Dokończenie

Moja opowieść wspomnieniowa

Wcześniej niż powrócić

Przygotowania do „repatriacji” trwały jakby we śnie, jakby w innym wymiarze i dotyczyły nie mnie, a kogoś innego. Byłem w tym czasie mało przytomny. Robiłem wszystko, co należało, ale nie mogłem połączyć tego w jakąś sensowną całość i uświadomić do końca, co tak naprawdę to znaczy i czym się zakończy. Dopiero gdy pociąg ruszył z Wałbrzycha wioząc nas do ośrodka obywateli radzieckich w Wołowie, gdy usłyszałem stukot kół, pomyślałem o pozostającym tu bracie Ryśku. Chciałem i nie mogłem przypomnieć, jak, kiedy i czy w ogóle z nim się pożegnałem. Bo serce moje przez cały ten czas rozdarte było dramatem pożegnania ukochanej dziewczyny. Oboje wiedzieliśmy, czuliśmy, że się rozstajemy na zawsze, że, mimo gorących uczuć, nie jest nam sądzone połączyć swe losy, a bez tego, jak wówczas się wydawało, dalsza egzystencja traciła sens... 

W wartowni tego ośrodka pełnił służbę żołnierz niesamowicie się jąkający. Pokazaliśmy mu nasze skierowanie, a on długo się jąkał do słuchawki telefonicznej w rozmowie z jakimś zwierzchnikiem, zanim wyjaśnił, dokąd nas skierować. Ten, nieco komiczny obrazek, wywołał pewne zadowolenie Cześka, że jest ktoś jeszcze bardziej upośledzony w mowie niż on...

Weszliśmy wreszcie na ogromny dziedziniec otoczony murem i domami. Wszędzie mówiono tu po rosyjsku. Od razu nieprzyjemnie uderzyła nas ta obca mowa donosząca się z każdego kąta i z zawieszonych dokoła „szczekawek”. Jakbyśmy na skinienie złej czarodziejskiej różdżki trafili w mgnieniu oka gdzieś w głąb Rosji. 

Dyżurny oficer obejrzał nas od stóp do głów, jak stolarz zdejmujący miarkę na trumnę. Następnie odebrał nasze skierowania, wciągnął nasze personalia na ewidencję i po ponownym spenetrowaniu nas wzrokiem zapytał, w jaki sposób trafiliśmy do Polski. Krótko opowiedziałem, nie wdając się w szczegóły. Potem coś jeszcze notował w swoim dzienniku, zapalił papierosa, mocno się zaciągnął dymem i miłym głosem, jakby w przyjacielskiej niezobowiązującej pogawędce, zapytał: 

- Skażitie pożałujsta, mnogo jeszczo was takich, wywiezionnych giermańcem iz Sowieckogo Sojuza ostajotsa zdieś, w Wałbrzychie? - świdrował przy tym nas badawczym wzrokiem, jakby chciał zajrzeć poprzez oczy do samej głębi duszy. 

A jakże, zaraz mu wyłożymy całą prawdę. Oczywiście, że wielu tu było tzw. zaburzan, którzy powrócili z prac przymusowych w Niemczech, w Austrii do Polski. Mieszkaliśmy po sąsiedzku, z niektórymi przyjaźniliśmy się. Poznałem nawet pewnego chłopaka, rodowitego wilnianina. Szybko jednak się zorientowałem o co mu chodzi. „Nie, nie ma tu więcej takich. My w każdym bądź razie nikogo nie znamy” - odpowiedziałem chyba nieco za szybko, zbyt gorączkowo, bo spojrzał na mnie podejrzliwie i zwrócił się osobiście do Cześka z tym samym pytaniem, chociaż, zdaje się, wyraźnie odpowiedziałem za nas obu. Ale Czesiek wzruszył tylko ramionami, co oznaczało nie, nie znam. 

- Nu czto wy, mołodyje ludi! Nie możet byt’! Byli że u was znakomyje, sosiedi, rabotali że wy sredi ludiej na predprijatijach i nikogo nie znajetie iz swoich ziemlakow, kto w dowojennoje wremia prożiwał na teritorii Sowieckogo Sojuza? 

