wspaniałe morze, kocham góry Twoje wyniosłe, kocham pomniki chwały Twojej i pamiątki Twoje nieśmiertelne, kocham Twą sławę i piękność, kocham Cię i czczę całą tak, jak tę cząstkę Twoją, gdziem po raz pierwszy imię Twe posłyszał!

Kocham was jednako - wdzięcznie i gorąco, Lwowie dzielny, Warszawo wspaniała, uczony Krakowie i pracowity Poznaniu! Kocham was jednakim uczuciem synowskim, urocze Wilno i Gdynio czarująca!

Kocham Cię, Ojczyzno święta! Ślubuję Ci, że synowie Twoi Braćmi moimi będą. Że wielcy Twoi, żywi i umarli, uczczeni będą zawsze w sercu mojem!

Ślubuję Ci, będę prawym i użytecznym obywatelem, dążącym ciągle do uszlachetniania się, by godnym być Ciebie! I to Ci ślubuję, że, ile sił starczy, pracować będę nad tem, żeby zetrzeć z powierzchni Twojej nędzę, ciemnotę, krzywdę i występek, żebyś mogła żyć i rozwijać się spokojnie w powadze praw Twoich, w potędze sił Twoich. Ślubuję służyć Ci, jakąkolwiek wyznaczysz mi służbę: umysłem, ręką, sercem, pokornie a gorąco.

A jeśli przyjdzie taki dzień, że krwi i życia zażądasz ode mnie, oddam Ci życie i umrę z okrzykiem drogiego imienia Twojego, ostatnie spojrzenie, ostatni pocałunek przesyłając świętemu sztandarowi Twemu!

* * *

Urodziłam się w Krakowie, ale dzieciństwo i młodość przeżyłam w Wilnie, ponieważ mieszkali tam moi rodzice. Tatuś był zawodowym wojskowym, Mamusia nauczycielką-polonistką. Oboje nie pochodzili z Wilna, a mimo to ogromnie kochali to miasto. Mama była rodowitą krakowianką, Tatuś góralem spod Babiej Góry (Sucha Beskidzka).

Los rzucił ich do Wilna, do tego uroczego miasta, którego nie można nie pokochać. Smutno mi się robi na duszy, gdy słyszę: Wilno - co wy w nim widzicie? Miasto jak wiele innych, nic szczególnego. Jak można nie dostrzegać jego piękna? Dla mnie to miasto posiada nieodparty urok, nierozerwalnie związany z przyrodą. Latem tonęło w palecie barw różnych kwiatów. Wzdłuż wąskich uliczek, często o drewnianej zabudowie (na peryferiach) wiał ciepły, łagodny wiatr, niosący zapach bzów i jaśminów. Wszędzie przy domach, w ogródkach i parkanach było pełno kwitnących krzewów. Wilno to miasto tonące w zieleni. W zimie drzewa i ziemię okrywał grubą pierzynką puszysty śnieg. Miasto otulała cisza, przerywana janczarami pędzących ulicami zaprzęgów. O piękno swego miasta wilnianie bardzo dbali. I ludzie tu byli inni - życzliwi, serdeczni, gościnni, łagodni i romantyczni, a jednocześnie twardzi, nieustępliwi. Gdy przyszła potrzeba, oddawali życie za Ojczyznę i ukochane Wilno. Nie dziwię się moim rodzicom, że postanowili w nim spędzić całe życie. Niestety, nie dane im to było…

Pomimo tej miłości do Wilna, rodzice postanowili, że pierwsze dziecko urodzi się w Krakowie, w rodzinnym domu Mamusi - u Babci. I tak to 7 czerwca 1925 r. w Krakowie, przy ulicy Lwowskiej 38 przyszłam na świat. Na chrzcie otrzymałam imiona Danuta Szczęsna.

Po miesiącu wróciłam z Mamusią do Wilna. Tu spędziłam lata dziecięce i część młodości. Dlatego Wilno - to moje miasto, bo w nim zostało moje serce. Kocham je i tęsknię, mimo że nie mieszkam tam już dłużej niż pół wieku. Tęsknię do tych starych uliczek, do Góry Trzykrzyskiej, Góry Zamkowej, do pięknej Wilii i wartko płynącej Wilenki.

Tęsknię do srebrzystych obłoków, które tak pięknie opisuje Witold Hulewicz. Do tych łąk pełnych kwiatów i tych zielonych pagórków. O to wszystko walczyliśmy do ostatniej kropli krwi, o nasze ukochane miasto, za które tylu młodych chłopców oddało życie.

„Wilno, miasto moje, Ty jesteś jako zdrowie, jak Ciebie można kochać, ten się tylko dowie, kto Cię stracił”.

Te słowa, parafrazując Poetę, wypowiedział p. Jerzy Gajczewski w swoim wierszu pt. „Wilno”, a ja dodam, że potęgę miłości poznaje się wówczas, gdy nastanie godzina rozstania.

DO WILNA

Do tej ziemi

do borów zielonych,

tam, gdzie matka mnie uczyła pacierza,

niech poniosą moje serce zmęczone,

wierne serce syna

i żołnierza.

 

Tam, gdziem przeżył górnie i chmurnie

moje lata najpiękniejsze, młodzieńcze -

niech poniosą w kryształowej urnie

moje serce, zastygłe w męce.

 

Niech poniosą w milczeniu, w żałobie

ukochania mojego ostatki

i postawią niziutko, na grobie

mej matki.

 

Tu najmilsza kwatera grobowa

w ziemi, którą zdobyłem bojem.

Niech me serce przyjmie i zachowa

Wilno, miasto moje.

Henryk Porębski

Lata dziecięce spędziłam w domu rodzinnym, z którym zawsze kojarzę dobrobyt, radość i ciepło, miłość, szacunek względem siebie.

Dzisiaj ze wzruszeniem wspominam czekanie na powrót Tatusia z pracy, wspólne obiady, do których nigdy nie siadaliśmy, gdy jego jeszcze nie było w domu. Te wieczory, gdy kładłyśmy się spać (po 6 latach urodziła się moja siostra Ludmiła), a rodzice opowiadali nam bajki, w których zawsze dobro brało górę nad złem. Od rana rozbrzmiewały pieśni patriotyczne, religijne... W wieczór wigilijny i w Święto Bożego Narodzenia śpiewałyśmy najpiękniejsze kolędy, a w okresie postu - pieśni wielkopostne… Wisi na krzyżu Pan i Stwórca Nieba…

Pamiętam pierwszą modlitwę, którą nauczyła mnie Mamusia:

Do Ciebie, Boziu, rączki podnoszę

o zdrowie mamy, tatusia, Lilii i dziadków proszę.

I proszę także niech mnie od złego

na każdym kroku aniołki strzegą ....

Rodzice tworzyli klimat naszego domu oparty na głębokiej religijności, poszanowaniu tradycji, autentycznych wartości i żarliwego patriotyzmu. Właśnie w tych pieśniach i poezji wieszczów, jak i w pięknej literaturze przekazywali nam umiłowanie Ojczyzny.

Ręka mi drży, gdy piszę te wspomnienia. Po tylu latach niektóre wydarzenia wciąż są w pamięci, inne rozpływają się, zacierają, giną nazwy ulic, nazwiska… Bo to i pamięć już nie ta… Często zadaję sobie pytanie, czy warto je utrwalać? Czy młode pokolenie będzie to czytało?

Pewnego razu na lekcji żywej historii w Zespole Szkół Nr 4 imienia Armii Krajowej w Szczecinie uczeń zadał mi pytanie: „Czy często pani wraca myślami do tamtych lat?”.

Odpowiedziałam - często. Im więcej przybywa mi lat, tym częściej. Im bliżej drugiego brzegu jest moja łódź życia, tym częściej przesuwają się obrazy z tamtych lat.

Potem przyszły sztormy i to wtedy, kiedy byłam jeszcze słaba, a serce nie znało walki na śmierć i życie. Brakowało nam, wówczas młodym, kierunku dla steru naszej łodzi. Nie znaliśmy drogowskazów, które można było przyjąć i zaufać im.

Są osoby i zdarzenia, o których nie można zapominać i choćbyś nie chciał, one powracają do ciebie. Myślę, że nie tylko trzeba do nich wracać myślami, ale i pisać, a czasami powinno się nawet „krzyczeć” głośno, żeby wszyscy usłyszeli o wydarzeniach, które oby się już nigdy nie powtórzyły, o ludziach bardzo dzielnych. Oni sami już nie opowiedzą o swych wyczynach, bo albo ich już nie ma między nami, albo są tak skromni i pracę swą w organizacji uważali za obowiązek względem ojczyzny.

Odbiegłam trochę od tematu. Zaczęłam o moim domu rodzinnym, o którym wspominam z rozrzewnieniem. Było tak pięknie…

Wojna!..

Jeszcze wówczas nie wiedziałam, jakim przekleństwem staną się dni następne. Wycie syren, naloty samolotów, bombardowania. Świat zamienił się w piekło. Zaczęły nadchodzić wieści - front przełamany. Narastał niepokój, niepewność, co jutro przyniesie. Psychoza ogarniała wszystkich. Ludzie uciekali z zachodu na wschód, do Wilna. W tym tragicznym czasie stawałam się coraz doroślejsza. Uczyłam się żyć.

