„Mamo, ja tegodłużej nie wytrzymam!..”

Pani Ireno, jako pielęgniarka Oddziału Dziecięcego Wileńskiego Szpitala Klinicznego na Antokolu, już po przejściu na emeryturę, przepracowała Pani jeszcze 12 lat...

Tak i bardzo się cieszę, bo każda praca – to chleb. Kto wojnę przeżył, zna jego wartość... Natomiast praca, którą się lubi, nie tylko przynosi satysfakcję, ale w pewnym wieku, chociaż i w niepełnym wymiarze godzin, jest wręcz zbawienna – pozwala zapomnieć o chorobach, kłopotach domowych, coraz częściej nawiedzających nas z wiekiem wspomnieniach... Bycie, wśród ludzi zobowiązuje do trzymania, jak mówiła moja babcia, „fasonu”. Trzeba zrozumieć, że dla każdego przychodzi czas, kiedy trzeba odejść.... Dziś na Litwie jest sytuacja szczególna. Młodzież bez pracy, bez środków do utrzymania. Trzeba ustąpić miejsce... Boli jednak serce, że wartości i wzorce moralne upadły... W szkole już nie pisze się rozprawek o Pawliku Morozowie czy Paszce Korczaginie, jednak brakuje dla młodzieży autorytetów...

W moim zawodzie liczy się doświadczenie. Zostałam zwolniona, jak i inne pielęgniarki w podobnym wieku, w ramach redukcji etatów. Być może pracowałabym jeszcze, ale ze zdrowiem coraz gorzej... Coraz częściej myśli się o życiu, które „przeminęło z wiatrem”. Wraca się do lat dzieciństwa...

Jakie są te najwcześniejsze wspomnienia?

Smutne i okrutne, jak na los dziecka. Urodziłam się w Sukniewiczach na terytorium dzisiejszej Białorusi, gdzie moi dziadkowie (ze strony ojca) mieli majątek. Niewiele z tego pamiętam, gdyż kiedy miałam dwa latka, mój ojciec - Cezary Jasiński (z zawodu księgowy), został wysłany do pracy w Witebsku, gdzie zamieszkaliśmy. W Witebsku przyszedł na świat mój młodszy brat Leonard, po którym zostało mi tylko zdjęcie zrobione 1 lipca 1937 r.

Byliśmy polską rodziną i nie ukrywaliśmy tego wśród obcego otoczenia. Już wkrótce się okazało, że ojciec, jak i cała nasza rodzina, był śledzony, a potem - prześladowany. Nie wiem, czy zajmował się jakąś nielegalną działalnością patriotyczną, czy też miał swoje przekonania polityczne, ale nieraz, kiedy coś załatwialiśmy w urzędzie, a nawet na ulicy, kiedy mówiliśmy do siebie po polsku, dało się słyszeć ironiczne: „polaczkí”, „pany”. Byłam zbyt mała, by to wszystko pojąć, a mama pod wpływem strachu potrafiła milczeć latami. Pewnej nocy 1937 r. ojca zabrali sowieccy wojskowi i wywieźli. Nie dali nawet czasu na pożegnanie bliskich... Dopiero po latach udało się wyjaśnić, że ojciec, więziony w obozie stalinowskim, zginął przez rozstrzelanie w 1939 r. jako „wrag naroda”.

Żonę i dzieci zostawiono w spokoju?

Bynajmniej. Na przykładzie innych rodzin, które tajemniczo znikały w ślad za głową rodziny - „wrogiem narodu” wiedzieliśmy co nas czeka. Gospodarz, u którego mieszkaliśmy, był świadom tego, że konsekwencje może ponieść również jego rodzina. Zostaliśmy uprzedzeni o grożącym niebezpieczeństwie, a właściciel nie chciał nas ukrywać. Dzięki zaradności mamy, jakimś kontaktom osobistym wędrowaliśmy od domu do domu. Za każdym razem był to jeden nocleg. Nie było łatwo, ale mama trzymała się dzielnie, przecież trwało to parę lat. Wyczerpały się wszystkie środki do życia.

