Zwykli-niezwykli wśród nas 

Gdyby zniknął nagle śmiech i żart

Dziś drugi odcinek wspomnień wilnianina Mariana Wojtkiewicza. „Gdyby zniknął nagle śmiech i żart, / Po cóż żyć, cóż jest wart taki świat! / Lecz póki jeszcze słyszę taki śmiech, / To pragnę śmiać się za trzech...” Tak napisał Piotr Jan de Beranger - poeta piosenek paryskich, sławiący radość życia, śmiejący się z zarozumialców wszelkiej maści, nowobogackich i głupoty władzy. Tak jak w „Kabarecie Wujka Mańka”, czyli Mariana Wojtkiewicza. Podziwiamy go wciąż. Niezależnie od tego jak mu się układa w życiu, na scenie jest przezabawny: w piosenkach, które śpiewa jest nastrój, humor, dowcip, satyra. Jest w ciągłym ruchu, elementy choreografii w jego wykonaniu mają styl, a ta pasiata kamizelka, fantazyjna apaszka!...

Skąd to się wzięło? 

Zamiłowanie do śpiewu, śmiechu, dowcipu...Najpewniej z ulicy Syberyjskiej, przy której stał i dotychczas stoi, tylko przebudowany, dom Wojtkiewiczów, w którym obecnie z rodziną mieszka jedna z córek Mariana Wojtkiewicza. Ulica Syberyjska, podobnie jak całe Wilno, w latach dzieciństwa naszego bohatera - to była istna wieża Babel. Pan Marian przypomina, jak to pewnego razu wraz z chłopcami ze swojej ulicy postanowili sprawdzić, czyja wiara jest najmocniejsza. Nie było to łatwe. Mieszkali tu bowiem katolicy, prawosławni, muzułmanie, Żydzi, była rodzina karaimska i nawet jeden Estończyk. Psoty „chebry” polegały na tym, by przeszkodzić modlącym się. Omar, który zazwyczaj wybiegał z domu i rozściełał dywanik w kierunku Wschodu, nie przerwał swej modlitwy, mimo że boleśnie ugodzony został kamieniem z „rogatki”. Stary ojciec Abramki, chociaż chłopcy udawali, że otrząsają jabłka z drzewka, którego owoce przeznaczone były na stół rabina, nie dał niczego poznać po sobie i tylko głośniej niż zazwyczaj wypowiadał słowa modlitwy. Baranienko również nie odszedł od ikony. Najgorzej spisała się pani Piotrowska. Codziennie z różańcem biegła do kościoła. Chodniki na Popławskiej były wtedy drewniane. Chłopcy wybrali jedną deskę i pod szeroką spódnicę sąsiadki chlusnęła woda, a z ust jej - niewybredne przekleństwa. Konsekwencje takich „czynów” następowały później, w domach małych łobuziaków. 

Ulica Syberyjska i okoliczne żyły w zgodzie. Gdy umarł Irsza, każdy poszedł z kwiatami, gdy komuś potrzebna była pomoc, mógł zwrócić się do sąsiada. A w soboty zaczynało się wspólne muzykowanie: podporucznik Zygmunt grał na akordeonie, dwóch Piotrowskich - na banjo i gitarze, Kuchciński - na saksofonie, inni śpiewali, Marian - też. Po latach Janek Rodzewicz przysłał Marianowi kartkę z Warszawy z takim oto tekstem: „Tak, sąsiedzie, lata upłyną, lecz ja o dniach sąsiedztwa będę często wspominał...”

Niszczenie śladów

Ojciec Mariana, Marian Wojtkiewicz przed wojną przeszedł przeszkolenie wojskowe. Był dowódcą wartowników pilnujących bunkrów na Szeszkinie, Sałtoniszkach, w Burbiszkach, Hrybiszkach, w których przechowywano amunicję. We wrześniu 39 poszedł na odsiecz Warszawie, po klęsce pod Modlinem próbował wrócić do Wilna, został internowany, znalazł się w kowieńskim IX forcie. W grudniu tegoż roku odwiedziła go tam żona. Wkrótce ojcu udało się zbiec. Dotarł do domu, lecz w tymże dniu został aresztowany. Podzielił los wielu rodaków z Kresów. Walczył z bratem Leonem pod Monte Cassino, przedostał się potem do Anglii. Stamtąd został zrzucony jako cicho-ciemny do Warszawy, zginął w Powstaniu Warszawskim, pochowany na Powązkach. O tym wszystkim w domu przez długie lata nie wspominało się ani słowem. Matka spaliła wszystkie dokumenty ojca i dziadka. Obawiano się wywózek, trzeba było myśleć o synu, o jego przyszłości.