Dalsze dni wyjaśniały wszystko. Mimo olbrzymiego wysiłku, poświęcenia, prawdziwie bohaterskich walk, żołnierz polski ustępuje pod naciskiem olbrzymiej przewagi wroga. 17 września hordy Armii Czerwonej przekroczyły granice Rzeczypospolitej i już po kilku dniach wkroczyły do Wilna. Zaczęły się aresztowania wybitnych naukowców, polityków i młodzieży. W końcu października okupanci przekazali Wilno Litwinom. Nowe władze litewskie od pierwszych dni rozpoczęły intensywną lituanizację, wprowadzając do szkół nikomu nie znany język litewski.

Zwalniano polskich nauczycieli, zamknięto Uniwersytet Stefana Batorego. W odpowiedzi na te działania młodzież wileńska zorganizowała strajk szkolny i przemarsz ulicami miasta. Ja również brałam udział. Gdyby nie życzliwość i pomoc ludzi, nie udałoby się nam wówczas uniknąć aresztowania.

Rozpoczęła się działalność konspiracyjna. Młodzież podjęła pracę w organizacjach szkolnych i w Związku Wolnych Polaków - powstały Koła Pułkowe. W domu naszym spotykają się oficerowie 1 PAL - LEG: kpt. Bolesław Zagórny ps. „Jan”, por. Stanisław Jachowicz ps. „Okoń”, kpt. Stanisław Skrzecz ps. „Poleski”, rtm. Wincenty Chrząszczewski ps. „Kruk” i wielu innych, dziś już nie pamiętam nazwisk. Mama ps. „Stella” włączyła się do pracy. Tato w grudniu 1939 r. uciekł z obozu internowania na Litwie i dotarł do domu. Włączył się również do pracy, obrał ps. „Wiesław”.

Moje pierwsze zadanie polegało na obserwacji naszego domu w czasie odbywających się w nim spotkań konspiratorów. Zdałam egzamin i powierzono mi funkcję łączniczki u kpt. Bolesława Zagórnego ps. „Jan”. Praca w konspiracji i jej sposób był ustalony - wiek, przysięga, określenie funkcji i zadania, przydział do jednostki organizacyjnej i przestrzeganie bezpieczeństwa. Ja zaś myślałam, że wystarczy zapał i przeświadczenie, że praca ta, w tym okresie ma sens. Złożyłam przysięgę. „Jan” nadał mi ps. „Szarotka”. W czerwcu 1940 r. Wilno znów znalazło się pod okupacją Związku Sowieckiego, a Litwa stała się jego częścią. W początkach 1941 r. nasilały się aresztowania. Wielu oficerów trafiło do więzienia. Otrzymałam polecenie od „Jana” obserwacji domu przy ulicy Wileńskiej, gdzie mieszkał konfident. Obserwowałam z koleżanką Ireną Bielawską-Krzyżaniak ps. „Irys” (mieszka obecnie w Bydgoszczy).

Okazało się, że był on sprytniejszy od nas. Zostałyśmy zatrzymane. Na przesłuchaniach wyjaśniłyśmy, że tu umówiłyśmy się z kolegami na randkę. Nazwisk ich nie znamy, tylko imiona. Idąc na zadanie właśnie o tym umówiłyśmy się z Ireną i zgodnie odpowiadałyśmy. Po paru dniach wypuszczono nas. Był to kwiecień. W czerwcu 1941r. Wilno okupuje armia niemiecka. Nastąpiło chwilowe odprężenie. Ale już w październiku nasiliły się aresztowania. Szkoły średnie zostały zamknięte. Na każdym kroku stosowano różne zakazy, poniżanie, nie wolno było się zbierać, słuchać radia, nie dla nas nauka w szkołach, nie dla nas biblioteki… Myśleliśmy jednak o przyszłości, a prawie każde z nas nie miało wykształcenia. Czas wojny nie musiał być przeszkodą do zdobycia cenzusu naukowego. Wierząc w lepszą przyszłość, która przyniesie wolność Polsce, uważaliśmy za obowiązek podjęcie nauki na tajnych kompletach, organizowanych przez naszych wspaniałych nauczycieli i profesorów.

Zostałam uczennicą tajnego kompletu. Wszyscy uczyliśmy się z pasją, wierząc, że w przyszłości będziemy potrzebni ojczyźnie. W tych latach profesorowie, narażając życie, kształtowali naszą osobowość. Uczyli nas moralności i honoru. Walczyli o najwyższe wartości, o duszę i umysł narodu. Nie zapomina się tamtych lat. Czegoś się jednak wówczas nauczyłam, a przede wszystkim kierować się wartościami naszych przodków i być zawsze wierną życiowemu credo: Bóg, Honor, Ojczyzna.

Praca w konspiracji biegła własnym rytmem. Łączniczki, dzięki sumiennej pracy, niejeden raz uchroniły ludzi od wpadki. W akcjach były odważne, mądre, a gdy wymagała sytuacja, sprytne. Młodzież wileńska wychowana w domu i w szkole w miłości do Boga i Ojczyzny, podejmuje spontaniczną walkę z okupantem. Płaci za to więzieniem, torturami, pobytem w obozach, a często i życiem.

W drugiej połowie 1941r. zaistniała w Wilnie potrzeba zorganizowania kobiecej siatki łączności przy „Legalizacji”. Szefem był Stanisław Kiałka ps. „Jelonek”. W połowie 1940 r. Maria Tomkiewiczówna, młoda nauczycielka ps. „Grażyna”, zorganizowała grupę dziewcząt, które pełniły funkcje łączniczek. „Jelonek” przejął tę grupę i powierzył „Grażynie” kierownictwo. Zostałam skierowana przez „Jana” do organizowanej przez „Jelonka” grupy łączniczek. Gdy przyszłam do „domku pod górką” na ul. Połockiej, były już tam dziewczęta. Wszystkie bardzo młode, a ja najmłodsza. Serce mi biło ogromnie. Czy zostanę przyjęta? Byłam pełna zapału i oddana sprawie. Po raz pierwszy zetknęłam się wówczas ze Stanisławem Kiałką ps. „Jelonek”. Wysoki, bardzo szczupły i młody mężczyzna. Na jego twarzy pojawił się łagodny uśmiech, rzucił okiem po naszej grupie, załamał ręce i powiedział: „Co ja będę robił z takimi kozami?”. Przeciętny wiek nasz to 18 lat. Stałam i błagalnym wzrokiem patrzyłam na niego. Tak bardzo pragnęłam tu pracować. Po chwili z jeszcze serdeczniejszym uśmiechem rzekł: „Będziecie nazywały się „KOZY”.

Ja w dalszym ciągu stałam wpatrzona w niego, obawiałam się, że nie zostanę przyjęta ze względu na mój wiek. „Jelonek” zwrócił wzrok na mnie i wciąż z tym miłym uśmiechem powiedział: „Twój pseudonim to „Sarenka”. Czułam, że zaczerwieniłam się po uszy ze szczęścia. Nigdy nie zawiodę zaufania - pomyślałam. Czułam się zaszczycona. Tak oto zaczęłam pracę konspiracyjną łączniczki w bardzo trudnym, niebezpiecznym i tragicznym okresie.

Pełnienie służby łączniczki było nie tylko ważne, ale i niebezpieczne. Łączność w czasie, gdy nie można było korzystać z radia czy telefonu, była bardzo ważnym elementem konspiracji. „Kozy” były odważne, mimo że za tą pracą czaiły się więzienie, tortury i śmierć.

Każdego dnia na terenie Wilna te młode dziewczęta przemierzały wzdłuż i wszerz ulice, zaułki. Nosiły rozkazy i meldunki ukryte w podwójnych kieszeniach, a niekiedy niosły paczki prasy, a także broń czy też fałszywe dokumenty. Od doboru kandydatek do służby łączności zależało bezpieczeństwo organizacji. Te skromne dziewczęta, które polecenia przyjmowały jak żołnierz rozkazy, wykonywały zadania z odwagą, czujnością i opanowaniem. Najczęściej samotnie przemierzając ulice w biały dzień, obok rozstawionych posterunków wroga, z bijącym sercem i duszą na ramieniu. Wymagało to jednak dużej odporności psychicznej. Żołnierze w akcjach bojowych wspierali się i ubezpieczali, łączniczka zdana była tylko na siebie, a złapana, karana była więzieniem, torturami, nawet śmiercią.

ŁĄCZNICZKA

Bohaterka - nie.

Po cóż takie wielkie słowa.

Przecież sama tak chce,

Sama zawsze gotowa.

Bo coś ją zmusza,

mój Boże,

że w tej walce bez broni tkwi cała

jej dusza,

że bez niej żyć nie może.

 

To się nie liczy

i to jej nie przeszkodzi,

że kiedy posterunki mija na ulicy,

to koło śmierci chodzi.

 

Że kogoś znowu zabrali...

Po kogoś znowu przyszli...

Że może dzisiaj... Jutro...

O tym nie myśli.

 

Ach, na to nie ma czasu.

Codziennie, bezimiennie,

bez rozgłosu, hałasu

musi wykonać wszystko najsumienniej,

szybko, szybko notować w pamięci,

jak termin za terminem narasta.

