„Przetrwaliśmy - dzięki wierze i rodzinie” 

Do naszej najnowszej historii zapisała się na trwałe nieprzeciętna postać Księdza Prałata Józefa Obrębskiego - Patriarchy Duchowieństwa na Wileńszczyźnie. Obdarzony przez Boga łaską szczególną - powołaniem do kapłaństwa, oddał służbie duszpasterskiej długie, piękne życie. W roku przyszłym spełni się siedem dziesiątek lat, odkąd mężnie trwa na swym posterunku. Nie gasząc ducha - mimo wojen, łapanek, prześladowań, zmian kolejnych władz - pomaga wiernym już kilku pokoleń wytrwać we własnej wierze, języku ojczystym i kulturze. Wystawiając często własne życie na niebezpieczeństwo, robił swoje, uważał bowiem to za święty obowiązek - kapłański i obywatelski. A skromność i oddanie - to cnoty, które jak aureola ozdabiają tego poczciwego Kapłana.

Każdy, kto miał okazję poznać Ks. Prałata, podziwia jego mądrość, urok osobisty, umiejętność zjednywania sobie ludzi, żywy i szlachetny dowcip. Ks. Prałat jest wdzięcznym rozmówcą, a konwersacje z Nim są prawdziwą ucztą duchową. Chciałoby się przypomnieć Czytelnikowi, że w wyniku takich rozmów dziennikarskich z Ks. Prałatem powstała książka „Żywot jak słońce”. Ukazała się ona w 1996 roku nakładem naszego Wydawnictwa Polskiego w Wilnie - „Magazyn Wileński”, w opracowaniu Jana Sienkiewicza. Kreśli ona drogę życia i służby duszpasterskiej Ks. Józefa Obrębskiego. 

Po pięciu latach od wyjścia w świat tej publikacji odważyliśmy się prosić Ks. Prałata raz jeszcze o to, by zechciał w swych wspomnieniach wrócić do lat minionych, tym razem w ramach naszego konkursu „Los wilnianina w XX wieku”. Mimo że nie jest urodzony na dawnych Kresach, uważamy Go za Syna Ziemi Wileńskiej. Dowiódł, że nim jest, swym życiem i wielkim oddaniem tej ziemi, pozostając na niej na dobre i złe, dzieląc wspólny z nią los. Niżej drukujemy fragmenty tych wspomnień, które - obok innych publikacji o Nim - będą dopełnieniem Jego portretu: Kapłana i Człowieka. 

Miło jest nam przypomnieć Czytelnikowi również, że 19 marca, w Dniu Patrona Ks. Prałata - św. Józefa, nasz Czcigodny Kapłan obchodzi swoje 95-lecie. Z tej okazji życzymy Mu wszelkich łask Bożych, wielu jeszcze lat w zdrowiu oraz radości z każdego przeżytego dnia. Chylimy czoła przed Jego Wielebnością, z wdzięcznością i uznaniem. 

A teraz oddajmy Mu głos.

Kiedy człowiek tyle lat żyje na tym świecie co ja, to, oczywiście, ma co wspominać. Tylko że wspomnienia, które dla mnie są bardzo drogie, dla innych mogą wydawać się mało ciekawe, a nawet nie znaczące. Skoro jednak mam podzielić się z Czytelnikami „Magazynu Wileńskiego”- wspaniałego czasopisma i wydawnictwa - moimi wspomnieniami jako duszpasterza, to sięgnę pamięcią do tych, które, jak wydaje mi się, były dotychczas tylko moją wyłączną własnością... 