W jakiś sposób wieści o naszej wymuszonej tułaczce dotarły do Sukniewicz. Przyjechały do Witebska babcia Zofia ze swoją siostrą Weroniką, by nas ratować. Niestety, rozpoczęła się wojna. Wyjechać nie zdążyłyśmy... Najstraszniejszy głód przeżyliśmy w 1942 r., kiedy słyszało się nawet o wypadkach kanibalizmu. Z głodu i wycieńczenia zmarł mój młodszy braciszek. Babcia i ciocia – starsze już kobiety - leżały obłożnie, ale żyły jeszcze. To nie było proste pomóc im, kiedy nie ma się jedzenia, stałego dachu nad głową, ciepłego ubrania, a tym bardziej koca czy kołdry. Trzeba było za wszelką cenę zdobyć jakąś żywność nie tylko dla siebie, ale i dla nich. A takich jak my były tysiące. Wałęsałyśmy się z mamą po pobliskich wsiach, żebrałyśmy. Gołymi rękoma ryłyśmy pola po wykopkach ziemniaków, zbiorach plonu. Każdy znaleziony kartofelek, nadgniły buraczek był wielką ucztą. Jednak to nie głód był dla nas najstraszniejszy...

Więc co?...

Niemcy! Grudzień 1942! Zaszczute przez psy, mimo próby ukrycia się i ucieczki, zostałyśmy wepchane do zatłoczonych wagonów wyruszających w nieznane. Ludzi opanował strach. Dochodziły wieści o obozach masowej zagłady. Pociąg mógł więc oznaczać „drogę donikąd”, ostatnią podróż życiową, miejsce, skąd już się nigdy nie wracało... Wystarczy, że spojrzę dziś na umundurowanie esesmana w kinie lub telewizji i wszystko mi w oczach staje od nowa. Tak, jakby to było wczoraj...

W wagonach panowała przerażająca ciasnota. W pociągu spędziliśmy 32 dni. Bez możliwości umycia się czy załatwienia potrzeb fizjologicznych na przyrodzie... Wszy, odór przyprawiający o mdłości, a nad głową wycelowany karabin wartownika... Wystarczał jeden nieopatrzny ruch... Jedzeniem była tzw. “bałanda” - kubeczek gotowanego owsa i malusieńki kawałeczek chleba, który, mimo głodu, ze wstrętem podnosiłam do ust. Przypominał mi wyglądem i smakiem ziemię na roli majątku mojej babci w Sukniewiczach, którą z ciekawości we wczesnym dzieciństwie spróbowałam...

Nie mieliście żadnego postoju?

Lepiej, żeby go nie było! Przepraszam, ale muszę otrzeć łzy..., zanim opowiem dalej...

Postój był w Kownie. Otworzono wagony i wreszcie można było łyknąć powietrza. Z niezrozumiałych nam przyczyn pomiędzy naszym a innymi wartownikami doszło do sprzeczki, a potem do bijatyki. W rezultacie wartownik naszego wagonu został zastrzelony. Korzystając z zamieszania ludzie zaczęli uciekać. Ciocia Weronika ukryła się pod wagonem, kiedy rozległa się seria z automatu, wycelowana w bezbronnych ludzi, ale my już nie zdążyłyśmy wagonu opuścić. Strzelano w naszym kierunku. Kilka osób padło na miejscu. Falujący tłum zamarł... Podbiegli Niemcy i zaczęli bezbronnych kopać, bić, strzelać...

W moich, wówczas dziecka, oczach na wieki zastygła przerażona twarz kobiety, martwiejącej od uderzenia naganem w głowę... Zanim zdążyłam uświadomić tragedię i beznadziejność sytuacji, niemiecki oficer chwycił za ramiona w pobliżu stojącą moją mamę i z całej siły walnął nią o ścianę wagonu... Jęknęła, jej głowa i usta broczyły krwią, która spływała, spływała, spływała... A mnie się wydawało, że ta scena nigdy się nie kończy. Wtedy zrozpaczona babcia padła na kolana i podnosząc ręce do góry, z modlitwą na ustach, zaczęła błagać o litość... Odpowiedzią było uderzenie bronią w szczękę... Wysypały się jej wszystkie zęby... Nie mogłam pojąć co się dzieje... Najpierw oniemiałam. Sparaliżowało mi twarz i ruchy. Nie mogłam się poruszyć, mówić... Zaraz potem dostałam ataku histerii... Rozjuszony, wściekły Niemiec schwycił mnie niczym kociaka za kark i wyrzucił z wagonu za szyny... Och, jak bolało... Wszędzie...