I znowu przecież

poprzez pełne zasadzek ulice miasta

iść sobie tak, po prostu, najzwyczajniej

w świecie.

Janina Kunicka 

„Grażyna”

Maria Tomkiewiczówna (nauczycielka) kierowała naszą grupą. Jej prawą ręką była Marysia Sarecka ps. „Lusia”. To, co pozostało w mej pamięci żywe na zawsze, jest związane ze swoistym podejściem „Grażyny” do drugiego człowieka. Uznawała naszą osobowość i indywidualność. Dawała nam szansę, aby każda z nas mogła się rozwijać, abyśmy były szczęśliwe z poczucia własnej wewnętrznej wolności. Zapytana o radę, tak kierowała rozmową, by najpierw usłyszeć nasz pomysł, a wówczas, nie lekceważąc żadnego, ukierunkowywała nas, jak wyjść z różnych opresji. Była urodzonym pedagogiem. Potrafiła oceniać nas jak i sytuacje, w których nieraz mogłyśmy się znaleźć. Wysłuchiwała nas z powagą. Myślę, że na tym polegał jej talent wychowawczy.

Nadeszła zima i trwała w całej swej mocy i bezwzględności. Mrozy coraz silniejsze. Śnieg sypał obficie. Zbliżało się Boże Narodzenie. Najpiękniejsze i najradośniejsze święto, a tu ze wszystkich stron wiało smutkiem i trwogą. Nasilały się aresztowania. „Jelonek” zorganizował działalność komórek żywnościowych i odzieżowych, by udzielać pomocy rodzinom aresztowanych. Przed nami pojawiły się trudne zadania. Otrzymawszy fałszywe kartki żywnościowe i „Besuchscheiny” ubraniowe - wyruszyłyśmy w miasto, aby wykupić żywność, obuwie, ubrania, materiały i papierosy. Była to praca bardzo niebezpieczna, ponieważ przy zakupach towarów zapisywano numery „Personalausweisu”, toteż za każdym razem otrzymywałyśmy „lewe” dokumenty. Należało to wykonać szybko, nim się zorientują. Wykupywałyśmy towary w różnych dzielnicach miasta. Niejeden raz miałyśmy dusze na ramieniu. Wracałyśmy do domu zmęczone, zmarznięte, ale i szczęśliwe z powodu wykonanego zadania.

Na ul. Wielkiej przy kościele św. Kazimierza istniała zorganizowana stołówka, gdzie z wykupionych przez nas towarów żywnościowych gotowano obiady dla uchodźców i dla najbardziej potrzebujących. I tam, z tych zgromadzonych zakupów, w zależności, co komu potrzebne, robiłyśmy paczki, które później w plecakach roznosiłyśmy pod wskazane adresy. W każdej paczce znajdował się opłatek i ulotka „Polska swoim dzieciom”. Widziałam ogromne wzruszenie w oczach obdarowywanych. Całymi dniami przemykałyśmy ulicami - ciche, niepozorne. Zadania wypełniałyśmy sprawnie, przestrzegając dyscypliny. To właśnie tu uczyłyśmy się pokory i obowiązkowości.

Wspomnę o jednym wydarzeniu. Od rana roznosiłam paczki świąteczne. Zmarznięta i już bardzo zmęczona, pragnęłam jak najszybciej wykonać zadanie i wrócić do ciepłego, spokojnego domu, w którym miałam schronienie. Pozostała mi tylko jedna paczka z adresem znajdującym się w mojej dzielnicy. Idąc na ul. Połocką spotkałam swego kolegę - Janka Szykszniana. Poszliśmy razem. Domek, do którego dotarliśmy, usytuowany był pod górką. Bardzo ładny, drewniany, jak wiele domków na peryferiach Wilna. W oknach – ciemno. Podeszliśmy do drzwi, usłyszeliśmy płacz dziecka. Zapukaliśmy… Cisza… Nacisnęliśmy klamkę, drzwi się otworzyły… Ciemno, zimno jakby wszyscy wymarli, tylko kwiliło dziecko. Zapaliliśmy światło... W łóżku leżała młoda kobieta, bardzo chora, z dużą gorączką, a obok w łóżeczku mała dziecinka, spłakana, zmarznięta, zsiusiana. Widok bardzo smutny, wprost tragiczny. Janek ps. „Ścigacz” wybiegł na podwórze, przyniósł drew, rozpalił w piecu i wyszedł po znajomego lekarza, który pracował w pobliżu. Ja zajęłam się dzieckiem. Przebrałam, zagotowałam wodę (mleka nie było), nakarmiłam. Po wypiciu herbatki maleństwo uspokoiło się i zasnęło. Wkrótce przyszedł Janek z dr Antonim Tołłoczką (należał do organizacji). Lekarz zajął się chorą.

Słońce już zaszło, zbliżał się wieczór, a my musieliśmy bez wytchnienia „pedałować”, by zdążyć przed godziną policyjną.

Janek Szyknian ps. „Ścigacz”

Janka poznałam w drugiej połowie 1940 r.

Po ostrej i śnieżnej zimie nieśmiało wkraczała wiosna. W ciepłych promieniach słońca panowała wokół radość. Ziemia już pachniała. Po niebie mknęły piękne obłoki…

Minęła wiosna i nastało lato. Pewnego lipcowego ranka do drzwi ktoś zapukał, lecz zanim powiedziałam „proszę” drzwi delikatnie uchyliły się i ukazali się dwaj młodzi chłopcy. Na mój widok trochę speszeni zapytali: „Czy zastaliśmy Wiesława?”. Uśmiechnęłam się serdecznie i zaprosiłam do środka. Weszli do niewielkiego pokoiku i przywitali się z moim Tatą. Byli to Janek Szyksznian i Staszek Sroczyński. Nie zaskoczyło to mnie, gdyż w tym okresie często przychodzili młodzi chłopcy. Janek i Staszek zostali zaprzysiężeni, otrzymali pseudonimy: Janek – „Ścigacz”, a Stach „Ząbek” i życie ich nabrało innego wymiaru, sensu i znaczenia.

Bywali w naszym domu, gdzie wraz z innymi przechodzili pierwsze szkolenia wojskowe z programu PW. Zajęcia takie dla chłopców prowadził mój Tatuś. Wśród tych chłopców uczęszczających na szkolenia był również kolega Antoni Laskowski ps. „Sokolik”, który obecnie mieszka w Szczecinie.

Zawiązywała się między nami przyjaźń. Trzeba podkreślić, że w życiu szczera, życzliwa przyjaźń - to wielka rzecz. Janek był miłym, grzecznym, inteligentnym chłopcem, a do tego przystojny. Polubiłam go. Wówczas nie przeszło mi nawet przez myśl, że zostanę kiedyś jego żoną. Bywał coraz częściej w naszym domu, serdecznie witany przez moich rodziców.

W 1944 r. wiosną Janek i Staszek zostali skierowani do oddziału partyzanckiego 3 Brygady „Szczerbca”. Po zaprzysiężeniu Janek został wcielony do 1 plutonu „Bosego”, pierwszej kompanii szturmowej, dowodzonej przez „Burego”. Życiem jego zaczął igrać los żołnierza. Mógł już rewanżować się okupantom za krzywdy, które zgotowali Polsce i ludziom.

W 1945 r., po powrocie z łagru z ZSRR spotkałam się z Jankiem. Ja mieszkałam z siostrą Lilą i Tatusiem (Mama już nie żyła) w Drawnie k. Choszczna. Janek był w wojsku w Szczecinie. W 1946 r. wzięliśmy ślub. W 1947 r. urodził się nam syn Leszek, a 5 lat później - córka Ewa.

Przeżyliśmy razem 45 lat. Janek w 1991 r., po długiej i ciężkiej chorobie, zmarł. Wspominam z rozrzewnieniem te lata, gdy Janek często wracał do przeżyć, które na zawsze zapadły w jego pamięci. Opowiadał o udziale w akcjach likwidacji posterunków okupanta. Po kilkunastu dniach pobytu w Brygadzie, ogromnie przeżywał pierwsze, prawdziwie wolne Święto Wielkanocne w Turgielach, gdzie po Mszy św. cała Brygada wysłuchała przemówienia dowódcy Okręgu płk „Wilka” (Aleksander Krzyżanowski). W uroczystości tej brali udział mieszkańcy miasteczka, pobliskich wiosek i folwarków. Znaczącym wydarzeniem była dekoracja przez „Wilka” odznaczeniami bojowymi – „Szczerbca” Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami i 6 kolegów Krzyżami Walecznych. Na zakończenie uroczystości odbyła się defilada ponad 300 żołnierzy Brygady.

W czasie spotkań rodzinnych wspominał o walkach w Pawłowie, Jaszunach, w Murowanej Oszmiance, gdzie rozbrajano jednostki wojska litewskiego gen. Plechavičiusa. Brał również udział w walkach o wyzwolenie Wilna - z plutonem „Bosego” dotarł do dzielnicy Antokol.