Nie zapomnę nigdy takiego oto epizodu z czasów okupacji niemieckiej, kiedy pełniłem jeszcze służbę kapłańską w parafii Turgiele. Miałem wówczas na plebanii stale dwóch Niemców, których nie tylko musiałem stołować, ale czynić wszystko możliwe, by w parafii było jak najmniej zniszczeń. Pewnego razu, wracając od chorych, przejeżdżam przez rynek w Turgielach. Widzę - jakaś gromada mężczyzn stoi. Zatrzymuję się, podchodzę bliżej: policja otacza kilkunastu żołnierzy sowieckich, którzy siedzą na bruku. Brudni, zarośnięci, wychudzeni. Śmiało więc zwracam się do ich „opiekunów” mówiąc: słuchajcie, jest taka okazja, by moi parafianie okazali pomoc tym biedakom, którzy są pod waszą władzą, nakarmili ich. Pozwólcie okazać chrześcijańskie miłosierdzie w stosunku do tych nieszczęsnych. Zgodzili się. Ci żołnierze - jeńcy, kiedy zaspokoili głód, byli tacy wdzięczni, mieli łzy w oczach. A ja dotychczas nie mogę pojąć, czym wówczas Niemców bardziej „ująłem” - moją zdecydowaną ludzką postawą czy chrześcijańską wymową miłości bliźniego, że w ich duszach struna miłosierdzia drgnąć musiała... 

Albo znów inne zdarzenie z tego okresu. W domu Lucjana Żeligowskiego w Andrzejowie Niemcy umieścili około 60 więźniów sowieckich. Przyprowadzano ich kilkakrotnie do łaźni koło plebanii. Pewnego razu spotkałem się z ich nadzorcami. Powiedziałem im: czy wiecie, że oto ci jeńcy są z kraju, gdzie jest prześladowanie religii, wiary, gdzie znęcanie się nad ludźmi, morderstwa są na porządku dziennym. Pozwólcie, by wierni mojej parafii nakarmili ich, ale przede wszystkim pokażcie im Pana Boga. Zapytali, jak mają to uczynić, a ja im mówię: przyprowadźcie ich w niedzielę na nabożeństwo do kościoła. I rzeczywiście, przyprowadzano tych żołnierzy sowieckich kilkakrotnie do kościoła. Po skończonym nabożeństwie wierni czekali przy świątyni na wychodzących jeńców - z przyniesionym z domu chlebem, smalcem. Zapadł mi do serca pewien taki szczegół. Kiedy po Mszy świętej zwróciłem się do jeńców ze słowem otuchy, otoczyli mnie i wyciągając ręce prosili: „Otiec, daj nam krestik...” Co miałem - krzyżyk, medalik - dałem im. Całowali i odchodzili, z pewną nadzieją w oczach... 

Dzięki ofiarności parafian, ich postawie iście chrześcijańskiej udało się okazać pomoc bliźnim, którzy byli wówczas w wielkiej potrzebie, głodni i bardzo nieszczęśliwi. Nie uszło mi to jednak płazem: nie obeszło się bez spotkania z Niemcami i wysłuchania ich zarzutów. Otóż w Wilnie, przy ulicy Ofiarnej (gdzie mieścił się później KGB), dokąd nieraz mnie wzywano na przesłuchania i gdzie też nieraz „nocowałem”, postawiono mi zarzut, że czekam przyjścia władzy sowietów i dlatego karmię sowieckich jeńców. A ja im na to: karmiłem ich nie jako komunista, tylko jako chrześcijanin, bo widziałem, że byli w potrzebie. I dodałem: wiem, że tak nie będzie, ale gdybyście się znaleźli w podobnej sytuacji, to na pewno również dla was okazałbym taką samą pomoc... 

Z przytoczonymi epizodami łączy się jeszcze inny, już z okresu mojej służby duszpasterskiej w Mejszagole, za władzy sowieckiej. Zabroniono księżom nauczania dzieci religii, przygotowywania ich do Pierwszej Komunii Świętej. Nieraz tych dzieci, które, mimo wszystko, nauczałem, najwięcej w czasie Mszy św. - zbierała się nawet setka. Pewnego razu, po zakończeniu takiej lekcji, przychodzą do mnie dwaj tacy i przedstawiają się jako reprezentanci władzy politycznej. Czynią mi zarzut, że ja nauczam dzieci religii. W tej rozmowie jednemu z nich się wyrwało, że jestem „oczeń smiełyj”, że się narażam i wiele ryzykuję. Przyczepiam się do tych słów i mówię, że ma rację, jestem może nawet zbyt śmiały. I powtórzyłem im historie z jeńcami sowieckimi w Turgielach, stwierdzając, iż za to, że im pomagałem, mogli mnie Niemcy zastrzelić. Milcząc słuchali i... dali mi na razie spokój. Stało się właśnie tak jak w powiedzeniu: rzuć coś za siebie, a znajdziesz przed sobą... 