Konsekwencje poniosłyśmy wszystkie trzy – mama do końca życia ogłuchła na jedno ucho, babcia oślepła, ja latami zrywałam się z łóżka krzycząc: „Mamo, ja tego dłużej nie wytrzymam!..”

Co się działo z ciocią?.. I czy wreszcie Niemcy zostawili was w spokoju?

A skądże. Zaraz niedługo był rozkaz „halt” i powrzucano nas, niczym rzeczy, z powrotem. Ciotkę też wyciągnięto spod wagonu. Tak znaleźliśmy się w obozie koncentracyjnym w Olicie. Ja nie wiem, co robiono z babcią, mamą, ciocią. Myślę, że to, co doświadczyły, było przerażające, poniżające, uwłaczające godności ludzkiej. Jestem pewna, że doświadczyły niemało, skoro ja, dziecko, byłam niejednokrotnie poddawana torturom...

To było straszne. Zeznawać przed dorosłymi, nieznajomymi, uzbrojonymi mężczyznami w wojskowych mundurach, którzy potrząsali mną, krzyczeli, grozili, a ja nie wiedziałam o co chodzi. Głównie dopytywano się o ojca: kim był, jakie miał wykształcenie, czym się zajmował. Po latach znalazłam częściowe temu wytłumaczenie, gdyż w Witebsku było sporo partyzantów, którzy w nocy starali się przedostać do swoich rodzin, wziąć, zmienić ubranie... Dzieci, jak to dzieci. Chwaliły się później, że widziały swojego tatę. Męczone, bez trudu wydawały tajemnice, że tato czy wujek był w partyzantce lub wojskowym.

A Pani?.. Jak Pani to wszystko znosiła?..

Ja mówiłam to, co wiedziałam, że mego ojca rozstrzelali Rosjanie. Widocznie nie mogli tego pojąć, skoro byłam bita nahajką aż do utraty przytomności. Zwykle uderzenia były wymierzane w głowę, głównie w skroń... Ten przejmujący do szpiku kości ból pamiętam do dziś... Po kilku dniach, kiedy otwierałam oczy i mogłam mówić, znów zabierano mnie na tortury... Co najmniej 5-6 razy byłam w ten sposób męczona. Tak trwało do końca 1943. Moi najbliżsi, czyli mama, babcia i ciocia, stracili nadzieję, że przetrwamy. A już zupełnie nie wierzyli w to, że dziecko, czyli ja, wytrzyma katowanie i przeżyje. To była beznadziejna sytuacja. Chyba nawet babcia, codziennie się modląc i powtarzając, że „jest, dziatki, Bóg na świecie” zaczynała w to wątpić...

Któregoś dnia zobaczyliśmy wśród wychudzonego, obdartego, wynędzniałego tłumu więźniów księdza w sutannie. Wszyscy byli pewni, że podzieli nasz los. Znalazł się na terytorium obozu tymczasowo, albo był do kogoś wezwany, albo zatrzymany do wyjaśnienia jakiejś sprawy. Nie wiem... Korzystając z bezpiecznej sytuacji podszedł do nas słysząc, że ktoś między sobą rozmawia po polsku. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polakami i że ten skulony, obity, zakrwawiony kłębek, czyli ja, był kilkakrotnie katowany, szepnął, że spróbuje nam pomóc.

Więc pomógł?