Najbardziej bolesnym jego przeżyciem było podstępne aresztowanie przez oddziały NKWD „Wilka”, dowódcy Korpusu Wileńskiego AK oraz oficerów, a także tragiczna droga naszych oddziałów wycofujących się do Puszczy Rudnickiej. Udało mu się wyjść cało z okrążenia i uniknąć uwięzienia w Miednikach Królewskich, w obozie internowania żołnierzy AK. Powraca do Wilna i w pierwszych dniach sierpnia melduje się u mego Taty. Skierowano go do Oddziału Specjalnego dowodzonego przez „Huberta” (rtm. Zygmunt Augustowski). Tu pracowaliśmy razem do mego aresztowania. Aby uniknąć aresztowania, wstępuje do WP i wyjeżdża, na Ziemie Odzyskane…

Praca konspiracyjna

Pochłaniała nas bez reszty, żyłyśmy tylko nią. Świadomość, że walczymy, pozwalała żyć intensywniej i głębiej. Każdego następnego dnia przenosiłyśmy meldunki pod wskazany adres. Mama uszyła mi dużą torbę z podwójnym dnem, pod którym umieszczałam meldunki, gazetki, a nawet broń. Przez te kilka lat poznałam dużo adresów. Dziś już nie pamiętam numerów domów, ale ulice znam i mogłabym trafić. Punkty kontaktowe, skrzynki pocztowe rozrzucone były po całym Wilnie. Nosiłam meldunki, między innymi na ulice: Połocką do „Wojtusia” (Barbara Dudycz), do „Pliszki” (Leokadia Baltroszewicz), do „domku pod górką”, gdzie mieszkał „Jelonek” (Stanisław Kiałka), na Popowską, Wiosenną do domku, gdzie mieszkał „Wilk” (Aleksander Krzyżanowski), na Zarzecze nr 16 do prof. Puciaty i do „Jana” (kpt. Bolesław Zagórny), na ul. Kasztanową 4 do „Huberta” (rtm. Zygmunt Augustowski), na Legionową do „Szewca”, na Lwowską i na wiele już zapomnianych. W naszej pracy przyjęto metodę „trójkową”, to znaczy, że byłyśmy dobrane po trzy, np. ja pracowałam z „Lusią” (Marysią Sarecką) i z „Hanką” (Hanną Mahrburżanką). „Hanka” z „Jadzią” (Jadwiga Pawilonis) i jeszcze inną. „Lusia” z nową trójką, „Hanka” z inną i tak tworzyłyśmy łańcuch. Adresy też były podzielone i przyznane każdej z „Kóz” z umownymi symbolami. Poczta, przesyłki były rozdzielane według symboli i przydzielane łączniczkom, do których należały. Przy pobieraniu poczty poznawałyśmy adresy, czasami hasło i odzew. Tam, gdzie nosiłam stale, wystarczał tylko symbol. Na ogół wszystko szło sprawnie, ale zdarzały się i komiczne sytuacje, np. zaniosłam pocztę pod wskazany adres, a było to na ulicy Popowskiej. Mróz był siarczysty, więc szłam szybko krętą uliczką. Domy stawały się coraz niższe i skromniejsze. Okalały je i odgradzały drewniane płoty. Otworzyłam furtkę, a potem drzwi do sionki, w której było tak samo zimno, jak na podwórzu.

Byłam tam po raz pierwszy. Przywitał mnie uśmiechnięty, sympatyczny starszy pan. Podałam hasło: „Pan Adam przysyła mąkę”. Odzew miał brzmieć: „Dziękuję, chętnie przyjmę”. Tymczasem starszy pan z radością woła żonę i oznajmia jej wspaniałą nowinę. Zbieg okoliczności: ci państwo mieli znajomego o tym imieniu. Zrozumiałam, że nastąpiła pomyłka. Szybko wycofałam się. Wszystko dobrze się skończyło.

Powinnam jeszcze wspomnieć o panu Franciszku Maślance. Mieszkał przy ulicy Połockiej, numeru już nie pamiętam. Miał tam warsztat stolarski. Był podoficerem zawodowym 1 PAL - LEG. W tym czasie oficjalnie zajmował się stolarką. Należał do organizacji. Nosiłam do niego meldunki pisane na bibule, a on wykonywał schowki w ramach do obrazów, w których później przewożono meldunki do Warszawy. Często też przenosiłam broń na ul. Lwowską i na ul. Zarzeczną 4 do pana Piotra Gierasimczuka, który był rusznikarzem. Po wielu latach spotkałam go w Szczecinie. Tak bardzo wzruszające było to nasze spotkanie. Pan Piotr przyglądał mi się chwilę, jakiś skurcz przeleciał mu przez twarz. „Matko Ostrobramska, toż musi Danusia przede mną stoi... Chryste, jak tu w taką porę nie popłakać się. Toż łzy same do oczu polecieli...” Otulił mnie ramieniem, ja również się wzruszyłam. „Bożesz drogi, a co z tatusiem?” Tatuś był w tym czasie w szpitalu. Pojechaliśmy razem. Tato po kilku dniach zmarł. Pan Piotr też już nie żyje.

Trudno ułożyć kolejno wydarzenia sprzed pół wieku. Wciąż się coś przypomina, jak w kalejdoskopie przesuwają się przed oczyma dni, lata, osoby…

Cała ta niezwykle bogata działalność w konspiracji odbywała się w niesłychanie trudnych warunkach. Ale i w tych trudnych warunkach umiałyśmy znaleźć powody do radości. Przy wszystkich zajęciach potrafiłyśmy być dla siebie miłe, bliskie i serdeczne. Zbliżało się następne Boże Narodzenie. Postanowiłyśmy z „Hanką” zorganizować spotkanie opłatkowe w domu jej rodziców. Przygotowałyśmy małe, zrobione przez nas upominki pod choinkę. Pani Maria Tomkiewiczówna, „Grażyna” otrzymała od nas zrobiony ze skorupek jajek maleńki, śliczny serwis do czarnej kawy. Włożyłyśmy tyle serca w pracę nad nim, że wyglądał jak z chińskiej porcelany. Dziewczętom zrobiłyśmy różne śmieszne prezenciki, np.: piłę do piłowania drzewa, z wymyśloną dowcipną rymowanką „żeby piła się stępiła, toby była bardziej miła”; puste pudełeczko ładnie oklejone z fraszką „mówią złośliwe usta, żem ja pusta”; pończoszkę, a do niej „mówią, żem ja sknera, a ja tylko grosik do pończoszki zbieram”. Był też piecyk, taka „koza” z rurą i do tego wiązka drewna zrobiona z zapałek, związana słomką i dopisek: „weź ta pieczka, lecz bez złości, niechaj grzei twoi kości”. Był też becik z dwoma główkami niemowlaków i taka niby „żurawiejka”: „jeżeli chcesz spłacić dług ojczyźnie, to dwóch synów daj w spuściźnie”. Było i więcej, ale już nie pamiętam. Aby nie sprawić komuś przykrości, bo nie o to chodziło - każda z nas losowała. Prezenciki były bezimienne i wywoływały dużo śmiechu.

Był to wspaniały wieczór. „Jelonek” w gorących słowach porównał nas do żołnierzy walczących na frontach, „Grażyna” dziękowała nam za dyscyplinę i solidne wywiązywanie się z obowiązków. Czasami zdarzały się więc szczęśliwe dni w tej całej tragedii, chociaż wojna zabierała radość życia, która należała się nam z racji młodości.

...Zbliżała się wiosna 1942 r., a z nią nowe życie. Zazieleniło się wokół nas. W lesie na Belmoncie rozbłękitniło przylaszczkami, oczarowywały urokiem liliowe sasanki, a my - wciąż na „warcie”.

Pewnego dnia otrzymałam kilka „lewych” dokumentów, które miałam dostarczyć na ul. Wielką, róg Sawicz. Numeru nie pamiętam. Weszłam do kamieniczki na I piętro - długi, ciemny korytarz. Szukałam podanego mi numeru i gdy już miałam zapukać, z boku ktoś złapał mnie za rękę i wciągnął do swego mieszkania. Serce mi zadrżało. Była to miła, starsza pani. Po zamknięciu drzwi powiedziała do mnie: „Dziecko, nie idź tam! Wczoraj u nich było gestapo. Zabrali ich i może jeszcze siedzą”. Podziękowałam i szybko się wycofałam. Na ulicy podjęłam decyzję: nie mogę iść do domu. Może jestem obserwowana? Oglądnęłam się dyskretnie i poszłam w stronę ulicy Zamkowej. Za kinem Adria, w jednej z kamieniczek była brama przechodnia. Przez podwórze można było wyjść na ulicę Subocz, a stamtąd już tylko uliczką Miłosierną, mostem nad Wilenką i do naszego domu. Niemcy, a nawet Litwini, nie znali tak dobrze miasta jak my. W Wilnie było kilka takich bram. Znając te przejścia, zmieniało się ulicę na inną i łatwo było stracić „obserwatora”.