Na ulicy Ofiarnej byłem dość częstym „gościem”. Doszło do tego, że życzliwi mi ludzie zawiadamiali: jutro księdza powiozą na Ofiarną. To już czekałem. Wozili mnie tam Niemcy (czasami przesłuchiwali w gminie), potem bolszewicy. Ci ostatni to podrzucali mi kartkę, by przybyć na wyznaczoną godzinę na placyk koło Ostrej Bramy. Przyjeżdżam tam: już stoi auto, z auta wysiada dwóch sołdatów z rewolwerami i sadza mnie obok szofera. Przywożą do tego „urzędu” na Ofiarnej, gdzie wędruję z gabinetu do gabinetu, z piętra na piętro. Zmieniają się dygnitarze, którzy częstują mnie pytaniami i zarzutami. Trudno mi już odtworzyć w pamięci przebieg wszystkich tamtych rozmów. Trzeba by było raz jeszcze chyba to wszystko przeżyć - te obie inwazje... 

Często też sami mnie odwiedzali - tacy „goście” - partorgi, upołnomoczennyje po diełam kulta itd. Kiedy się odbywa taką rozmowę jedną po drugiej, nabiera się już pewnej „wprawy” w wymowie oraz odwagi. Często oskarżano mnie, że odciągam ludzi od budowania nowego ustroju. Więc ja im na to: przecież uczę parafian pracowitości, uczciwości, a to nie szkodzi żadnej władzy. Sprowadzałem rozmowę do tego, że największymi złoczyńcami są ci, którzy walczą z religią. A oni mi mówili: „Otiec, wy jeszczo mołodoj, wam nado żyć, po co u was kościół otwarty cały dzień niemal? Przyjadą kiedyś z Moskwy, zobaczą, będzie niedobrze”. To ja im zaraz „argument”: kościół - to jak ul, a wierni - jak pszczoły. Gdyby pszczoły do ula nie przylatywały, nie byłoby miodu. Gdyby ludzie nie przychodzili do kościoła, nie miałbym was - mówię - czym poczęstować (a czasami, by załagodzić sprawę, częstowałem ich wódką). Nieraz podczas takich przesłuchań pozwalałem sobie nawet na pewne żarty z tych ich nowych porządków i Sojuzu Radzieckiego, z ich głupoty i ograniczenia. Jednego razu usłyszałem z ich ust replikę, że jak będzie Sojuz się rozpadał, to poproszą mnie o radę, jak go ratować. Więc ja na to: wy chyba nie wiecie, co to jest Związek Sowiecki? Związek, który ma pół świata - czego on będzie upadać? Nie zawsze wiedzieli, kiedy mówię szczerze, a kiedy błaznuję. Dowiedziałem się, że mówiąc o mnie w swoim gronie powiadali: to ten ksiądz, który „duraka kleit”... 

... Było to wszystko w czasach zaborów, kiedy wokół działo się wiele zła, krzywd, było się świadkami wielu śmierci. Widziało się, jak niewinnych ludzi gonią na stracenie, wywożą, likwidują. Trzeba było grzebać ludzi mordowanych nie wiadomo za co i po co. Ciężko było to wszystko przeżyć. Ale nawet w tamtych czasach zdarzały się humorystyczne rozmowy, była okazja nawet w więzieniach coś naszym wrogom „podsunąć” - takie myśli, które były zgodne z duchem chrześcijańskim. 

W ostatnich latach mojego życia coraz częściej myślę o mojej rodzinie, wspomnienia o której głęboko tkwią w moim sercu. Kiedy przywołuję w pamięci to życie w domu rodzinnym i w wiosce - Skarzyn Nowy w Ziemi Łomżyńskiej - staje mi przed oczami cała wioska. Składała się z 12 domów położonych nad strugą. Wszyscy tu żyli zgodnie. W rodzinie - mateczka i ojciec, którzy wydali na świat nas, pięcioro dzieci. Ja - najstarszy, drugi miał na imię Antoni, trzecia była Wacia (umarła, kiedy miała roczek, pamiętam tylko, że płakała), następnie Wacław i wreszcie Stefan. Tak prawie co dwa lata - to nowy człowiek. A na marginesie: bardzo lubiłem chrzciny młodszego rodzeństwa, bo była uczta. Dostawałem wówczas kakao ze świeżą bułeczką domową, które bardzo smakowały.

