Kiedy spojrzę hen, za siebie...

Urodziłem się w Wilnie w 1929 roku. Rodzina moja mieszkała wówczas na Zwierzyńcu, w parterowym drewnianym domu z poddaszem przy ul. Dzielnej (Latviů) nr 18/5, niedaleko kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Mieszkanie nasze znajdowało się na parterze i miało dwa wejścia: od ulicy i podwórka. Dom ten zachował się do dzisiaj.

Ojciec mój, Jerzy Korbut urodził się w czasie, gdy Ojczyzna znajdowała się pod zaborem carskim. W Wilnie nie było wówczas wyższych uczelni technicznych, dlatego ojciec studiował w Petersburgu, w Instytucie Inżynierów Cywilnych. Do stron rodzinnych powrócił po długich perypetiach i stawianych przeszkodach, dopiero po rewolucji w Rosji, w 1920 r. W okresie międzywojennym ojciec pracował w charakterze inżyniera budowlanego w Magistracie m. Wilna i uważany był za dobrego specjalistę. Setki Polaków - absolwentów petersburskich uczelni technicznych powróciło do Niepodległej Polski i z powodzeniem pracowało dla dobra swej ojczyzny.

Moja mama, Maria Korbut, z domu Bohdanowicz, pracowała w Państwowym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych (miała skończone gimnazjum w Radomiu). Razem z nami mieszkał mój chrzestny ojciec, Sędziwój Zieliński, a także moja niania Katarzyna Wiechowska - bardzo skromna, uczciwa i porządna kobieta. Mój chrzestny ojciec pracował jako technik w Dyrekcji Kolejowej i miał zamiłowanie do poezji. Niektóre jego wiersze ukazywały się w ówczesnej prasie wileńskiej. Lubił improwizować, często też upiększał własnymi rymowankami listy do rodziny. Pamiętam, jak w 1938 r. przysłał nam życzenia noworoczne, złożone w wesołym wierszyku:

Ile liści jest w kapuście,

Ilu ludzi na odpuście,

Ilu w państwie jest złodziei,

Ile panien przy nadziei,

Ilu w życie włazi bokiem -

Tyle szczęścia w Nowym Roku!

Jesienią 1938 r. zmuszeni byliśmy zmienić mieszkanie. A o mieszkanie w Wilnie nie było wówczas łatwo. Współpracownicy ojca radzili mu, byśmy się przenieśli na Łosiówkę. Zamieszkaliśmy tymczasowo przy ul. Obozowej 16/2 (Artilerijos). Uczęszczałem wówczas do szkoły średniej nr 1, która znajdowała się na rogu ulic Pohulanka (J. Basanavićiaus) i J. Piłsudskiego. W latach 30. uczniowie wszystkich szkół wileńskich wykonywali prace laboratoryjne i praktyczne z botaniki i zoologii w Szkolnej Pracowni Przyrodniczej, która miała własny ogród botaniczny i zwierzyniec. Pracownia znajdowała się na rogu ulic Zawalnej (Pylimo) i Małej Pohulanki (Kalinauskio). Nie było tu jednak warunków do przeprowadzania zajęć praktycznych i laboratoryjnych z fizyki i chemii. Na mocy uchwały Magistratu miasta z 1939 r. oddział budowlany otrzymał zlecenie rekonstrukcji tego centrum szkoleniowego. Kierownictwo prac powierzono mojemu ojcu, inżynierowi budowlanemu Jerzemu Korbutowi.

W lipcu tegoż roku dawny budynek centrum został rozebrany. Gruzy wywożono wozami i ciężarówkami wojskowymi. W sierpniu przystąpiono do wznoszenia nowego budynku i ogrodzenia kamiennego między ogrodem botanicznym a ul. Zawalną. Codziennie, w końcu pracy wykonawcy składali mojemu ojcu sprawozdanie o przebiegu robót. Często razem z mamą chodziłem na budowę do ojca, a po zakończonym dniu pracy wszyscy razem wracaliśmy do domu. Zwierzyniec szkolny zamieszkiwały łosie, sarny, wilki, jeże i inne znane nam zwierzęta, jak też zagraniczne, np. afrykańskie małpy. Była to bogata oaza przyrody w środku miasta. Rosły tutaj różnorodne drzewa i kwiaty rodzimej flory, a w cieplarni - różne rośliny egzotyczne.

Nawet kiedy Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę, roboty budowlane trwały nadal. Ojciec mój nie został powołany na front z powodu poważnej wady serca. Do dnia zajęcia Wilna przez jednostki Armii Czerwonej budynek został prawie ukończony. Z początkiem wojny zaopatrzenie lokatorów zwierzyńca w pokarm malało z każdym dniem, aż sytuacja stała się katastrofalna. Zwierzęta były głodne, zaniedbane, nieszczęśliwe. Kto mógł, przynosił im jakiś pokarm z domu. Pracownikom pozwalano nawet zabierać zwierzęta do domu na dożywienie. Niektóre z nich po prostu ukradziono. Z przyjściem władzy radzieckiej pracownia została częściowo zburzona, a do części pozostałej „doklejono” nowoczesną dobudówkę, w której otwarto instytucję leczniczą.