...Dzień był śliczny, słoneczny. Kwitły już kasztany, a były tak piękne jak świeczki na choince. Takie widoki zawsze nastrajały mnie radośnie. A my kolejny dzień w niewoli. Miasto obiegły nowe wiadomości o aresztowaniach. Odwiedził mnie kolega z klasy, z gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Był to Witek Żmitrowicz mieszkający w Ponarach k. Wilna. Przyniósł bardzo smutną wiadomość – „Danusiu, widziałem dziś, jak wywieźli do lasu ponarskiego chłopców. Widziałem Heńka Pilścia (kolega z naszej klasy) i wielu innych z naszego gimnazjum”. Wstrząsnęło mną ogromnie. W lasach tych dokonywano egzekucji. Pierwsza miała miejsce 5 maja 1942 r. Zginęło czterdziestu młodych, kilku niepełnoletnich chłopców. 12 maja 1942 r. stracono następną 41-osobową grupę młodzieży, w tym dwie siostry Popiginisówne. 13 maja 1942 r. rozstrzelano jeszcze 15 młodzieńców, wszyscy ze Związku Wolnych Polaków.

Piękny miesiąc maj i właśnie teraz ginęła młodzież w najpiękniejszym okresie życia, w wieku 17 - 22 lat. Życie dopiero się zaczynało, a nie dane im było, by spełniły się ich marzenia. A może niewidzialny Pan tego świata ingeruje czasem w ludzkie i nieludzkie sprawy? Może śmierć tych chłopców była potrzebna? NIE! Śmierć nie pasuje do młodości…

Wieczorem nie mogłam usnąć. Leżałam z książką w ręce patrząc bezmyślnie w sufit. Czytać nie mogłam. Litery skakały, mieszały się, a przed oczyma stała wciąż żywa postać Heńka Pilścia. Był moją pierwszą miłością szkolną. Wciąż przesuwały mi się przed oczyma chwile, gdy trzymając się za ręce wracaliśmy ze szkoły szczęśliwi i zakochani. Tak, kochaliśmy i byliśmy kochani, wszak miłość to ludzka sprawa, nawet w tym okrutnym czasie. W tych strasznych latach poniżenia i pogardy, gdy życie nasze nie miało dla wroga wartości, miłość nasza pierwsza, młodzieńcza była jasnym promieniem szczęścia. Była piękna i czysta. Nie udało się oprawcom stłumić w nas poczucia godności i własnej wartości. Okupant szalał, nasilały się aresztowania, a my coraz bardziej upewnialiśmy się, że słuszną była nasza walka. Chociaż nasi chłopcy ginęli w niej.

Zmęczona zasnęłam, ale we śnie znowu pojawili się koledzy straceni w Ponarach. Rano wstałam zdenerwowana, zmęczona i niespokojna. Tego dnia odwiedziłam „Hankę” Mahrburżankę. Lubiłam słuchać, gdy ona mówiła. Miała taki aksamitny głos. Była to mądra dziewczyna. Przepowiadano jej piękną przyszłość. „Hanka” była poetką i literatką. Wiedziałam, że tylko przy niej uspokoję się. Hania zabrała mnie do domu swojej cioci. Dom był obszerny, z dużym ogrodem, parterowy i drewniany, jak większość w tej okolicy Wilna, atmosfera - kojąca. Do domu przylegał stary sad owocowy, pełen jabłoni i grusz, o które nikt obecnie nie dbał. One jednak co roku rodziły dorodne owoce. Uspokoiłam się trochę, bo jeżeli te drzewa, mimo wszystko, rodzą, to i ja muszę się wziąć w garść i dalej walczyć ze zdwojoną siłą. Przecież nasi chłopcy pozostawili nam testament, a w nim te słowa: „Kimkolwiek jesteś, wiedz, że wyrok śmierci nie pokonał nas. Solidarni i świadomi wagi chwili, oddajemy życie za Boga i Ojczyznę. Wierzymy, że to, o co walczyliśmy, nie zginie. Sprawę podejmą inni. Polska powstanie wolna, niepodległa. Nie załamał się nikt.

Wierzymy, że naszą śmiercią rozporządza Opatrzność, więc jesteśmy spokojni i ufni…”.

Słowa te przekazał pan Piotr Wróblewski, więzień Łukiszek.

Myślą i sercem jesteśmy z Wami.

Wiemy: łzy nasze nic Wam dać nie mogą,

Myślicie o Polsce przed ostatnią drogą,

O wielkiej Polsce, której nie doczeka

żaden z Was.

O tej Polsce, w którą każdy wierzy,

Dla której marli nasi bohaterzy,

Za którą jeszcze tyle krwi popłynie...

Takich uczuć nie można wyrazić słowami,

Lecz wiedzcie: sercem my będziemy z Wami

W tej coraz bliższej, najcięższej godzinie

- Myślicie: JUTRO… Gdy tylko noc minie…

Rzuciliśmy się teraz do pracy z całym oddaniem i poświęceniem.

W mieście wciąż trwały aresztowania. Wkrótce nowa tragedia wstrząsnęła „Kozami”. Był już czerwiec, w pełni słoneczny, upalny. Mój dom na Zarzeczu, jak już wspominałam, był punktem kontaktowym i tu spotykaliśmy się również my, „Kozy”, tu przychodził „Jelonek” i tu miałyśmy się spotkać 6 czerwca o godz. 12 z „Grażyną”. Czekałyśmy 10, 15, 20 minut, które mijały jak wieczność. Ogarniał nas coraz większy niepokój. „Grażyna” zawsze była punktualna i od nas tego wymagała. „Lusia” wydała mi polecenie zbadania sytuacji. Coś musiało się stać. Przypomniała mi o ostrożności. Przebiegłam ulicę Miłosierną, wyszłam na ul. Zamkową, przy której mieszkała „Grażyna”. Zrobiłam dokładne rozeznanie i jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość: „Grażyna” aresztowana.

W bramie spotkałam dozorcę domu. Uprzedził, żebym tam nie szła, powiedział: wczoraj byli tu z gestapo i zabrali p. Marię.

To w zakładzie cynkograficznym była wsypa. Jeden z aresztowanych przez gestapo załamał się podczas śledztwa i wydał kilka osób, a wśród nich „Grażynę”. Było to 5 czerwca 1942 r. Tę datę dobrze pamiętam, gdyż 7.06. kończyłam 17 lat.

„Grażyna” w więzieniu przeszła gehennę. Pisała w grypsach, że od bicia jest czarna jak węgiel. Bito ją szpicrutą zakończoną żelazem. Niczego już się nie spodziewała, tylko śmierci. Była jednak tak silną, że nie wydała nikogo. Znowu kolejny cios. 3 grudnia 1942 r. rozstrzelano „Grażynę” w Ponarach. Był to dla nas tragiczny dzień - Boże Święty, nikt nie może wiedzieć jak nam wówczas serca bolały. To zbyt trudne, straszne, żeby pisać, żeby wspominać...

A życie okrutne i bezwzględne wzywało nas do walki i pracy. Miałyśmy szczęście służyć pod jej kierownictwem. Wciąż wspominam słowa „Grażyny”: „Pamiętajcie „Kozy”- kto raz upadnie, nie ma szans na podniesienie się i może być zdeptany przez tych, którzy stoją”... ONA umierała stojąc.

Kierownictwo nad naszą grupą „Jelonek” powierza p. Barbarze Dudycz ps. „Wojtuś” (też nauczycielka).

Chwilowo cisza, ale był to okres wytężonej pracy. Niemcy coraz lepiej orientują się w podziemnej działalności.

W czerwcu 1943 r. gestapo przypadkowo odkryło „skrzynkę” przy ul. Hetmańskiej. Pociągnęło to za sobą aresztowanie 5 „Kóz”: Barbary Dudycz ps. „Wojtuś”; Marysi Sareckiej ps. „Lusia”, Ireny Kołodziejskiej ps. „Maciejowa”, Jadwigi Chilińskiej ps. „Jadzia” i Hani Mahrburżanki ps. „Hanka”. „Kozy” miały przy sobie obciążające materiały. Od niechybnej śmierci uratowała je pani Alina Augustowska za 300 rb. w złocie. Po wyroku zostały wywiezione do obozu w Prowiniszkach na Litwie. Gdy front sowiecki zbliżał się, Niemcy likwidowali obóz. „Kozom” udało się ukryć. Przeżyły, taki był im pisany los.

Wspomnę o Hani Mahrburżance. Była mi bardzo bliską. W chwili aresztowania miała 20 lat. 28 czerwca był dniem jej egzaminu maturalnego wieńczącego naukę na tajnych kompletach. Niestety, Hania została aresztowana. Znaleziono przy niej meldunki. Bojąc się, że nie wytrzyma bólu i cierpienia, skorzystała z nieuwagi oprawców, wyskoczyła przez okno z drugiego piętra gmachu sądowego przy ul. Adama Mickiewicza. Przeżyła. Ciężko ranna, ze skomplikowanymi złamaniami nóg, znalazła się w szpitalu św. Jakuba, w którym pracował jej wujek, prof. anatomii patologicznej USB Stanisław Mahrburg. Otoczył ją troskliwą opieką. 18 lutego 1944 r. została wywieziona do Prowiniszek, do obozu pracy, gdzie spotkała się z resztą „Kóz”.

Wiosną 1945 r. wraz z rodziną i grupą wilnian wyjechała do Torunia. Hania została studentką uniwersytetu na wydziale polonistyki. Ciężka choroba, z którą walczyła, nie pozwoliła jej zasiąść w ławie toruńskiej Alma Mater. 28 listopada 1945 r. umarła w zakopiańskim sanatorium akademickim na gruźlicę jelit, nabytą po wojennych przejściach. Miała 24 lata.