Gimnazjum na Antokolu

Marian Wojtkiewicz wspomina: „Po ciężkich przeżyciach wojennych i ogromnej tzw. repatriacji, 3 gimnazjum męskie i 5 żeńskie z Ostrobramskiej przeniesiono na Antokol. Powstała 5 szkoła średnia. Z ogromnym sentymentem do dziś wspominam naszą nauczycielkę p. Tyszkównę. Pewnie nigdy nie rozstawała się ze skrzypcami i uczyła nas śpiewu. Ileż to pracowała nad każdą nutką. Uczyła nas patriotyzmu i dumy narodowej. Kiedy jest mi smutno i ciężko na duszy, nucę piosenki, których mnie nauczyła: „Idzie żołnierz borem, lasem”, „Mój koniku, mój bułany”, „Polonia” i wiele innych. To nie był czas odpowiedni na takie piosenki. Wkrótce p. Tyszkównę zwolniono. Na jej miejsce przyszedł Dymitr Ruliński. Założył chór szkolny, do którego chętnie uczęszczaliśmy, chociaż repertuar przeważał rosyjski. 

W 1953 roku celująco ukończyłem szkołę. Medalu mi jednak nie dano, bowiem nie wstąpiłem do komsomołu. W dodatku wychowawczyni klasowa Olga Moroz wystawiła mi charakterystykę, która zamykała mi drogę do dalszej nauki. Napisała m. in., że „wspieram duchowieństwo”. Miałem jednak dużo szczęścia, ponieważ akurat odbywały się zawody sportowe. Wygraliśmy ze studentami uniwersytetu kazańskiego i zdobyliśmy puchar w siatkówce. Grali wtedy m. in. Wiżyn, Jankowiak, Duchniewicz, Krzywicki. Tak się złożyło, że zdobyte trofeum przekazałem na ręce inspektora naszej szkoły Abrama Bryo. Był z tego faktu bardzo zadowolony. Coś w nim ruszyło, bo w pewnym momencie zapytał, czy rzeczywiście jestem taki wierzący. Odpowiedziałem, że tak, że wychowałem się w rodzinie katolickiej. Rzekł: „Cenię ludzi prawdomównych”. 

Skończyło się na tym, że inspektor wydobył moje dokumenty i charakterystykę przerobił. Otwierało mi to drogę na wyższą uczelnię. Do dziś zastanawiam się: czym się kierował ten człowiek, który, co nie jest tajemnicą, zapisał się z nie najlepszej strony w dziejach antokolskiej „piątki”. Myślę, że zawdzięczać to muszę zbiegowi okoliczności, iż zdobyty puchar wręczyłem właśnie inspektorowi. 

Studia 

„Marzenie się spełniło. Chemia na uniwersytecie. Pięciu chłopaków z mojej promocji dostało się na ten wydział. Dziewczęta poszły głównie do instytutu pedagogicznego, mieszczącego się w klasztorze bazyliańskim. Życie studenckie tętniło. Nieraz jednak słyszeliśmy docinki, że jako Polacy nie bierzemy w nim udziału. To nas ubodło do żywego. Anatol Woronko zaproponował zaśpiewać podczas jednego z koncertów przebój tamtych lat: „Płynął strumyk przez zielony las”. Powstał kwartet: Anatol Woronko, Zdzisław Tuliszewski, Rysiek Borejko i ja. Akompaniowała na akordeonie Teresa Garszkówna. Brawa ogromne. Obecny na występie ojciec Teresy powiedział: „Chłopaki, załóżcie polski zespół”. Propozycja trafiła na dobry grunt. Tadzik Stefanowicz, student trzeciego roku chemii, zaproponował spotkanie na wydziale chemicznym, na Nowogródzkiej. Tam się uczyli koledzy Anatol Woronko, Halina Kozłowska, Władysław Rekść, Walerian Jankowiak, Mieczysław Radziwiłłowicz, Czesław Basłyk, Franek Kowalewski i ja. O zezwolenie na zebranie poprosiliśmy dziekan p. Paszewicz. Jakież było nasze zdumienie, gdy na pierwsze spotkanie przybyło blisko 100 osób. Tadzik Stefanowicz, który brał udział w grupie recytatorskiej pod kierunkiem Jerzego Ordy, wybrany został na prezesa. Zostałem jego zastępcą i starostą chóru. Franka Kowalewskiego obrano starostą grupy tanecznej. Akompaniament - Teresa Garszkówna. 

