Czy tylko książki wciąż błądzą?

„Kurier Wileński” w numerze z dn. 7 marca br. opublikował artykuł ze spotkania dyrektorów i nauczycieli szkół polskich z amerykańskim wydawcą pt. „By książka zbłądziła pod strzechy”. Wypadałoby cieszyć się, że temat polskiej książki na Litwie został nareszcie dostrzeżony nawet przez tak ważnych i poważnych - z racji zajmowanych stanowisk - panów jak konsul i prezes „Macierzy Szkolnej”. Chodzi mi jednak o szczerość intencji i uczciwość w działaniu. Nie mogą nie wzbudzać kontrowersji dyletanckie i poniekąd demagogiczne rozważania organizatorów tego spotkania, opublikowane w „Kurierze.”

Od lat prawie 12 pracujemy w dziedzinie wydawnictwa i księgarstwa, sprowadzamy m. in. książki z Polski do księgarń w Wilnie i na Wileńszczyźnie i śmiało mogę twierdzić, że istniejące problemy w tej dziedzinie znamy, wydaje się, od podszewki. Od czasu, gdy się urwała scentralizowana dostawa książek poprzez Moskwę i wileńska księgarnia „Przyjaźń” zaczęła świecić przerażającą pustką, wzięliśmy ten trud na siebie. Dopiero po latach doczekaliśmy się jakiejś konkurencji. Najpierw sztucznie zorganizowanej (za grube pieniądze z kieszeni polskiego podatnika) i praktycznie nic nie znaczącej, a później również poważniejszej, prywatnej, zrodzonej poniekąd też przy naszej redakcji. Ale wciąż jest tej konkurencji za mało, byśmy mogli nareszcie robić wyłącznie „swoją pracę”.

Obecnie sprowadzane przez naszą redakcję książki znajdują odbiorców w 14 księgarniach. W poszukiwaniu tańszej oferty nawiązaliśmy kontakty z dziesiątkami różnych wydawnictw w całej Polsce. Są więc książki również tańsze, ale są też bardzo drogie, które, niestety, dla wielu chętnych pozostają niedostępne, tak samo zresztą jak w Polsce. W sumie więc jest to „biznes” marny. Nawet jeżeli za książkę, która kosztuje w Polsce 20 zł, odbiorca na Litwie płaci 30 Lt, a nie 20, jak tego, według „Kuriera”, chce konsul. Bo daleko nie każda książka, sprowadzana komercyjnie na Litwę, ma zerową stawkę VAT (PVM). Na przykład, koszty wszelkich wydań encyklopedycznych, słowników, katalogów po doliczeniu wydatków na przewóz i opłacie wszystkich należności na granicy sięgają w tym wypadku już 24 Lt. Księgarnie też muszą z czegoś się utrzymywać, dodają więc swoje i mamy w sumie 30 Lt. 

Inna rzecz, gdy książkę się nabywa bezpośrednio od wydawcy, z rabatem, z pominięciem licznych dostawców, hurtowni. Wówczas ceny w wileńskiej księgarni „Przyjaźń” są porównywalne, a czasem nawet niższe od cen, na przykład, w Księgarni Prusa na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. I tak w zasadzie jest. O tym, że w zależności od dostawcy i księgarni, ceny na te same książki w Wilnie czasem znacząco się różnią, wiedzą wszyscy, kto nimi się interesuje. Powszechnie znana zasada wolnego rynku. A kupujący książki stale (są to przede wszystkim przedstawiciele inteligencji litewskiej) nauczyli się nabywać je bezpośrednio od dostawcy, po cenach znacznie niższych, niż w księgarniach w Polsce.

Niestety, od roku bieżącego w Polsce wprowadzono VAT na papier i usługi poligraficzne. W najbliższym czasie należy więc oczekiwać kolejnego wzrostu cen również na książki.