Bolesne to wspomnienie, bo obejmuje życie bardzo wartościowej, młodej dziewczyny, która u progu dojrzałości zetknęła się z okrucieństwem, przemocą, ze śmiercią. Powtarzam się, ale muszę jeszcze raz napisać:… Śmierć nie pasuje do młodości!

Wiersze Hani Mahrburżanki ps. „Hanka”:

I

Kto wzlotów orlich zna wyżyny

I orłem ducha pragnie być,

Wieczności zdobyć swej wawrzyny

I dla ludzkości szczęścia żyć,

Ten wiarę w moc swą mieć powinien,

Potęgę woli musi mieć.

Rozumieć, co Wszechmocny winien

I również wierzyć, jak i chcieć.

II

Nie życzymy wam Polski Wolności

Wy, te czynem spełnicie życzenia

Tylko dzisiaj mówimy najprościej

Niech was Bóg swoim skrzydłem ocienia.

Niech opieką otoczy rodziny

A gdy czas już nadejdzie -

Niech sprawi, byście ofiar zebrały

wawrzyny.

Może będą to polne kąkole,

Może tylko słowa uznania,

Wszak nie po to idziemy dziś w pole

Lecz by zdobyć Święto

Zmartwychwstania…

III

Podnieś rękę Boże dziecię

Daj by wolność nam wróciła

W walce o nią niech wszechmocna

Twoją Polskę wspiera siła.

Nie pozwól by wróg nas spętał

Haniebnymi okowami

A słowo się ciałem stało

I mieszkało między nami...

Fragmenty listu pisane z więzienia:

18 grudnia 1943 r.

„(…) Jest za dużo smutku i zła, więc trzeba dać z siebie jak najwięcej radości. Ból sam, jako uczucie, nic nikomu nie daje, jest bezużyteczny. Co by się stało, gdyby wszyscy bez reszty mu się oddali? Życie stałoby się po prostu niemożliwe, nie do zniesienia i na pewno nie mielibyśmy sił znieść tego, ale wiara w przyszłość, w istnienie dobra i jego zwycięstwo, nie mówię o zwycięstwie idealnym, bo w to nie wierzę, ale w każdym razie o górowaniu dobra nad złem…”

... W grypsach do domu nigdy nie było skargi na los, obawy przed biciem, były refleksje 20-letniej dziewczyny pełnej NADZIEI…

„Kozy”, które uniknęły aresztowania, zostały przydzielone do innych grup konspiracyjnych. Przy podziale trafiłam do komórki KEDYWU przy Komendzie Okr. Wilno. Dowódcą KEDYWU był mjr Radzikowski ps. „Dąbek”. Zostaję skierowana do pracy w kiosku Ruchu (Pressevertrieb) na dworcu kolejowym w Wilnie. Był to kiosk z prasą niemiecką i miał obsługiwać transporty wojsk niemieckich, jadących i wracających z frontu sowieckiego. Pracowało tu 5 osób: por. Józef Ciecierski ps. „Rokita”, u nas ps. „Szef”. Mieszkał na Zwierzyńcu, a był zbrojmistrzem w składnicy uzbrojenia. Pracowało też 3 chłopców: Gienek Królikowski ps. „Gena” (najstarszy z nas), Rysiek - jego nazwiska ani pseudonimu nie pamiętam, Paweł Markiewicz ps. „Źródło” (mieszka w Szczecinie). Roznosili prasę niemiecką po peronach i obsługiwali wagony. Ja siedziałam z „Szefem” w kiosku. Sprzedawałam gazety. Wszyscy mieliśmy zaświadczenia bardzo nam przydatne w pracy konspiracyjnej. Były to przepustki pozwalające na poruszanie się nocą po mieście.

Naszym dyrektorem był Niemiec, berlińczyk, partyjny, bardzo niemiły człowiek. Nazywał się Rogal. Nienawidził Polaków, a jednak nas zatrudnił, a zatrudnienie na kolei nie tylko chroniło młodych przed wywózką na roboty do Rzeszy, ale ułatwiało nam akcje sabotażowo - dywersyjne.

Praca nasza była trudną i niebezpieczną. Zadaniem chłopaków, pod przykryciem sprzedawania gazet, było nawiązywanie kontaktu z żołnierzami i skupowanie broni. Musieli użyć ogromnego sprytu i inteligencji, bo o wpadkę było bardzo łatwo.

Roznosząc prasę niemiecką po wagonach, starali się nawiązać kontakty handlowe z żołnierzami hiszpańskimi, austriackimi. W dyskretny sposób proponowali nabycie broni. Pieniądze otrzymywali od „Szefa”. Gdy trafili na korzystną okazję, nabywali broń i pozbywali się jej oddając „Szefowi”. Po otrzymaniu od „Szefa” adresu, hasła i odzewu, przenosiłam broń do miejsca przeznaczenia. To samo robiłam z pocztą, którą z gazetami przynosili łącznicy. Kiosk nasz był również „skrzynką pocztową”. Do celów transportowych przydała mi się bardzo, uszyta przez Mamusię, torba z podwójnym dnem. Było to zadanie niebezpieczne, groziła kara śmierci. Dzisiaj, gdy wspominam te wydarzenia, osądzam je z ogromnym krytycyzmem. Mieliśmy jednak szczęście, chociaż jeden raz mogło się skończyć źle.

Był piękny letni dzień. Przenosiłam broń na ulicę Lwowską. Doszłam już na ulicę Wielką i, ku memu przerażeniu, zobaczyłam przed sobą 2 żandarmów rewidujących kobietę. Kolana zaczęły mi drgać nerwowo, nie mogłam tego opanować… Co robić?

Musiałam bardzo panować nad wyrazem twarzy, gdyby zauważyli strach, przepadłabym. Żandarmi zbliżyli się do mnie, nogi mi się ugięły. Usłyszałam „Was tragen Sie?”... Uśmiechnęłam się jak najbardziej naturalnie i nie czekając, sięgnęłam do torby. Na wierzchu miałam najnowszą prasę niemiecką, dając im powiedziałam: niosę prasę mojemu szefowi Herr Rogalowi do Pressevertrieb, bo tam pracuję (mówiłam dobrze po niemiecku). Niemcy złagodnieli, odwzajemniając się uśmiechem wzięli gazety i odeszli. Po tym nerwowym przeżyciu nie mogłam nóg oderwać od chodnika.

Chciałabym opowiedzieć jeszcze jedno, trochę zabawne zdarzenie związane z kolejnym zadaniem. Znowu broń i znowu ul. Lwowska. Doszłam do małego domku, w oknie którego znakiem ostrzegawczym - czy można wejść - miał być wystawiony wiatraczek, taki dziecięcy, kolorowy, jakie kupowało się na kiermaszu. W oknie brak wiatraczka. Zaskoczenie, nie byłam na to przygotowana. W pewnej chwili podeszła do mnie osoba dobrze mi znana, której miałam przekazać broń. Była również zdenerwowana. Poprosiła, żebym przeszła do następnego domku, do sąsiadów zaprzyjaźnionych. Gdy zapytałam, co się u niej dzieje, dostałam odpowiedź - wszystko w porządku, tylko niespodzianie przyjechała ze wsi mama z jej małym synkiem i dano jej klucze od mieszkania. Nie wtajemniczona mama wzięła zabaweczkę z okna i dała wnuczkowi do zabawy. To, co opowiedziałam, może nie jest ważne dla kogoś, kto pracował w innych warunkach, ale ja przeżyłam stres i pamiętam to do dziś.

Następnego dnia otrzymałam nowe zadanie do wykonania. Miałam udać się na ulicę Kasztanową i odebrać benzynę od Niemca z Organizacji Tott’a. Za handel benzyną groziła kara śmierci, więc szłam z bijącym sercem i drżącymi rękoma. W bramie domu czekał już na mnie Niemiec. Przekazaliśmy sobie pieniądze i kanister z benzyną. Wstawiłam go do plecaka. Teraz dopiero zaczęło się najgorsze. Jak to nieść? Szłam ul. Adama Mickiewicza w stronę katedry, czułam zapach benzyny i słyszałam jej chlupanie. Bardzo się bałam, ale wszystko poszło gładko. Zadanie wykonane. Benzynę oddałam pod adresem mi wskazanym przy zaułku Bernardyńskim. Mieszkał tam nauczyciel, tyle tylko wiedziałam. Po akcji wróciłam do domu. Zdenerwowani rodzice ucałowali mnie, a ja nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. Idąc na spotkanie myślałam, że jeżeli wszystko się uda, będę szaleć z radości, śmiać się i śpiewać… To nieprawda, że człowiek się nie boi, myślę, że odwaga to podjęcie i wykonanie rozkazu, a lęk to uczucie ludzkie.

...To już rok 1944. Piąty rok okupacji. Płomień walki ogarnął cały kraj. Udręczony naród liczył na wyzwolenie. Szykowało się powstanie wileńskie „Operacja Ostra Brama”. Rozkaz „gen. Wilka” przyspieszający o dobę powstanie nakazał otrzymane polecenia wykonać szybko i rzetelnie. Razem z Tatusiem skierowani byliśmy na ul. Kalwaryjską do kpt. „Jana” (B. Zagórny). Miałam pełnić funkcję łączniczki. O powstaniu nie będę pisała. Inni zrobili to lepiej. Opowiem tylko o tym, co sama przeżyłam i co na własne oczy widziałam.