Życie rodzinne podobne było jak w całej wiosce - wielka zgoda. I w domu, i w wiosce. Nie słyszałem nigdy żadnych krzyków ani hałasów. Wszyscy mieli własne pole, na którym pracowali. Mój ojciec miał nie najwięcej - był gdzieś pośrodku - jakieś kilkanaście hektarów. Praca na roli przynosiła radość. Była nie smutniejsza, a nawet radośniejsza od dzisiejszych jakichś wieczorynek, zabaw, podczas których nieraz młodzież nawet się bije zamiast bawić. Kiedy się nieco podrastało, trzeba było w gospodarce pomagać. A przy tej pracy wszystko człowieka cieszyło - poranek i zachód, słonko i skowronka śpiew... 

W niedzielę zaś wszyscy, z całej wioski wyjeżdżali ze swych podwórków, na wozach - do kościoła w parafii Rosochaty. Musiałem jakoś ze dwa razy zostać w niedzielę w domu. Trudno było wytrzymać, doczekać się powrotu domowników. Wieś była jakby wymarła, tylko gdzieniegdzie na progu siedział stary dziadek czy babcia z różańcem w ręku. Nie było z kim nawet rozmawiać. Było to więc najsmutniejsze - zostać w niedzielę w domu. 

Do mojego ojca czasami zajeżdżał na pogawędkę ksiądz proboszcz, niekiedy też pan Skarżyński z sąsiedniego majątku. Nie wiem, czy to, w rozmowach z nimi, za ich radą, czy za radą brata - który do Ameryki pojechał i wszystkie swoje dzieci kształcił - ojciec postanowił mnie uczyć. Posłał do gimnazjum do Ostrowi Mazowieckiej. Kiedy skończyłem sześć klas gimnazjalnych, w sąsiedniej miejscowości powstała akurat wiejska szkółka. Ludzie stamtąd przychodzili do ojca i namawiali go bardzo, żeby mnie tam oddać na nauczyciela. Przecież mógłbym już sam zarabiać. Ale ojciec zdecydował inaczej, słuchając rady proboszcza i pana Skarżyńskiego. Sam słyszałem jak namawiając go, by mnie dalej kształcił, mówili do niego: „Co uczyniłeś z syna, panie Wincenty? Podniosłeś go trochę nad ziemię - do nieba nie dostał, od ziemi się oderwał... Z takich najgorsi ludzie wyrastają”. Tak więc naukę w gimnazjum ukończyłem. 

Mateczkę moją stale widziałem w wielkiej pracy - w domu, w polu, w obejściu. To przede wszystkim jej zawdzięczając w mojej rodzinie przestrzegana była modlitwa domowa. Kiedy byłem mały, a przechodziliśmy obok krzyża wiejskiego, mateczka tłumaczyła mi, co oznacza umieszczona na nim figurka Pana Jezusa, kazała mi razem z nią przyklęknąć i zmówić paciorek... Nawet wiele lat później, w 56 roku, kiedy wreszcie otrzymałem pozwolenie odwiedzić moją rodzinę, na nowo zadziwiła mnie swoją wielką pobożnością. Mateczka mnie przyjęła i ugościła tym, co miała, ułożyła do snu, a sama usiadła obok, przy piecu i różaniec odmawiała - nie wiem, czy nie całą noc... W następnym roku matka moja odeszła, a mnie nie pozwolono pojechać na jej pogrzeb. Pięć dni rodzina czekała na mnie, zwlekając z pochówkiem... 

W rodzinie wymagano szacunku do starszych, do kapłanów. Nie słyszałem, żeby ojciec do matki powiedział „ty”. A tym bardziej było nie do pomyślenia, żeby syn do matki czy ojca tak się odezwał.