Od początku wojny władza przechodziła z rąk do rąk - jak w kalejdoskopie. Wszelkimi sposobami znęcano się nad ludnością polską. Deportowano całe rodziny, wywłaszczano z ojcowizny, za byle co sadzano do więzienia, bito i rozstrzeliwano, w kościołach zabraniano śpiewać po polsku, przekręcano imiona i nazwiska. Wreszcie pod groźbą represji zmuszono do tzw. repatriacji.

W pierwszej połowie 1941 r. zaczęły się aresztowania i deportacje polskiej ludności na Syberię i do Kazachstanu. Pamiętam, jak nocą naszą ulicą Obozową jeździła ciężarówka-widmo z enkawudzistami i wywoziła w nieznane całe rodziny, bardzo często niezamożne. Nazajutrz sąsiedzi opowiadali sobie półszeptem, kogo nocą aresztowano. U nas w domu wszystko prawie spakowane było do walizek i tobołków - na wypadek, gdyby i do nas pewnej nocy zapukano. Modliliśmy się i czekaliśmy na zrządzenie losu.

Po napaści Niemiec hitlerowskich na swojego sojusznika - ZSRR, wojska sowieckie w panice opuściły Wilno. Do miasta wkroczyły oddziały niemieckie. Nowe władze opublikowały listy osób, które miały być aresztowane i deportowane. W jednej z takich list znalazła się nasza rodzina. Jak się później okazało, zbrodniarz hitlerowski uratował nas od represji zbrodniarza stalinowskiego.

Okupacja niemiecka przerwała moją edukację. Ojca zwolniono od robót przymusowych z powodu fatalnego stanu serca. Mojego ojca chrzestnego zabrali do robót przymusowych na kolei, a potem zesłali do Rygi. Początkowo pisał do nas, później korespondencja się urwała i wszelki ślad po nim zaginął. Ojciec, by jakoś utrzymać rodzinę, sprzedawał cenniejsze z domu rzeczy. Parał się również szewstwem. Nauczył się tego jeszcze w Petersburgu, w czasie studiów, by dorobić na życie.

W 1944 r., gdy Wilno należało już do ZSRR, znów nastąpiła fala aresztowań i deportacji. I znów w mojej rodzinie dni i noce były pełne napięcia. Dlatego w roku następnym, jak tylko ogłoszono repatriację do Polski, nasza rodzina od razu się zapisała na wyjazd. Mama chciała wyjechać do Radomia, gdzie przed wojną mieszkała nasza ciocia. Otrzymaliśmy od niej ostatni list w 1939, w czasie jej pobytu w pensjonacie „Lwigród” w Krynicy. Kilkakrotnie próbowaliśmy pisać do niej, odpowiedzi jednak nie było. Poszukiwaliśmy ją przez Czerwony Krzyż - bez skutku. W końcu rodzina nasza pozostała w Wilnie - na dobre i złe. Bo tak naprawdę rodzice, którzy fanatycznie kochali swoje miasto, wcale nie chcieli nigdzie wyjeżdżać. Tę miłość do rodzinnego grodu, ze czcią szczególną dla obrazu Matki Bożej Ostrobramskiej, odziedziczyłem po nich.

Odpowiednio przygotowany przez rodziców, zdałem egzaminy do polskiego gimnazjum nr 3 przy ul. Ostrobramskiej. W roku szkolnym 1947-48, będąc uczniem klasy 7, poważnie się rozchorowałem na zapalenie dróg oddechowych i opuściłem dużo lekcji. Nie zostałem promowany do następnej klasy. Zmuszony więc byłem uczęszczać na korepetycje z algebry i fizyki prowadzone przez nauczycieli Bolesława Święcickiego i Eugenię Januszkiewiczówną. Egzaminy za klasę 7 zdałem eksternem i szczęśliwie znalazłem się w klasie 8.

Stan zdrowia ojca znacznie się pogorszył. Nie mogłem więc liczyć na niego i wybierać się na wyższe studia. Musiałem szybko zdobyć zawód i usamodzielnić się. Po ukończeniu 8 klas wstąpiłem więc do technikum kolejowego. Liczyłem również na ulgi, które przysługiwały uczniom tego technikum (darmowy opał, raz na rok bezpłatne bilety na pociąg, które można było sprzedać).