Polowanie na wiedźmy rozpoczęli, czy co? Mamy im teraz wyłożyć nazwiska, adresy, miejsce pracy Polaków, których oni uznają za swych „obywateli” i każą wyjeżdżać do obcego kraju. „Niet, nie znajem” - i rób pan z nami co chcesz. 

Tak czy owak ponownie okazaliśmy się w obozie, ponownie zniewoleni, odizolowani od reszty świata... A przecież wojna dawno się skończyła, niczym nie zawiniliśmy i mamy prawo do wolności, jak wszyscy normalni ludzie. I po cóż sami, dobrowolnie, rzec można, tu przyjechaliśmy? Czemuż nawet nie próbowaliśmy uciekać, zmylić po sobie ślady, dlaczego nie podjęliśmy próby przeciwstawić się temu gwałtowi?... Można do woli drzeć sobie włosy na głowie, ale co się stało, to się stało. 

Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że można starać się o przepustkę do miasta, by kupić sobie jakieś drobne rzeczy. Postanowiliśmy wykorzystać tę możliwość, by naprawić swój błąd. Pójdziemy niby na przepustkę i... od razu na dworzec. Wsiadamy do pierwszego lepszego pociągu i wiejemy byle gdzie, byle najdalej od tego ośrodka. Tym bardziej, że dotychczas nie zabrano od nas polskich dokumentów. Byliśmy pewni, że to nam się uda. Bo jak zdążyliśmy już zorientować się w panujących tu porządkach, nikt raczej nie będzie wysyłał za nami listów gończych. Kim my ostatecznie jesteśmy - ani recydywiści, ani polityczni „wywrotowcy”, ot, przybłędy, którzy nie chcą „wozwraszczatsa na rodinu”. Chodziło jedynie o to, by jakoś przedostać się przez wartownię, wyjść do miasta. Szkoda było, oczywiście, pozostawiać tu cały swój dotychczasowy dobytek, bo „na przepustkę” nie wyjdziesz przecież z walizkami, ale pal je licho. Nałożymy na siebie po dwie pary bielizny, po dwoje spodni... 

Doczekaliśmy się dnia, kiedy dyżurnym był ten niebieskooki, zdawałoby się, sympatyczny blondyn. Był dość miły w obcowaniu, miał łagodne spojrzenie, szlachetne rysy twarzy, pozytywnie się wyróżniał na tle innych „sałdofonów” pełniących dyżury w ośrodku. Ten nie odmówi - myśleliśmy i... strasznie się zawiedliśmy. Zapytał o nazwiska, zmarszczył czoło na ich polskie brzmienie, sam kilka razy głośno je powtórzył, poszperał w dzienniku, gdzie były wpisane nasze personalia i nadal z niby-uroczym uśmiechem powiedział:

- Mhm, sliszkom bystro wam gorodskich progułok zachotiełoś. Tak czto, dorogije moi, iditie k siebie i tam prowoditie wremia. Rano wam jeszczo na progułki. 

Ostatecznie zrozumieliśmy, że jednak nie mają do nas zaufania. Doskonale chyba rozumieli, że nasze miejsce jako Polaków jest w Polsce, a nie na jakiejś obcej „rodinie”. A skoro tak, nie mamy czego ukrywać, udawać i lawirować. Jesteśmy Polakami, nasza „rodina” - to Polska i nie chcemy stąd nigdzie wyjeżdżać. Tym bardziej, że Czesiek nawet języka rosyjskiego nie zna, nawet dwóch słów po rosyjsku nie zwiąże, jak on w tym Sowieckim Sojuzie żyć będzie. Zdecydowaliśmy wszystko oficjalnie napisać w raporcie na imię komendanta obozu i prosić czy wprost żądać wypuszczenia nas na wolność, bo mamy tu bliskich krewnych (chociaż miałem ich tylko ja), że brat mój służył w wojsku polskim (ludowym), mieszka teraz na stałe w Wałbrzychu, że mieszkają tu nasze „niewiesty”, które są w ciąży (nadal z tą ciążą kłamałem) i nigdzie jechać nie chcemy, bo nasza „rodina” jest teraz tu, w Polsce, konkretnie w Wałbrzychu. 