Tak. W nocy zostałyśmy obudzone i wezwane do strażnika więziennego. W mojej głowie nieustannie kołatała jedna myśl, że znów będą mnie bili w skroń. „Mamo, ja tego dłużej nie wytrzymam”- zapiszczałam, kurczowo czepiając się matki ramienia. Obecność księdza trochę mnie uspokoiła. Położył palec na ustach, szeptem nakazał bezwzględną ciszę i otworzył dłoń, w której trzymał niemieckie marki. Dużo. Przekupił strażnika. Położono nas na dno wozu, który ksiądz powoził. Nakryto nas strzępami materiału i słomą, a na górę położono jakieś worki. Ciężkie, że z trudem można było oddychać, ale nakazano nam cierpliwość i milczenie. W porównaniu do cierpień na torturach była to prawie przyjemność... Zanim zdążyliśmy odjechać, wóz zatrzymano. Ktoś sprawdzał pojemność worków. Słychać było rozmowy, a potem cisza. Najpierw miarowy krok konia, potem kojące słowa księdza, że „chyba się udało, uratujemy dziecko” i szalona jazda, w trakcie której usnęłam... Zdążyłam jednak poczuć usta mojej mamy na swojej główce. Nie potrzebowałyśmy słów...

Kim był ten ksiądz, skąd pochodził?

Nazywał się Jankowski. Przywiózł nas do Wilna, miasta, które nie mogłyśmy nie pokochać, gdyż pozwoliło nam wreszcie odczuć, że jesteśmy w domu, wśród swoich. Był to koniec 1943 r. Tak, dzięki księdzu Jankowskiemu stałyśmy się wilniankami. Ks. Jankowski był duszpasterzem w kościele Wszystkich Świętych przy ul. Rudnickiej. Umieścił nas w budynkach klasztornych kościoła, mieszczących się przy ul. św. Stefana. Otrzymałyśmy ubranie, byłyśmy żywione. W ciągu dwóch tygodni zostałam przygotowana do pierwszej spowiedzi i Komunii Świętej. Zachowało się zdjęcie robione w tym dniu razem z księdzem przed ścianą kościoła. Na mojej prawej skroni widnieje czarna plama skrzepu krwi długo nie gojącej się rany. To boli jeszcze dziś, ale biorę nieraz zdjęcie, lupę i...patrzę...

Temu wspaniałemu człowiekowi zawdzięczam nie tylko miłość do Wilna, ale i miłość do bliźniego. Swoim przykładem uczył siać dobro, zauważać wokół siebie innych ludzi, pomagać znajdującym się w potrzebie. Ks. Jankowski niedługo potem zmarł. Odwiedzaliśmy jego grób na Rossie... Dano nam mieszkanie w piwnicy przy ul. Kowieńskiej i zaczęliśmy powoli radzić sobie same.

Mama dostała po wojnie jakąś pracę?

Tak, mama została zatrudniona w charakterze statysty w kancelarii szpitala. Ja zaczęłam uczęszczać do szkoły początkowej. Potem do gimnazjum i szkoły wieczorowej. Zaliczyłam nawet dwa lata matematyki na Uniwersytecie, jednak trudna sytuacja materialna, w tym choroba mamy, zmusiła mnie do natychmiastowego podjęcia pracy. Tak zostałam sekretarką w jednej z wileńskich szkół. Uczyłam też w klasach początkowych. Przez 15 lat byłam więc związana ze szkołą. W międzyczasie ukończyłam Szkołę Medyczną. Następne 33 lata to moja praca w charakterze pielęgniarki w Szpitalu Klinicznym na Antokolu...

Czy był czas na życie prywatne?

Wmawiano mi od dziecka, że człowiek bez nauki nic nie jest wart. Wówczas nauka, zdobycie zawodu znaczyły pracę, a praca była chlebem. Kto wojnę przeżył, ten zna jego cenę.... Będąc uczennicą uczęszczałam na kurs tańca baletowego, jako nastolatka - tańca towarzyskiego, jako narzeczona - śpiewałam w chórze. W domu siedziały trzy kobiety i chociaż wpojono mi obowiązek pracy, domem zajmować się nigdy nie było potrzeby. Zanosiło się na problemy w momencie, kiedy zostałam mężatką...