W 1951 r. ojciec odszedł od nas na zawsze. Pochowaliśmy go na cmentarzu parafii św. Piotra i Pawła, gdzie spoczywała moja babunia po kądzieli. Zostałem z mamą, która już wtedy była inwalidką. Po ukończeniu nauki w 1952 r., przed podjęciem samodzielnej pracy, razem z innymi kolegami musiałem przejść komisję lekarską. Wyszło na jaw, że jestem częściowo daltonistą, czego nie zauważono podczas pierwszego sprawdzenia. Otrzymałem dyplom technika-mechanika, bez prawa zajmowania stanowisk, związanych z ruchem pociągów. Tak więc mój dyplom był niepełnowartościowy. Dobrze, że chociaż udało mi się wystarać o tzw. dyplom wolny.

Sytuacja materialna rodziny była krytyczna. Jedynym środkiem egzystencji mojej i mamy była renta przysługująca nam za utratę żywiciela. Musiałem koniecznie znaleźć pracę. Dowiedziałem się, że fabryka „Elfa”, prócz silników elektrycznych, produkuje seryjne elektrogramofony i zamierza podjąć produkcję radiogramofonów - ze wzmacniaczem i głośnikiem, w jednej walizce. Ja natomiast, będąc jeszcze uczniem gimnazjum i technikum, amatorsko się parałem radiomechaniką, majsterkowałem. Miałem opracowane i własnoręcznie wykonane radiokonstrukcje. Jednym z takich opracowań był elektrogramofon ze wzmacniaczem i głośnikiem w jednej walizce. I chociaż wiedziałem, że dostać pracę na „Elfie” nie jest takie proste, to jednak odważyłem się skontaktować z głównym konstruktorem zakładu. Powiedziałem mu, że jestem radioamatorem, ale bardzo ta dziedzina mnie interesuje i że mam własnoręcznie wykonany radiogramofon. Wyznaczył mi spotkanie, popatrzył na mój aparat, uśmiechnął się i powiedział, że w jego dziale nie ma wolnego miejsca do końca 1952 roku. Zaproponował natomiast tymczasowy etat majstra w dziale eksperymentalnym. Ale już w styczniu następnego roku zostałem przeniesiony na etat inżyniera-konstruktora. Tak oto spełniło się moje marzenie. Cieszyłem się, jakbym milion wygrał na loterii...

W miejscu pracy szybko się zaaklimatyzowałem i z zapałem włączyłem się do roboty. Opracowywanie nowych modeli radiogramofonów, wykonywanie związanych z tym różnorodnych doświadczeń bez reszty mnie pochłaniały. Imponował mi mój przełożony, konstruktor naczelny Rafał Riazański, człowiek o wielkiej erudycji. Miał ukończone wyższe studia techniczne za granicą, wiele od niego można było się nauczyć. Mój szef przychylnie do mnie się ustosunkowywał, zauważył moje starania i osiągnięcia. W latach 1953-59 pracowałem nad zespołami dziesięciu nowych konstrukcji elektrogramofonów, radiogramochonów, magnetofonów i złożonych zespołów radiowych. Z 10 konstrukcji 7 wdrożono do produkcji seryjnej. W 1955 r. brałem udział w konkursie na konstrukcję głowicy adaptera dla elektrogramofonu małowymiarowego. Wygrałem ten konkurs.

W dziale kontroli jakości produkcji pracowała mieszkająca na Łosiówce (ul. Trębacka) Regina Stankiewiczówna. Pewnego dnia zaprosiła mnie i moich kolegów na prywatkę, zaznaczając, żebyśmy się zatroszczyli „o muzykę”. Wzięliśmy wówczas mój radiogramofon i udaliśmy się na zabawę. Ileż uroku miały tamte łosiówkowskie prywatki! Przychodzili na nie chłopcy i dziewczęta z innych dzielnic Wilna. Zostały tylko wspomnienia, do których jak ulał pasują słowa piosenki: „Gdzie się podziały tamte prywatki...”. W 1957 r. założyłem rodzinę. Jestem ojcem dwóch córek.

W tym samym roku (1957) oddzielono od działu głównego konstruktora laboratorium opracowań nowych konstrukcji. Naczelnikiem laboratorium mianowano Arkadiusza Naidenowa, utalentowanego inżyniera radiowego. Znalazłem się w gronie jego współpracowników. Pracując na etacie inżyniera-konstruktora z dyplomem technika rozumiałem, że muszę uzupełnić swą wiedzę. Wybrałem Elektrotechniczny Instytut Łączności im. Boncz-Brujewicza w Petersburgu (ówczesny Leningrad). Studiowałem zaocznie na wydziale konstrukcji i technologii produkcji oraz sprzętu radiowego. Po czterech latach nauki instytut zlikwidowano i zaproponowano mi przejście na wydział techniki radiowej. Po ukończeniu instytutu kontynuowałem pracę w charakterze inżyniera-konstruktora. Aż tu ministerstwo przemysłu elektrycznego postanowiło produkować na „Elfie” tylko silniki elektryczne, co oznaczało dla mnie utratę ulubionej pracy. Na szczęście, otwarto w Wilnie biuro konstruktorskie magnetycznego utrwalania dźwięku z wdrażaniem opracowanej seryjnej produkcji w fabryce „Vilma”. Tak się szczęśliwie złożyło, że zaproponowano mi w biurze konstruktorskim stanowisko naczelnika sekcji konstruktorskiej w dziale tematycznym. Mieliśmy na warsztacie opracowanie magnetofonu nowej generacji, który można było również wbudować do radioodbiorników produkowanych w Kownie. Był to okres bardzo twórczej pracy i wyjątkowego zaangażowania ludzi.