Otrzymałam rozkaz przeniesienia meldunku na ul. Wielką, gdzie walczył ze swoim oddziałem por. „Mocny” (Wacław Pietkiewicz). Na Kalwaryjskiej panował już względny spokój. Doszłam do Wilii, Zielony Most był zerwany. Chłopcy przewieźli mnie pontonem na drugi brzeg. Zostałam sama w miejscu, w którym trwały walki uliczne. Nigdy nie wiadomo, czy z któregoś okna nie padnie strzał. Biegłam przez Cielętnik (park). Rozum nakazywał iść brzegiem, z dala od centrum. To, co zobaczyłam, pozostało w mej pamięci do dziś. Widok pobojowiska, ziemi zasłanej poległymi żołnierzami obu nieprzyjacielskich armii. Ciała w rozkładzie…

Przebiegłam jak najprędzej do Ogrodu Bernardyńskiego, a stamtąd nad Wilenkę. Droga okrężna, ale bezpieczniejsza. Tu panowała cisza. Odgłosy walki dochodziły ze strony ul. Wielkiej. Przeszłam rzekę w najpłytszym miejscu i wyszłam pod górkę, następnie przez bramę przechodnią w domu nr 16 na Zarzeczu. Na ulicy pustka, jakby wszyscy wymarli. Ogarnął mną niepokój, wszak na tej ulicy została Mamusia i siostra Lila, a w domu, przez którego podwórze przechodziłam, mieszkała żona „Jana”. Nigdzie nie spotkałam, jak mówię, żywej duszy. Co się stało? Niepokój mnie nie opuszczał. Ta pustka była straszna. Przecisnęłam się za cerkwią nad Wilenką, przez ul. Miłosierną na Subocz, tu słyszałam głosy walki.

Znalazłam się na ul. Wielkiej. Miałam przejść blisko drugiej cerkiewki. To krótki odcinek. Koniec Zamkowej i wejście na ul. Wielką. Żaba by przeskoczyła, a ja nie mogłam przebiec, bo padały strzały. Później dowiedziałam się, że w Ratuszu, stojącym na środku placu, siedzieli Niemcy i mieli ten teren widoczny jak na dłoni. Po jakimś czasie udało mi się przejść na drugą stronę. Tu napotkałam nowe trudności. Stałam w bramie i czekałam na możliwość przebiegnięcia do drugiej. Por. „Mocny” walczył ze swoim oddziałem przy domu przed kinem „Wir”, naprzeciw kina „Adria”. Po jakimś czasie dobiegłam tam. Tak wyglądała walka uliczna, trzeba zdobywać dom po domu. Jakież było moje ogromne i radosne zdziwienie, gdy spotkałam się z Mamą i siostrą Lilą. Dowiedziałam się o okrutnych wyczynach żołnierzy niemieckich, którzy kazali pozostałej ludności z naszej ulicy Zarzecznej opuścić domy. Spędzili ich do piwnic przy ul. Wielkiej, do bramy kina „Pan” przy placu Ratuszowym. Później podpalili dom, a do piwnic, w których zgromadzili kobiety i dzieci, wrzucali granaty. I tu na moich oczach „Mocny” został ranny. Na tym odcinku było piekło. Niemcy bronili Wilna ze wszystkich stron. W czasie bombardowania miasta przez sowietów dawna dzielnica żydowska została zrównana z ziemią. Musiałam żegnać Mamę i Lilę i wracać z meldunkiem do „Jana”. Droga powrotna była łatwiejsza. „Operacja Ostra Brama” zbliżała się ku końcowi. 13 lipca 1944 r. oddziały AK i Armia Czerwona zdobyły Wilno. Zapanowała ogromna radość. Na ul. Kalwaryjskiej ruch, wciąż przychodzili i odchodzili nasi chłopcy. Jak cudownie, jak bojowo wyglądali, ktoś powiedział: Boże! Polsko, jakaż Ty szczęśliwa, że masz takie dzieci.

Radość nie trwała długo. Władze sowieckie zarządziły koncentrację żołnierzy AK pod pretekstem formowania Wojska Polskiego, które walczyłoby obok Armii Czerwonej w dalszej wojnie z Niemcami. Nasi „bracia” ze wschodu dali już wystarczająco dużo dowodów, by podejrzewać ich o najgorsze.

I tak nadszedł dzień 17 lipca 1944 r. Każdy z nas ten dzień będzie pamiętał do końca życia. Sowieci zastawili pułapkę, rozbrojono żołnierzy AK, aresztowano „gen. Wilka” i innych dowódców. Smutny i tragiczny był koniec powstania. Cały nasz wysiłek wojenny zlekceważono.

O ile przez całą okupację pracowałam z radością i optymizmem ufając moim dowódcom, w tym dniu przestałam wierzyć, że jest taki świat, gdzie ludzie chodzą do teatru, spotykają się w kawiarni… tańczą …

Dostałam rozkaz pozostania w konspiracji. Dzisiaj te słowa już nie mają takiego znaczenia. Ale wówczas... Wracać do domu? A koledzy? A Polska? A Honor?

Rozpoczęłam pracę z kolejnym dowódcą. W tym czasie powstała specjalna grupa do walki z sowietami. Dowództwo objął rtm. Zygmunt Augustowski ps. „Hubert”. Zostałam jego łączniczką. Nie dane nam było odpocząć. W naszym domu wrzało. Mieszkanie nadal było punktem kontaktowym. Rodzice nadal bardzo angażowali się w pracę konspiracyjną. Tatuś ps. „Wiesław” pracował z „Hubertem”, ze Stanisławem Jachowiczem ps. „Okoń” (aresztowany, wywieziony do łagru w Workucie, wrócił do Polski w 1956 r. i zamieszkał w Kaliszu. Nie żyje). Mamusia ps. „Stella” pracowała w szpitalu gruźlicy kości na ulicy Popowskiej, w „dołku” (tak się wówczas mówiło, bo szpital leżał poniżej tej ulicy). Ordynatorem był dr Antoni Tołłoczko (nie pamiętam pseudonimu). Szpital opiekował się rannymi partyzantami AK, którzy potrzebowali schronienia. Dr A. Tołłoczko dorabiał każdemu fałszywe karty chorobowe, że niby to nie żołnierze AK, tylko chorzy na gruźlicę, co ratowało ich od aresztowania i wywiezienia do łagrów w ZSRR. Otrzymałam polecenie zaopiekowania się dwoma partyzantami AK z okręgu lidzkiego. Zostali ranni w walkach o Wilno. Byli to: Jerzy Cybulski i Stanisław (nazwiska i pseudonimów nie pamiętam). Do czasu uzyskania fałszywych dokumentów, Mamusia umiejscowiła ich w szpitaliku. Otrzymałam lewe dokumenty na nazwisko Jerzy Magnuszewski dla Jurka, a o tym drugim umknęło mi z pamięci. Udało się im uniknąć aresztowania. Po wyzdrowieniu przeprowadziłam ich na ulicę Zarzecze nr 16 do prof. Puciaty. Po paru dniach zmienili miejsce zamieszkania. Kontakt nasz się urwał. Minęły lata... Dowiedziałam się, że Jurkowi udało się przedostać do Polski i osiedlić się w Łodzi. Podjął pracę i wstąpił na Uniwersytet Łódzki, na prawo. Był już na czwartym roku, gdy zainteresowało się nim UB. Aresztowany i osądzony na karę śmierci. Wyrok wykonano. O Staszku nic nie wiem.

Pracy coraz więcej. Następnym moim zadaniem było wyprowadzenie partyzanta AK ze szpitala św. Jakuba. Leżeli tam nasi partyzanci ranni w czasie walk o Wilno. Po wyleczeniu czekało ich aresztowanie. Do wykonania polecenia przystąpiłam z Jankiem Szyksznianem ps. „Ścigacz”, partyzantem z 3 Bryg. „Szczerbca”, któremu udało się wywinąć od aresztowania i włączyć się do pracy konspiracyjnej u „Huberta”. Naszym podopiecznym był partyzant z 8 Bryg. od „Tura” (ppor. Turonek) Oktawiusz Dawidowicz ps. „Skrzat”, „Szkic”. Amputowano mu nogę, należało go wyprowadzić ze szpitala i przekazać innemu łącznikowi. Parę dni wcześniej przyszliśmy do szpitala, by zrobić rozeznanie. Tusiek leżał w sali nr 13. Było tam jeszcze kilku rannych naszych chłopaków. Nas interesował „Skrzat”. Poznaliśmy się i uprzedziliśmy go o tym, co go czeka w najbliższych dniach. Ogromnie się ucieszył. Tego dnia, kiedy byliśmy gotowi wykonać zadanie, szpital był pilnowany przez żołnierzy NKWD - pomogli nam lekarze i pielęgniarki. Czekaliśmy za szpitalem, a Tuśka wzięto na opatrunek i nam przekazano. Bardzo szybko ubraliśmy go i jeszcze szybciej staraliśmy się oddalić z tego miejsca - godzina popołudniowa, jeszcze jasno, a droga, jak dla rannego, daleka. Miejscem spotkania z łącznikiem była Góra Zamkowa. Tusiek objął nas za szyję i skakał na jednej nodze. Prowadziliśmy go przez ulicę Zygmuntowską wzdłuż Wilii. Cała akcja przeciągała się i to było denerwujące. Taki widok 3 młodych osób wzbudzał podejrzenie. Na ulicach w tym okresie nie było widać młodzieży, bo albo byli wywiezieni do łagrów, albo siedzieli w więzieniu. Po dobrnięciu na miejsce czekała nas nowa niespodzianka. Łącznika nie było. Co teraz z nim robić? Do mego domu nie mogłam go zabrać ze względu na niebezpieczeństwo. Do Janka też nie, u niego już ukrywał się partyzant ps. „Ślązak”. Czas leciał szybko. Słońce chowało się za horyzontem… Nagle ktoś zbliżył się do nas… Był to łącznik, który niepokoił się naszą nieobecnością. Oddalił się w obawie, że nam się nie udało. Stał jednak w pobliżu, obserwując wyznaczone miejsce - spokojni i zadowoleni pomknęliśmy każdy w swoim kierunku. Tak wyglądała praca łączników.