Mój pierwszy mąż był nauczycielem matematyki, jego siostra - lekarką, a całą rodzinę cechowały maniery przedwojennej inteligencji wileńskiej, gdzie ważne było i wykształcenie, i styl bycia, i umiejętność prowadzenia życia towarzyskiego, dlatego gospodyni zwykle przypadała rola duszy salonu, gdzie trzeba i błyszczeć, i sypać dowcipem. Bawić, a jednocześnie potrafić zorganizować przyjęcie na poziomie, również od strony kulinaryjnej. Mieszkaliśmy przy ul. Uniwersyteckiej. Matka męża była kobietą srogą i wymagającą, ale sprawiedliwą. Do ludzi miała podejście, zwykle szukała różnych dróg, więc i synowej nie odtrąciła. Miałam 19 lat i zero pojęcia o gotowaniu, a tym bardziej organizowaniu przyjęć. „Nie umiesz - nauczymy” - skwitowała krótko, a ja zrozumiałam, że jeżeli chcę wejść do tej rodziny i znaleźć się w tym towarzystwie, innej drogi nie ma. Kochałam przecież męża. Jednak idylla nie trwała długo, tak, jak i pożycie małżeńskie. Mąż zmarł dzięki „wzorowej” lekarce, która zamiast antybiotyku na infekcję zleciła gorące okłady... Po pogrzebie wróciłam do naszej piwniczki przy ul. Kowieńskiej, do swojej mamy. Nie miałam pojęcia o tym, że jestem w ciąży...

Urodziła Pani dziecko?

Tak. Syna Wiktora. A przed kilku laty doczekałam się też wnuczki... Więcej dzieci Bóg mi nie dał, chociaż ze swoim drugim mężem przeżyliśmy razem 27 lat. To wielkie szczęście dla kobiety mieć obok mężczyznę wiernego, kulturalnego i oczytanego. Poza tym był „złotą rączką” do wszystkich prac domowych. Sam wszystko reperował, wymieniał, robił remonty, a nawet szył. W naszym domu nie było awantury, jeżeli zagapiłam się w kolejny serial „Isaury” czy zapomniałam nastawić obiad na następny dzień. Odszedł na tamtą stronę niedawno.... Tak samo cicho i kulturalnie, jak żył... Dla mnie to bardzo jeszcze świeża rana i... moja największa strata w życiu.

Mąż miał wiele różnorodnych zainteresowań, ale nie zamykał się w nich sam, starał się też wciągnąć w swój bogaty świat duchowy również mnie, więc żyć obok takiego człowieka było ciekawie. Dla przyjemności, z powodu zaistniałej komicznej sytuacji w domu czy imienin u przyjaciół lubił napisać wiersz. Dużo czytał, jednak zawodowo nie miał nic wspólnego z literaturą. Któregoś wieczoru wracam z pracy, a mąż podaje mi do przeczytania kartkę z wierszem. Oburzyłam się, że wybiera niestosowne tematy, gdyż tytuł „Requiem” zabrzmiał mi złowrogo. Nie przypuszczałam jednak, że było to jego przeczucie własnej rychłej śmierci... Mam żal do siebie samej, że nie potrafiłam wówczas zatrzymać jeszcze chociaż trochę czasu dla nas obojga...

Teraz zostały mi tylko gęsto zapisane kartki ręką bliskiego mi człowieka i wciąż uporczywie powracające koszmary przeżyte w dzieciństwie: „Mamo, ja tego dłużej nie wytrzymam!..”

Nie roń po mnie łez,

Gdy stanę u kresu swej drogi.

Silna wszak byłaś Ty,

Choć los Twój - często srogi.

Daj Jej siły, o Boże,

By życia nieść trudności,

By obcym był zawsze strach,

Zwróć Jej życia radości.

Obyś Ty zapomniała

Wszystko, co złem żyło.

Chcę, abyś wiedziała:

Z Tobą dobrze mi było.

Tak wiele Ci zawdzięczam...

Ciężko mnie z Tobą się rozstać.

Smutno mi będzie w grobie...

Bez Ciebie, na zawsze pozostać.

(Irence - Zbyszek Wilno, 2000 r.)

Rozmawiała Liliana Czerniawska

Wstecz