Ojciec... Zapamiętałem taki oto obrazek. Sąsiedzkie stado wpadło w nasze zboże. Ojciec poszedł je wygonić, aż tu widzi z daleka, sąsiad biegnie. Mój ojciec szybko więc schował się za krzak. Dopiero później zrozumiałem - dlaczego: żeby sąsiadowi przykrości nie robić. Nigdy nie słyszałem też we wsi, żeby ktoś na ojca, matkę złe słowo powiedział. Chociaż to tyle lat minęło, pamiętam tę troskę, to ciepło płynące od ojca. Widzę, jak mnie, małego, bierze ze sobą w drogę, przedtem jak najcieplej ubiera, tuli, a sam - jak jest, tak dobrze... Rodzice - to wielki dar Boży. 

Nie było kiedyś wcale tak, żeby każdy siedział sobie w swojej zagrodzie i z nikim się nie spotykał, nie obcował. Spotykali się ze sobą sąsiedzi, krewni, młodzi urządzali zabawy. Był taki zwyczaj, że przed zabawą dwóch chłopców pójdzie do rodziców dziewczyny i prosi: pozwólcie córce - Stasi czy Jasi - być na zabawie, proszą też rodziców przyjść razem. Jeszcze matkę w rękę pocałują. Schodzili się więc wszyscy, starsi również chętni byli popatrzeć, jak młodzi się bawią. A czasami któryś dziadunio nawet szedł w tany, śmiesznie podskakując - ku uciesze reszty. Wesoło było. Sąsiedzi - życzliwi sobie, nie było obawy, że ktoś komuś przykrość zrobi, albo, broń Boże, coś ukradnie. 

Kiedy byłem uczniem gimnazjum (później już - studentem seminarium), moim zdaniem, było to piękne, że ja i moi koledzy jak na skrzydłach lecieliśmy (często pieszo) do domu, nawet po 25 kilometrów, żeby zdążyć pomóc rodzicom. Braliśmy kosę i pług do ręki, szliśmy do innych robót. Nie było przymusu... Bez wątpienia, kiedyś łatwiej było wiele rzeczy, z życia domowo-rodzinnego, od ojca i matki, przenosić na własne życie samodzielne, na pracę parafialną, duszpasterską.

Czasy bolszewickie zrobiły to, że dziś wiele matek, ojców płacze, mając nawet kilkoro dzieci, że nie ma komu o nich się zatroszczyć na starość. I tu, i w Polsce często też słyszę, że młodzi jadą sobie na wczasy, a rodziców do szpitala gdzieś oddają, żeby nie mieć kłopotów. Wychowali nowego, sowieckiego człowieka. Ileż ja różnych przemów i obiecanek się nasłuchałem od tych, co wszystko obiecywali dać za darmo. Ziemia wasza będzie, lasy - wasze, szkoły też. A jak przyszli, to wszystko zabrali. Rodzinom nawet matki zabrali, które poszły do robót, często wybitnie męskich: traktorzysty, tokarza, ślusarza. A dzieci, dom pozostały bez należytej opieki i troski. Matka, oczywiście, musiała iść do roboty, bo trzeba było żyć. Ale ucierpiała na tym rodzina, a zwłaszcza - religia, wiara w rodzinie. Niewiasta zrównała się z mężczyzną, przestano ją otaczać, jak przedtem, należnym szacunkiem... 

A stosunek do pracy? Czyż nowa władza, wszystko od ludzi zabrawszy, w tym - własną ziemię, nie oduczyła ich od roboty? Ludzie szli do kołchozów nie po to, żeby uczciwie - jak na swoim - pracować, a żeby coś tam schwycić, żeby żyć. A dziś nie wiadomo, jak to wszystko - tę sytuację gospodarczą i stosunki między ludźmi - naprawić. Ojciec Święty, Kościół usiłują to, co zostało zburzone, odbudowywać, jednoczyć, łatać, aby doprowadzić do poziomu, jaki mieliśmy przed wojną. Tym bardziej, że ateizm nadal nie drzemie, robi swoje. Kiedyś szedł do nas z Rosji, a teraz z - Zachodu. Stamtąd wywodzą się również różne zgorszenia i świństwa, których kiedyś tu nie znaliśmy: jakieś tam „cukierki” zatruwające młodzież, czymś karmią bydło, żeby szalało... A władza nasza? A co się dzieje w Sejmie? Co jedni robią - drudzy depczą. Bezczelność. Wychodzi taki cham na trybunę i mówi: za waszych rządów nic dobrego nie zrobiliście... Do czego w ten sposób dojdziemy?...