Pewni swych racji i pełni gniewu oddaliśmy te nasze podania dla dyżurnego. Jak długo można traktować nas jak bydło?! Nie wiadomo dlaczego ubzdurali sobie, że jesteśmy ich obywatelami i na siłę zmuszają nas, byśmy to uznali. Trzymają w zamknięciu, by jak rzeczy zdobyte wywieźć nas do swego kraju. Czy nasze zdanie nie powinno tu się liczyć?! Im dłużej nad tym się zastanawiałem, tym silniej krew we mnie wrzała. I gdy po pewnym czasie wezwano nas do komendanta, szliśmy z zamiarem bronić swych racji wszystkimi możliwymi sposobami, niech będzie nawet największa awantura, ale nie pozwolimy, by nas tak dłużej traktowano.

Przywitał nas jakiś oficer wysokiej rangi, którego po raz pierwszy ujrzeliśmy. Tak samo jak jego poprzednicy zmierzył nas badawczym wzrokiem: 

- Nus, skażitie mołodyje ludi, kto u was prożiwajet w Sowieckom Sojuzie? 

- W Wilniusie prożiwajut naszi materi i niekotoryje drugije rodstwienniki. 

- Tak czto że eto połuczajetsa?! Tam ostaliś waszi materi, kotoryje rastili was, stradali, biespokoiliś i płakali, kogda waszi dietskije organizmy boroliś z tiażołymi boleźniami, oddawali wam wsiu swoju duszu... A tiepier, kogda wy wyrośli, a k nim stała pribliżatsa starość i oni stali nużdatsia w waszej pomoszczi i poddierżkie - wy od nich otkazywajetieś? Kak eto wozmożno? Myslimo li tak postupat’, sami podumajtie ob etom choroszeńko!

Próbowałem oponować, tłumaczyć, nawet kłamać, że mają przecież mężów, chociaż to była nieprawda, bo Cześka ojciec również zmarł przed rokiem. Gorączkowo szukałem teraz nowych argumentów i usprawiedliwienia. Gdzież tam... Zbeształ nas, zakrzyczał, nie pozwalając nawet dojść do słowa. Zostaliśmy wyzwani od najgorszych niegodziwców zasługujących na bezwzględne potępienie i ukaranie. Okazało się, że oni tak bardzo dbają o los naszych matek i o nic więcej. 

Po kilku dniach, wieczorem oglądaliśmy jakąś kronikę filmową, w której pokazywano, jak gorąco witają w Związku Sowieckim repatriantów. W pewnej chwili film przerwano i odczytano spis wyjeżdżających najbliższym transportem, już jutro, „na rodinu”. Ku naszemu zaskoczeniu, a w pierwszej chwili nawet przerażeniu, nasze nazwiska stały na początku listy. Wiele osób oczekiwało na ten wyjazd po trzy i więcej miesięcy. My - niewiele ponad tydzień. Oni nadal zostawali, a my już mieliśmy jechać...

Dziwne, ale po krótkiej chwili poczułem ulgę, jakby kamień z serca spadł. Po wszystkich przejściach wracam jednak do Wilna. Czy to jest źle? Wspaniale raczej. Ożyły wspomnienia, myśli i tęsknota, które boleśnie dręczyły mnie kiedyś w Niemczech, chciało się już szybciej przywitać mamę, której przecież, w tak dramatycznych okolicznościach, przed sześciu laty obiecałem, że wszystko przeżyję i wrócę. Jakże się ucieszy teraz, że znowu będziemy razem. 

Nazajutrz po południu byliśmy już w wagonie. Tak samo jak przy wywózce - w bydlęcym. Tylko wówczas, gdy hitlerowcy wieźli nas do Rzeszy było skwarnie, duszno, lato w pełni, a teraz wiał przejmujący zimny wiatr, ziąb jak u hycli w psiarni zimową porą. Cała różnica tylko na tym i polegała. Na dworze był już koniec listopada. Mogli chyba ci Ruscy dla swych repatriantów przynajmniej „burżujki” w wagonach zainstalować.