Kierując się jedynie tym, co, według „Kuriera”, stwierdzali na ww. spotkaniu jego organizatorzy, „by polska książka zbłądziła pod strzechy”, jeszcze na początku lat 90. założyliśmy przy naszej redakcji Wydawnictwo. Policzyliśmy bowiem, że wiele pozycji wydać w Wilnie, na miejscu, jest znacznie taniej, niż sprowadzać je z Polski. Dla przykładu, nasze wydanie „W pustyni i w puszczy” H. Sienkiewicza kosztowało w księgarni 5 Lt, bezpośrednio w redakcji, przy zakupie hurtowym - 4 Lt. Czy to drogo? Taniej w dzisiejszych realiach - to tylko „za darmo”. A za darmo, jak wiadomo, niczego nie ma. W wypadku szkół polskich na Litwie płaci najczęściej polski podatnik: z funduszy przeznaczonych na wsparcie tychże szkół, w ramach programu „promocji książki polskiej” itd. I płaci słono. Uczciwej logiki postępowania decydentów od tych funduszy w Polsce, przy największej chęci, dopatrzyć się nie sposób. Ta sama „Wspólnota Polska” obiecała kiedyś zakupić w naszym wydawnictwie jedną z książek do bibliotek na Wileńszczyźnie. Czekaliśmy prawie przez rok, nie oddając książek do wolnej sprzedaży. Dopiero w końcu roku okazało się, że „możliwości takiej nie ma”. Tymczasem ten sam tytuł kupiony w Polsce za wielokrotnie wyższą cenę (w znikomej ilości w stosunku do potrzeb, bo drogo), jedzie do polskich szkół Wilna, a wydany w Wilnie wędruje do księgarzy warszawskich, którzy książkę hurtem i z podziękowaniem za niską cenę kupują. Czy tak być powinno? 

Wiele zależy tu również od „Macierzy Szkolnej”. Jestem zdania, że gdyby jej prezesowi Józefowi Kwiatkowskiemu rzeczywiście, choć w jakimś stopniu, zależało na dostępnych, tanich lekturach szkolnych (po kosztach wydania, nawet bez 50 ct zarobku, które konsul chce ofiarować dla „dobrego wujka z Ameryki”), problemu takiego od dawna by nie było. Niestety, żadnego zainteresowania, mimo ofert, nigdy nie okazał. Nawet, gdy MEN chce zakupić już wydaną w Wilnie książkę do bibliotek szkolnych na Litwie, a potrzebuje jedynie, by „Macierz” sprecyzowała niezbędną ilość, to potrafi z tym zwlekać przez prawie rok i sprawę ostatecznie zawalić. Tymczasem z podziękowaniem przyjmuje częstokroć dary z Polski... zaznaczmy: za które słono się płaci z funduszy przeznaczonych na pomoc szkołom, a które - zdarza się i tak - są zwykłą, nikomu niepotrzebną, makulaturą. Sądźmy sami, kto w tym jest zainteresowany i komu na tym zależy?

Na podstawie wieloletnich już obserwacji całej sprawy ośmielam się twierdzić, że problem tkwi w pajęczynie powiązań, osobistych kontaktach, intrygach, dzieleniu ludzi na „naszych” i „obcych”... Częstokroć cuchnie tu też zwykłymi aferami. Są, niestety, ludzie, którym zależy, by problem istniał zawsze. I nic nie wskazuje, że w najbliższym czasie coś w tej materii się zmieni. Szukanie więc aż za oceanem tego, co przy odrobinie dobrej chęci, pod dostatkiem można mieć - jeżeli nie na miejscu, to tuż za miedzą, w Polsce - odbieram jako kroki mające na celu rozszerzenie granic „geszeftów”. Tylko i wyłącznie. Trzeba chyba naprawdę na głowę upaść, aby uwierzyć, że podobne przedsięwzięcie może wypalić na zasadach komercyjnych. Może, ale tylko wówczas, jeżeli ktoś za to zapłaci. A zwoływanie na zebranie „zatroskanych” brakiem taniej książki dyrektorów szkół i nauczycieli, to nic innego, jak zorganizowanie „tła”, niezbędnego „poparcia” dla nowo zaplanowanego czyjegoś „biznesu”...

Na spotkaniu z ministrem kultury RP, podczas jego niedawnej wizyty na Litwie, mówiłem, że wiele polskich książek można i trzeba wydać na miejscu, w Wilnie, zamiast sprowadzać je z Polski. I taniej będzie, i na pewno nie gorzej. Podobno już dziś w Ministerstwie Kultury w Warszawie utworzyła się kolejka chętnych do przyjęcia pieniędzy, które minister obiecał na sprawy wydawnicze. I w tym tkwi sedno - w pieniądzach. Zdobyć fundusze, dysponować nimi, a jak tam będzie potem... to się okaże. Jak się nie potrafi niczego wydać, zawsze w zamian można ofiarować - jak z podręcznikami - broszurkę z horoskopami czy coś innego i przy tym dobrze „zarobić”. A jeżeli to będzie „biznesmen z zewnątrz”, który według konsula „ma całkiem inne podejście do sposobu zarabiania pieniędzy”, to, przy odpowiedniej protekcji, do już opłaconych przez polskiego podatnika książek doliczy swoje 50 ct konsulowskiego minimum zarobku i za całą sumę sprzeda nam. Owszem, będzie nieco taniej, a „biznesmeni” zarobią podwójnie. Zresztą podobnych mechanizmów, które się składają „na inne sposoby zarabiania”, istnieje wiele. Ale wcale nie o tym chciałem mówić... 