10 lat temu przypadek zrządził, że odnaleźliśmy się z Tuśkiem. Jakże wzruszające było nasze spotkanie. Tusiek z żoną Basią przyjechał do Szczecina. Mieszkaliśmy na dwóch krańcach Polski, ale to nie było przeszkodą. Przykro, że mąż mój Janek nie doczekał tej chwili. Janek zmarł rok wcześniej. Dzisiaj i Tusiek już nie żyje.

Zbliżała się jesień. Aresztowania nasilały się. NKWD każdej nocy aresztowywała młodzież, coraz to w innej dzielnicy.

Całe społeczeństwo na Kresach znane z patriotyzmu angażowało się w walkę z najeźdźcami, nie należąc do organizacji ściśle współpracowało z nami. Także kobiety wykonywały różne zadania. Wykonały, na przykład, sztandar dla polskich lotników walczących w Anglii. Do tego celu w tak trudnych czasach przywiozły złote i srebrne nici aż z Czechosłowacji, a materiał z Berlina. Wiem, bo wszystko to ja zanosiłam do sióstr Benedyktynek na Skopówkę, a wykonany sztandar przeniosłam do domu znajdującego się po drugiej stronie ulicy. Będąc w Londynie w 1979 r. widziałam ten sztandar w Muzeum Sikorskiego (byłam tam na zaproszenie pani Sue Ryder).

...Nadszedł grudniowy późny wieczór. Jutro wigilia. Mamusia krzątała się po mieszkaniu. Ja nie mogłam zasnąć. Jakiś niepokój wisiał wokół. Mamusia bardzo niespokojna. Nie wiem, czy to intuicja. W domu znajdowało się wiele kompromitujących materiałów. Mama pod wpływem dziwnego przeczucia postanowiła przenieść je do piwnicy Janka Szykszniana. Janek mieszkał bliziutko, przy zaułku Św. Michalskim. Mieszkanie zostało oczyszczone. Jednak niepokój wciąż się wzmagał. Nazajutrz, tzn. w wigilię o godzinie 10-ej rano mieli się spotkać u nas w domu „Hubert”, „Ewa” (Irena Pelikan-Augustowska) i jeszcze parę osób - już nie pamiętam, kto. Wybiła północ. Jeszcze nie spałam, myślami byłam z tymi wszystkimi aresztowanymi, którzy nie zasiądą do stołu w ten najpiękniejszy wieczór roku. Zamiast radości prawie w każdym domu poleją się łzy… Nagle usłyszałam ostre kołatanie do drzwi. Pamiętam to spojrzenie Mamusi i ciche słowa: „po nas”.

Całą noc trwała rewizja, nic obciążającego nie znaleźli. Rano zabrali mnie i Tatusia. Zaprowadzili nas na ul. J. Słowackiego, gdzie odbywały się przesłuchania. Myślałam, z której strony uderzą? Przez te 5 lat pracy w konspiracji nagromadziło się dużo „na sumieniu”. Wkrótce wszystko się wyjaśniło. Już w drugą noc przesłuchania dowiedziałam się, że łączniczka, która niosła do mnie meldunki, została zatrzymana. Nie wytrzymała bicia i podała mój adres. Nie będę opisywała jak przechodziły przesłuchiwania. Nie lubię wracać do tych wspomnień. Opisałam je bardzo szczegółowo w książce pt. „281 dni w szponach NKWD”. Wspomnę tylko, że nie było łatwo. Wytrwałam, nie wydałam nikogo. Po siedmiu nocach badań przewieziono mnie do więzienia na Łukiszkach. I mnie szczęście opuściło. I ja nie zasiadłam do kolacji wigilijnej. Przez wszystkie lata w ten wieczór wracają tamte wspomnienia… Miałam wówczas 19 lat.

11 marca 1945 r. wywieźli mnie z dużą grupą (1800 osób) do łagru do Jełszanki k. Saratowa (ZSRR). To, co tam przeżyłam, też nie będę opisywała, bo i to jest opisane w ww. książce. Wiem tylko, że nigdy nie zapomnę tamtych lat… I nikt nam nie zwróci tych lat… Dziś nie mogę już pisać o więzieniu i łagrze, śnią mi się później te koszmary.

Poruszane w mniejszych wspomnieniach te i inne wydarzenia z mojego życia są jedynie fragmentami codziennej wówczas pracy. Wracając myślami do tamtych tragicznych i niebezpiecznych dni, gdy byłam jeszcze tak młoda, myślę, że Opatrzność otoczyła mnie skrzydłami. Przedterminowe wydostanie się z łagru, pokonanie dwóch ciężkich chorób (dur brzuszny i plamisty), ogólnego wyniszczenia, przekonują mnie głęboko, że takie zakończenie nie było w ludzkiej mocy.

Te moje okruchy wspomnień skróciłam do najważniejszych, by nie zanudzać. Ale należy o tym pisać, by zapalić iskrę wiary w człowieka, w Boga i Niepodległą Polskę w sercach obecnego pokolenia.

Po powrocie z łagru nie zastałam już nikogo w Wilnie. Mamusia zmarła 2 miesiące przed moim powrotem. Kochała Wilno i została w nim na cmentarzu Bernardyńskim. Tatuś był w wojsku na terenach odzyskanych, a siostra Lila w Krakowie. Odnalazłam ich i wszyscy wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane do Drawna k. Szczecina. Do kraju przedostałam się nielegalnie przez granicę pod koniec listopada 1945 r.

Zegar czasu wciąż wybijał godziny… Odzyskiwałam siły i starałam się zrzucać z siebie otoczki koszmarów obozowej egzystencji. Zaczęłam wierzyć, że młody człowiek nawet z najbardziej opalonymi skrzydłami, powinien powrócić do normalnego życia. Wracała nadzieja, że tu, między swymi zacznę znowu realizować swój przerwany życiorys. Zaczęłam nowe życie, pozornie łatwiejsze, a faktycznie tak trudne, że chwilami ręce mi opadały. Nie było to łatwe, po tych potwornościach adaptować się do nowego życia i snuć plany na przyszłość.

Lata biegną szybko. Wyszłam za mąż za Janka Szykszniana. Urodziłam syna Leszka i córkę Ewę, uzupełniłam wykształcenie pedagogiczne. Nadszedł dzień, w którym podjęłam pracę nauczycielki. Stopniowo narastało zmęczenie, dławiące bóle serca. Coraz częściej sięgam po tabletki nitrogliceryny, srebrzą się skronie… I właśnie ze wzmożoną siłą wracają wspomnienia.

Po latach intensywnej pracy przejście na emeryturę to coś nowego i nieznanego. Ponieważ nie zwolniono nas z przysięgi złożonej Ojczyźnie, dalej pracujemy społecznie. Biorę czynny udział w pracach Światowego Związku Armii Krajowej w Szczecinie. Przez 3 kadencje pełnię funkcję wiceprezesa Zarządu Okręgu i wiceprezesa w Kole Kresowych Żołnierzy AK. Pracuję z młodzieżą szkolną, przekazując im prawdziwą historię Polski, która przez tyle lat była zakłamywana. Działałam w Weryfikacji przy Pełnomocniku Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych.

Za całość pracy w moim już bardzo długim życiu otrzymałam:

* Krzyż Kawalerski Polonia Restituta

* Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami

* Krzyż Armii Krajowej nadany przez gen. Bora - Komorowskiego

* Krzyż Partyzancki

* Medal Wojska (trzykrotnie) i wiele odznak pamiątkowych.

… Trzy znam ja prawdy, oto one:

Ojczyzna, Naród, Chrystus Król.

Choć umęczone ciało skona,

sam duch zwycięży poświst kul…

Te słowa nad grobem wypowiedział „Konrad” - Jan Mackiewicz, pierwszy komendant Związku Wolnych Polaków, rozstrzelany 12 maja 1942 r. w Ponarach k. Wilna.

A ja zakończę te wspomnienia słowami piosenki śpiewanej przez Eleni:

…Obeschły już łzy, ale pamięć trwa i powinna trwać...

Danuta Szyksznian-Ossowska

Szczecin

Wstecz