W latach 70. zburzono Łosiówkę - miejsce naszej młodości i niedoli wojennej. Otrzymałem z rodziną nowe mieszkanie przy ul. Apkasů w dzielnicy Żyrmuny. W 1977 r. zmarła moja mama, którą pochowałem obok ojca...

W wyniku reorganizacji naszego biura konstruktorskiego wszystkie tematyczne działy zostały połączone w jeden, a ja zostałem zastępcą naczelnika tego działu. Ostatnimi opracowaniami w mojej praktyce zawodowej, wdrożonymi do produkcji seryjnej, były magnetofony „Vilma-M1” oraz „Vilnelé”. Moja droga zawodowa - od inżyniera-konstruktora do stanowiska zastępcy działu, moje wszystkie opracowania i wnioski racjonalizatorskie - to dziś tylko wspomnienia, przeszłość, technika retro... W 1990 r. przeszedłem na emeryturę.

Gdy dzisiaj, jak w tej piosence, „spojrzę hen, za siebie, w tamte lata, co minęły”, muszę jednak stwierdzić, że los był dla mnie łaskawy. Oszczędził mi tych nieszczęść i goryczy, jakie spotkały wielu moich rodaków z Wileńszczyzny. Miałem wspaniałych rodziców, ciepły i bezpieczny dom rodzinny. Wojna - jak to wojna - wszystkich w jakiś sposób doświadczyła, każdy musiał złożyć jej jakieś ofiary. W przypadku mojej rodziny - to rodzice przypłacili zdrowiem za wszystkie wojenne strachy i niepokoje. Ja z kolei miałem z tego powodu trudności ze zdobyciem wykształcenia i odpowiedniego zawodu. Później jednak los zechciał mi to wyrównać: choć nieco „spóźniony”, zdobyłem wyższe wykształcenie i przez wszystkie lata pracy zawodowej poświęcałem się ulubionemu zajęciu.

Gdy przestałem pracować zawodowo, pozostała mi jeszcze jedna, miła mojemu sercu pasja. Jak już wspomniałem wcześniej, odziedziczyłem po własnych rodzicach miłość i szacunek do rodzinnego grodu, jego przeszłości. Brałem udział w wielu konkursach i zgadywankach o Wilnie, byłem w swoim czasie aktywnym uczestnikiem koła miłośników Wilna i Wileńszczyzny skupionych wokół Jerzego Surwiły w „Kurierze Wileńskim”, starałem się nie zaprzepaścić okazji, jeśli taka się nadarzyła, by wybrać się „spacerkiem” po mym mieście i przypomnieć sobie kartki z jego historii. Razem z innymi zapalonymi miłośnikami Wilna i moimi przyjaciółmi (śp. Olgierd Korzeniecki, Jan Pakalnis, Jan Klimowicz i in.) bezinteresownie przepracowałem wiele godzin na cmentarzach wileńskich, porządkując je, ratując od ruiny i naprawiając pomniki moich słynnych i zasłużonych dla Wileńszczyzny rodaków, a na opuszczonych mogiłach stawiając krzyże (o czym zresztą w swoim czasie pisano w prasie polskiej w Wilnie). Mam nadzieję, że moje córki również zdołałem wychować w duchu miłości i szacunku do miasta rodzinnego, jego historycznej przeszłości, jak też przeszłości i dorobku kulturalnego narodu polskiego.

Obecnie, kiedy mi nieco na siłach zbywa, pozostaje odpoczynek na podwileńskiej działce letniskowej, wspomnienia, jak też lektura ulubionych książek i prasy polskiej. Od początku jego istnienia nie rozstaję się z „Magazynem Wileńskim”. Lubię go za krzewienie polskości, wyważone ukazywanie teraźniejszości i przeszłości. Ale też za to, że artykuły, zamieszczane na jego stronach, pozwalają mi przenieść się do Wilna - dziś już nie istniejącego, a wzbudzającego nostalgię wilniuków starszego pokolenia.

Adam Korbut

Wilno

Wstecz