Skąd dostać repertuar, kto udzieli fachowej pomocy? Udałem się z Frankiem Kowalewskim do prof. Żebrowskiego, który wtedy był już organistą w kościele św. św. Piotra i Pawła. Był tak zaskoczony, że w pierwszej chwili odmówił pomocy. Wkrótce jednak przysłał Janka Skrobota, a sam nigdy potem nie opuścił żadnego koncertu „Wilii”. Z pomocą przyszła Irena Woronkówna, która namówiła do współpracy z zespołem organistę z kościoła kalwaryjskiego Piotra Termiona. Repertuar koncertu z okazji 150 rocznicy urodzin Adama Mickiewicza podpowiedziała nam nauczycielka z 5 średniej p. Pieniążkowa. Jak się okazało, do śpiewu było wielu chętnych, do tańca - mniej, więc pięć lat ćwiczyłem w grupie tanecznej...”

Dalsze dzieje „Wilii” są bardziej znane. Warto jednak wspomnieć, że po pierwszym galowym koncercie na Zakretowej (ćiurlionio) długo w nocy rozbrzmiewały na ulicy polskie piosenki, że wtedy już z tancerzami ćwiczyła Zofia Gulewicz, a na ostatnią próbę Mirek Zembrzycki i Józef Worobiow przyprowadzili absolwenta konserwatorium Wiktora Turowskiego...

Wojaż do Moskwy 

W Wilnie coraz głośniej było o polskim zespole. Pewnego dnia jednak nie zezwolono korzystać z lokalu wydziału chemicznego. Zainteresowała się władza: kto nim kieruje. W wydziale kultury oświadczono krótko: kto chciał polskości, wyjechał do Polski i nikt pozostałym nie przeszkadza to uczynić. „W wąskim gronie - wspomina pan Marian - postanowiliśmy zwrócić się do Ministerstwa Kultury ZSRR. List redagowali Woronko i Stefanowicz. Ja i Kowalewski musieliśmy dostarczyć pismo do Moskwy. Pierwszy list wysłaliśmy przez ciotkę Miry i Teresy Tananówien, która pracowała jako konduktorka na kolei. Nie minęło tygodnia, gdy znów zaproszono nas na rozmowę do KC. Nie obeszło się bez gróźb i zniewag. Postanowiliśmy, że muszę osobiście jechać do Moskwy z listem. Z trudem dotarłem do Ministerstwa Kultury. Po biurokratycznym przesłuchaniu odprawiono mnie z kwitkiem. Byłem bardzo rozgoryczony, całe szczęście, że listu nie zostawiłem. Wreszcie poradzono mi, bym się zwrócił do Związku Patriotów Polskich. Żołnierz pilnujący wejścia wyprosił mnie za drzwi. Nie dawałem jednak za wygraną. Nalegałem, by mnie wpuścił. W tym momencie podeszła kobieta i zapytała po polsku: „Pan do kogo?” Szybko wyjaśniłem cel mojej wizyty. Zaprowadziła mnie do jednego z licznych gabinetów. Siedzącemu tam mężczyźnie przedstawiła: „Panie Edmundzie, to wasz rodak z Wilna, pomóż mu”. Podał rękę: Widmont i dodał: „Miał pan szczęście spotkać Wandę Wasilewską. Wracaj pan do domu, sprawa będzie pozytywnie załatwiona”. Radość moja nie miała granic. Po paru tygodniach - kolejne spotkanie z miejscową władzą. Przedstawiono do wyboru dwa warianty: czy chcemy mieć siedzibę w nowym pałacu kolejarzy, czy w związkach zawodowych, które mieściły się w gmachu obecnego konserwatorium przy ul. Wielkiej. Przystaliśmy na drugi. Stąd, po zbudowaniu nowej siedziby ZZ, przenieśliśmy się na Górę Bouffałową...” 

Marian Wojtkiewicz po skończeniu studiów na Uniwersytecie Wileńskim przez długie dziesięciolecia był kierownikiem laboratorium chemicznego Kolei Bałtyckiej. Pracował z oddaniem i bardzo twórczo. Ma na swym koncie blisko 60 cennych propozycji, które usprawniły działalność kolei. W 1988 r. odszedł z „Wilii”. Z piosenką i muzyką nie rozstał się jednak. Śpiewał w Kapeli Wileńskiej. A teraz w „Kabarecie Wujka Mańka”, założonego przez Zbigniewa Lewickiego. Niezmiennie związany jest z chórem kościoła św. Teresy, w którym, zdaniem pana Mariana, śpiewają najwspanialsi pod słońcem ludzie. Kiedykolwiek porozmawiamy jeszcze z panem Marianem o ulicach wileńskich, bo je kocha jak śpiew, a nauczyli go tej miłości Jerzy Orda i Aleksander Czernis. O Majowej, Jerozolimskiej, Betlejemskiej, Kalizbacie. O starej synagodze drewnianej, bijących spod ziemi źródłach, kaczeńcach i koncertach żab, o piekarni Berkona i piwowarni Szulca... 

Halina Jotkiałło 

Wstecz