Lansowany przez p.p. Jackiewicza i Kwiatkowskiego Amerykanin może się okazać ostatecznie całkiem porządnym facetem. Może znajdzie inny sposób dostarczania dla nas książek za półdarmo, choćby nawet z Chicago. W każdym bądź razie, jego oficyna Ex libris oferuje na rynku księgarskim w Polsce kilka naprawdę dobrych słowników. Nie jest to oferta na tym rynku najtańsza, ale nie jest też najdroższa. A po dostarczeniu słowników bezpośrednio do odbiorcy przez wydawcę, ceny na pewno będą atrakcyjne. Gdyby p.p. Jackiewicz i Kwiatkowski zechcieli, na pewno znaleźliby sposób zakupu większej ilości tych słowników dla - według oceny „K.W.” - „niezbyt zamożnych szkół polskich na Wileńszczyźnie” - „za darmo”. W porównaniu z innymi kupowanymi „darami”, byłby to dla nauczycieli i uczniów prawdziwy skarb. Oferta na pewno warta uwagi, tym bardziej, że sprzedający, jak pisał „Kurier Wileński”, jest człowiekiem bogatym i, podobno, „nie chce dużo zarabiać”. 

W każdym bądź razie nie chciałoby się, by naszym nauczycielom, dyrektorom szkół, którym wcale się nie przelewa, tak prymitywnie robiono wodę z mózgu i kazano za własne pieniądze szukać aż za oceanem to, co z mniejszym wysiłkiem i najprawdopodobniej taniej mogą mieć u siebie. W każdym bądź razie muszą być poinformowani, że mają wybór. Skoro „Macierz Szkolna” w osobie p. Kwiatkowskiego nie tylko sama zabiera się do akcji, ale też stawia szkołom zadanie, by zamawiali konkretne lektury u Amerykanina, skoro „powinni rozmawiać z uczniami, przeprowadzać konferencje młodzieżowe”, tj. promować książkę, to chętnie również rozpatrzymy te zamówienia. I dla uczciwej konkurencji, jak w Ameryce oraz w całym cywilizowanym świecie przyjęto, złożymy swoją ofertę. Od wielu już lat jesteśmy przygotowani w krótkim terminie wydać absolutną większość programowych lektur - dla naszych szkół po kosztach własnych, nawet bez doliczania 50 ct zarobku jak tego chce konsul. (Na zarabianie też mamy inne, w zupełności uczciwe sposoby). Jeżeli te koszta okażą się jednak wyższe, niż cena na te same książki z Ameryki - trudno, będziemy wszyscy kupowali amerykańskie... Jeżeli zaś nie, dyrektorzy szkół i nauczyciele będą mieli wybór. Czekamy więc na zamówienia.

Będąc przy temacie chciałbym również zapytać warszawskich decydentów od funduszy przeznaczonych na wsparcie oświaty, kultury polskiej na Litwie. Zarówno w Polsce, jak też na Litwie, tam, gdzie w grę wchodzą publiczne pieniądze, zobowiązuje przetarg. I tylko w relacji Polska - Litwa, nawet w takiej sprawie jak zakup czy wydanie podręczników, lektur wciąż decydują pojedyncze osoby według własnego widzimisię i... interesu. Dlaczego?

Rozumiem, że uchylając nieco rąbka tajemnicy wokół „darów, pomocy i wsparcia” w publikacji prasowej, mogę wywołać lawinę zorganizowanych protestów i rozmaitych oskarżeń. Najczęściej jednak ludzie ci wolą „zbagatelizować - przemilczeć - zignorować”... i nadal „gorliwie działać na rzecz polskości”. Chodzi mi jednak tylko o to, by jakoś te książki „zbłądziły pod strzechy”, by ludzie, od których to zależy, również przestali nareszcie - mniejsze z tym, świadomie czy nie - błądzić.

Michał Mackiewicz 
dyrektor Wydawnictwa Polskiego
w Wilnie „Magazyn Wileński”

Wstecz