Na wielu stacjach podczas długotrwałych postojów wyganiano wszystkich z wagonów na peron. Kazano ustawiać się w długim szeregu. Do każdego po kolei podchodzili wojskowi vis á vis i bacznie zaglądając w oczy oraz do swych spisów, na wyrywki i bardzo szybko wypytywali o dane personalne. Należało tak samo szybko na nie odpowiadać. Widocznie w ten sposób chcieli wyeliminować zachodnich agentów, którzy pragnęliby przedostać się do ich kraju pod cudzym nazwiskiem. Na początku może to nawet bawić, ale gdy się to powtarza raz za razem i pociąg więcej stoi niż jedzie, to większej irytacji, zdawało się, już być nie może. Na ostatnim postoju, przed granicą w Grodnie zawiadomiono nas, że wszystkie zagraniczne książki, książeczki do nabożeństwa, krzyżyki, różańce, medaliki czy jakieś inne przedmioty sakralne należy wynieść z wagonów i zostawić, bo na granicy będzie rewizja bagaży i każdy, u kogo znajdą coś z tych rzeczy, będzie pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Nikt niczego z naszego wagonu nie wyniósł i żadnej rewizji na granicy nie było. Ale tymczasem pewna młoda kobieta próbowała zbiec. Niestety, po kilkunastu minutach żołnierz ją dogonił i ponownie wpakował do wagonu. Tu wybuchła szlochem usiłując go tłumić, ale nie bardzo jej się to udawało. Do końca podróży płakała jak skrzywdzona mała dziewczynka. 

Dojechaliśmy do Grodna. Od razu w oczy wpadło, że tu już rzeczywiście jest „zagranica” - rażąca szarość, smutek. Przed sklepami spożywczymi kilometrowe, wijące się jak węże, kolejki. Ludzie niechlujnie ubrani w jakieś „wysmalcowane” watówki z wystrzępionymi rękawami. Nikt wokół się nie uśmiecha, żadnej pogodnej twarzy. Polska też niby czerwoną była, ale odcień tej czerwieni był jednak zupełnie inny... 

Zawieźli nas do jakiejś jednostki wojskowej poza miastem, rozdzielili na męskie i żeńskie grupy i wpakowali do koszar- ziemianek. Były to dziwne budowle, bo wkopane do ziemi, ale miały normalne dachy i drzwi. Tu niebawem ujrzeliśmy na własne oczy porządek i demokrację na wzór sowiecki. Jeden z szeregowych żołnierzy zażądał w kategorycznej formie papierosa u swego współbrata, który przybył tu razem z nami. Ten odmówił i zawiązała się bójka tuż na placu, na oczach ludzi. Osiłek żądny papierosa grzmocił nowo przybyłego bezwzględnie i nikogo to nie obchodziło. Dzikie prawo silnego. Obraz ten przypomniał mi opowiadanie brata, jak w Wiaźmie w 1944 roku został on skatowany przez sołdatów, kiedy kategorycznie odmówił włożenie munduru żołnierza sowieckiego, żądając skierowania do Wojska Polskiego. Dziwnie, ale brat wówczas swego dopiął, trafił do Ludowego Wojska Polskiego. Wiedział przynajmniej za co cierpi... Obserwując teraz tę bezsensowną publiczną egzekucję, przyczyną której był niby jakiś papieros, czułem odrazę czy wprost nienawiść i do tego wojska, i do swej nowej „rodiny”-ojczyzny.

Po kilku dniach postanowiłem skreślić kilka słów do mamy, do Wilna. Nie mogłem i nie chciałem opisywać wszystkiego ze szczegółami. Spodziewałem się, że szybko mnie wypuszczą, chciałem tylko, żeby wiedziała, że jestem już w Sojuzie, że lada dzień wrócę do Wilna na stałe. Ale dni mijały i nic. Widocznie ciągle sprawdzali, czy aby nie ma wśród nas osób, które w czymś zawiniły przed władzą sowiecką, czy też agentów zachodnich wyszukiwali.