Mnie również, w swoim czasie, nie było łatwo zaczynać pracę w nowych warunkach sowieckich. Staje mi w pamięci obrazek, kiedy w 50. roku przyjechałem tutaj, do Mejszagoły, akurat w Środę Popielcową. W kościele zauważyłem niemało ludzi, którzy nachylali głowy pod popiół, posypywany przez proboszcza. Więc i ja podstawiłem swoją, żeby usłyszeć, że prochem jestem... 

Najprzód starałem się poznać, oczywiście, ludzi: w kościele i poza nim, w rozmowach, przy załatwianiu różnych spraw, podczas wyjazdów do chorych. I zauważyłem jedną, bardzo ważną rzecz: że ta wiara, która żyła wśród ludzi do 39 roku w rodzinach, przetrwała. Nie można już było nauczać religii w szkole, więc częściej mówiło się, wciąż przypominało matkom, żeby nie zaniedbywały nauki pacierza, tłumaczyły sens życia w wierze. Nie było to łatwe, tym bardziej, że w szkołach rozpoczęto ateizację. Szczęście, że wiara nadal żyła w rodzinach. 

W pierwszych miesiącach, latach pobytu tutaj chodziłem często po miasteczku (trzeba było chodzić, żeby lepiej znać ludzi i miejscowe stosunki). Kiedy podchodziłem również do szkoły, to nie mogłem się „obronić” przed dziećmi, które - jak pszczoły - oblepiały mnie. Ja ręce podnoszę do góry, a one po nie sięgają - żeby się przywitać. Z tego powodu parę razy przychodzili do mnie dyrektor szkoły, Rosjanin wówczas oraz „zaucz” i czynili mi zarzuty: czym to ja te dzieci tak do siebie przyciągam, może cukierki w kieszeni noszę? A jeszcze w rękę całują księdza, a to takie niehigieniczne... To ja im mówię, że dziękuję, iż mnie uczą, jak mam żyć na świecie, że zawsze miałem szacunek dla nauczycieli i traktuję ich jako przyjaciół. A co do całowania: w rodzinach kulturalnych, dobrze wychowane dzieci - mówię im - całują w rękę rodziców. Widocznie mnie moi parafianie traktują jak ojca... A żeby było higienicznie - mówię, już na dobre rozbawiony - to starajcie się, żeby wasi uczniowie nie całowali kogoś w gębę. Na tym się skończyło, że rozstaliśmy się polubownie. 

Potem byli już komsomolcy, którzy mieli nakaz sprawdzać tych mniejszych - kto chodzi do kościoła, szczególnie podczas większych uroczystości, festów. Nieraz nawet milicja zjawiała się z karabinami, dyrektor chodził wokół kościoła. Nic nie mówili, tylko jak się pojawiali, dzieci w kościele chowały się pod ławki, na chór. Odprawiając nabożeństwo, przy ołtarzu, nie wiedziałem, dlaczego tak się zachowują. Później wychodziło na jaw, że zobaczyli wroga... 

Słowem, do lat gdzieś 60. ludzie żyli jeszcze wiarą przedwojenną. Ateizm spotkał się z wiarą, która żyła w rodzinach. Było wielką rzeczą, że w naszych tu stronach kościół nie został zamknięty. Reszty dokonali księża swą pracą oraz sami ludzie, którzy mieli wiarę w sercu, chociaż nieraz głęboko schowaną, ale sztafetę wiary wspólnym wysiłkiem zdołano przekazać następnemu pokoleniu. Wiara przetrwała. I nam, Polakom Ziemi Wileńskiej, przetrwać pomogła. 

Zanotowała Helena Ostrowska

Wstecz