Pewnego razu, gdy, jak zwykle, leżałem na swej koi w głębokiej zadumie, przebierając w myślach różne wspomnienia, usłyszałem czyjś głos, który pytał czy jest tu ktoś o moim nazwisku. Nie od razu nawet się połapałem, że to o mnie chodzi. W końcu odezwałem się niezadowolony, że ktoś mi tu spokój i myśli zakłóca. Głos z ciemności poinformował, że na wartowni ktoś o mnie się dopytuje. Leniwie zgrzebałem się z posłania i wolnym krokiem ruszyłem ku tej wartowni. Cóż to za żarty głupie, kto by tam o mnie pytał?! Obojętnie uchyliłem drzwi będąc pewny, że to jakaś, w lepszym wypadku, pomyłka, i ujrzałem... O, Boże święty! Tam stała moja mama. Nie wytrzymało dłużej serce matczyne tego czekania. Przyjechała aż do Grodna, by mnie przynajmniej ujrzeć. Ileż to razy rysowałem w marzeniach to nasze z nią spotkanie po latach, układałem słowa, które jej powiem na powitanie... I nawet w najgorszym śnie nie przyśniłem, że to się odbędzie na jakiejś wartowni, w czasie mojej kolejnej niewoli. Było to dla mnie tak nieoczekiwane, że zdrętwiałem z wrażenia i... oniemiałem. Tymczasem mama, ta sama, moja utęskniona, kochana mama, najdroższa istota na świecie, wspomnienia o której podtrzymywały mnie nie tylko na duchu, ale i przy życiu w najcięższych chwilach niewoli, stała teraz oto tuż przede mną. Nie wiem nawet ile minęło czasu zanim potrafiłem stąpić krok, zanim rzuciłem się w jej ramiona. Z oczu naszych łzy ściekały ciurkiem, oboje płakaliśmy w głos... I nie potrzeba było żadnych słów... I, mimo łez, oboje w tej chwili byliśmy chyba najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi.

Boże kochany, jakże chciało mi się wówczas wracać już do Wilna razem z mamą. Niestety, „nielzia!” Mamę do jednostki wojskowej z dworca w Grodnie przyprowadziła mała córeczka kobiety sprzedającej tam lody. Na imię jej było Wanda. U niej też mama zostawiła trochę prowiantu dla mnie, który dziewczynka co kilka dni dostarczała mi potem do jednostki wojskowej, za każdym razem dołączając też coś od siebie. Nie byliśmy więc z Cześkiem głodni, ale czuliśmy się tak przygnębieni i zdruzgotani, jak w najcięższym więzieniu. 

Tymczasem zbliżały się Święta, Nowy Rok, a my ciągle byliśmy zamknięci. Zwariować można w tym oczekiwaniu i nudzie. W dzień wigilii żal zżerał mi duszę, że nie mam tradycyjnego opłatka. Zamieniła nam go z Cześkiem skórka czarnego chleba. Przed łamaniem się ustaliliśmy, że każdy z nas w skupieniu i milczeniu przywoła w myślach najbliższe osoby i wyobrazi sobie, że to właśnie z nimi dzieli się opłatkiem. Przyznałem się Cześkowi, że myślę o Stasi, z którą okrutny los rozłączył nas chyba na zawsze, że przypominam świąteczny stół w jej domu w Wałbrzychu. W odpowiedzi on też chciał zdradzić, o czym myśli, ale był tak przejęty, że zaczął się jąkać, nic z siebie wydobyć nie mogąc, aż się rozpłakał, a ja razem z nim. Tak dwóch młodych, dorosłych mężczyzn, wzajemnie wspierając się ramionami i wcale nie wstydząc się łez swoich, przepłakało w sowieckich koszarach-ziemiance pod Grodnem Wigilię Bożego Narodzenia A.D.1949. 

* * *

W Dzień Objawienia Pańskiego, czyli na Trzech Króli 1950 roku otrzymaliśmy nareszcie dokumenty potwierdzające nasze obywatelstwo Związku Radzieckiego i pozwolenie na powrót do Wilna. Na dworcu kolejowym w Grodnie z dala ujrzałem kobietę sprzedającą lody. Skierowałem ku niej kroki, żeby zapytać czy jest tą samą osobą, która bezinteresownie dokarmiała nas przez cały czas pobytu w koszarach. Nie wiem jakim sposobem poznała mnie na odległość, nigdy przedtem przecież nie spotkaliśmy się. Wyprzedziła mnie głośnym zawołaniem, nie pozwalając nawet odpowiednio podziękować jej za żywność, usilnie częstowała nas teraz lodami, cieszyła się, że jesteśmy wolni. Przyjęliśmy po jednym lodzie, kategorycznie odmawiając następnych, by nie obciążać ją kosztem, bo już wiedzieliśmy, że jest wdową, mąż zginął w wypadku w pracy, samotnie wychowuje dwie córki i wcale jej się nie przelewa... Ale jak to pięknie, że spotykamy czasem w życiu ludzi o tak wielkich i szczodrych sercach, którzy zawsze postępują zgodnie z chrześcijańskimi zasadami, dla których własne problemy nie zasłaniają cudzej niedoli. Dotychczas tamte spotkanie na dworcu kolejowym w Grodnie wspominam jako światły epizod swego życia.

... I oto jestem w swym kochanym Wilnie. Chcę się cieszyć, ale radości jakoś nie ma. I wcale nie czuję, że idę właśnie ulicami rodzimego miasta. Jest obco, jest ciężar na duszy... W mało znanej mi dotychczas dzielnicy przy ulicy Witebskiej jest teraz mieszkanie mamy. Mama oczekiwała mego powrotu i wychodząc do pracy nawet nie zamykała drzwi na klucz, bo i po co? Niczego, co by miało jakąś wartość, w nim teraz nie było. Nieśmiało, cichutko wchodzę do izby właśnie pod nieobecność mamy. Mieszkanie - to jeden pokój o powierzchni 22 m kw. z przylepioną do niego nieoszkloną werandą. Kuchnia natomiast dzieli się na dwa mieszkania, w której rządzą się sąsiedzi z despotycznymi skłonnościami. Sufity w pokoju wysokie, chyba na 3 i pół metrów. Podłoga niemalowana świeci kolorem świeżo wyheblowanych desek. Ściany, które nic nie upiększa, są czyściutkie, jakby świeżo wybielone. Na szerokim parapecie też nie ma ani jednej roślinki. Pośrodku pokoju, pod zawieszoną na długim sznurze lampą osłoniętą kloszem z różowej tkaniny, zamiast stołu stoi jakieś staromodne biurko. Nie ma blatu, przykrywa je niezbyt dopasowana dykta. Tuż obok iście muzealny fotel z przetartymi aż do sprężyn dziurami. Przy oknie - zbity z desek tapczan. W drugim końcu przy ścianie - żelazne łóżko z jakimś posłaniem. Jest jeszcze etażerka, dwa staromodne krzesła, taboret, coś w rodzaju szafki na jedzenie. Długo stoję w drzwiach i patrzę na ten swój nowy dom. Tu razem z mamą mam rozpoczynać teraz kolejny okres swego życia. Ogarnia mnie jakiś strach. Przecież mimo swych prawie 24 lat, nie mam żadnych kwalifikacji... 

Wówczas do głowy mi, oczywiście, przyjść nie mogło, że wcale nie do końca jest już zamknięty poprzedni okres mego życia. Nie wiedziałem jeszcze, że po zameldowaniu się u mamy od razu zacznie nachodzić mnie milicja i wszystkim żywo się interesować, że wizyty te będą się powtarzały nawet o 4 nad ranem, że będę „przypadkowo” spotykał na ulicy niby przyjezdnych zza granicy rodaków i wysłuchiwał ich złorzeczeń na władzę radziecką. Nie wiedziałem, że lojalność moja wobec tej władzy będzie sprawdzana całymi latami, bo jakże? Wróciłem z „wędrówek po Europie”. Ale nie dla mnie te taniusieńkie prowokacyjki... Sprawdzajcie, panowie, jeżeli nie macie nic lepszego do roboty. 

Nie, nie o tym myślałem stojąc samotnie w mieszkaniu mamy w pierwszych chwilach po powrocie. Myślałem o dalszym życiu w tych nieznanych mi warunkach i nędzy. Tylko dlaczego radość z okazji powrotu do domu nie chciała do serca mego zawitać? Raczej pustka... A przecież do domu wróciłem... ale nie był to już dom mego dzieciństwa. Do utęsknionego Wilna wróciłem... ale miasto już obce było. Wróciłem do swej małej ojczyzny... ale i ona cudzą była. Wróciłem przecież... 

* * *

Wróciłem, by już nigdy stąd więcej nie wyjeżdżać, by już tylko tu odmierzać dalszą długą - jakże ciernistą czy wręcz tragiczną - drogę swego życia... aż do dni ostatnich. 

Zdzisław Burzyński-Bury 
Wilno

Wstecz