Lata sielskie - nie zawsze anielskie

Pamięć dziecięca jest ulotna - nie może ogarnąć i utrwalić zbyt wiele, lecz gdy jakiś fakt lub zdarzenie ukryje w głębokich zakamarkach, potrafi przechowywać je przez całe życie...

Wojna... Ktoś zapamiętał ją jako rwące się pociski, obstrzały, łapanki, obozy koncentracyjne... Ja zaś pamiętam dom cioci Józefy we wsi Stawidańce (obecnie rejon solecznicki). Jako trzechletnie dziecko razem ze starszą o dwa lata siostrą Jadzią codziennie rano biegłyśmy przez lasek do cioci, by razem z jej rodziną „chować się od wojny”. W lesie wykopany był duży rów - ziemianka, w której mogło się zmieścić około dziesięciu osób. Gdy tylko usłyszeliśmy warkot samolotów, co sił pędziliśmy wraz z dorosłymi do tej kryjówki i siedzieliśmy tam tak długo, aż niebo stawało się spokojne. Gdy obstrzał trwał zbyt długo, ciocia (osoba odważna i nadzwyczaj zaradna) wychodziła z kryjówki, by wydoić krowę, przynieść nam do jedzenia mleka z ugotowanymi kartoflami „w mundurach” ze szczyptą soli. Czasami, przeważnie w niedziele, ciocia przygotowywała dla nas, dzieci, prawdziwą ucztę. Córka cioci, Ziunia, wówczas chyba ośmioletnia, właziła na wysokie drzewa i z gniazd dzikich gołębi zbierała jajka. A gdy wylęgłe młode gołębie nieco podrastały, to i one „szły do garnka”. Ciocia szykowała dla nas pyszne obiady: jajecznicę lub mięso w białym sosie. Zapominałyśmy w takie chwile o wojnie i byłyśmy najszczęśliwszymi dziećmi w całej wsi.

Pewnego dnia, kiedy jak zwykle przybiegłyśmy do cioci, przywitała nas niezwykle smutna i jakby nieobecna. Okazało się, że rano jej męża a naszego wujka, który wrócił ranny z wojska polskiego i ukrywał się w domu, „zabrali istoncy” (tak we wsi nazywano estońskich żołnierzy, którzy walczyli po stronie radzieckiej).

Życie, mimo wszystko, toczyło się dalej. Krowę naszą zabił piorun, więc było jeszcze trudniej. Na barki mojej mamy, Stanisławy i cioci spadł cały ciężar utrzymania pięciorga dzieci (ciocia miała córkę i dwóch synów). Nasz ojciec, niestety, w niczym nam nie mógł pomóc.

Ojciec... Mój ojciec, Franciszek Ruz, w 1938 roku poszedł do czynnej służby w wojsku polskim, a w 1939 wrócił całkowicie wykończony fizycznie. Został lekko ranny w brzuch, ale kiedy upadł, przejechała go ciągniona przez konie armata. Miał połamane żebra, uszkodzone płuca i żołądek. Jadł mało, był strasznie chudy. Bał się, że zabiorą go albo Ruscy, albo Niemcy, więc ukrywał się u sąsiada, swojego ojca chrzestnego Franciszka Bienkiewicza. W jego stodole była podwójna ściana i w tej kryjówce siedział przez całe dni i noce mój ojciec i starszy syn Bienkiewicza, również Franciszek, chyba czternastoletni podlotek. Był bardzo wysoki, miał szerokie bary - wyglądał na starszego, mógł więc być schwytany i nikt by go o wiek nie zapytał...

We wsi pełno było Niemców. Mieszkali w rodzinach, zajmując tzw. pokoje gościnne, gospodarzom zostawiając do dyspozycji kuchnię. Gdy tylko Niemiec wychodził z domu, pan Franciszek chwytał za przygotowany kosz lub wiadro z resztkami jedzenia i śpieszył do stodoły. Tam niby rozmawiał z owcami: „Cicho bądźcie, zaraz dam wam siana i obierek. Posprzątam tu u was...” Ukrywający się w stodole doskonale rozumieli, jaką informację chce im przekazać: kiedy pozwala im wyjść z kryjówki i wyprostować nogi, a kiedy chce uprzedzić o niebezpieczeństwie...

We wsi Stare Rakliszki mieszkali moi dziadkowie, rodzice matki - Dominika z Kibortów i Józef Antonowiczowie. Mieli ładny dom nad Solczą, otoczony młodym sadem. Sąsiadem dziadków był pan Wienski, który w swoim domu nauczał dzieci ze Starych Rakliszek i Posoli. Miał dwoje własnych dzieci, starszych ode mnie - Różę i Janka. Później tę rodzinę wywieziono do Syberii. Po innej stronie Solczy mieszkali Mentelisowie i Wołosewiczowie (rodzice Michała Wołosewicza, znanego na Wileńszczyźnie poety ludowego). Tu znajdował się również dom młodszej siostry mojej mamy - Jadwigi (starszy brat i siostra zmarli jeszcze przed wojną i spoczywają na wileńskiej Rossie). Mężem Jadwigi był Zygmunt Łunkiewicz z Radunia. Mieli dwóch synów i córeczkę.

Nadszedł czas wyjazdu do Polski: całe wioski opuszczały rodzinne strony. Dziadkowie Antonowiczowie już nie żyli. Łunkiewiczowie również postanowili wyjechać. Ale ciocia nie czuła się najlepiej po ostatnim, skomplikowanym porodzie, wujek również był chory, lekarze zalecali mu operację. Tymczasem przyszło pozwolenie na wyjazd i trzeba było szybko się decydować: albo - albo. „Gorzej nie będzie - powiedział wujek - i tak tu wszystko zabiorą do kołchozu”. Postanowili, mimo wszystko, jechać.

Pamiętam dzień ich wyjazdu. W szoferce ciężarówki, obok kierowcy siedział blady wujek Zygmunt. Czuł się źle. Meble i liczne tobołki, wraz z ciocią i dziećmi umieszczono w nadwoziu. Dzieci były jeszcze małe: Janek miał 4 lata, Heniek - 3, a Tereska - niepełny roczek. Wszyscy - dorośli i dzieci - zapłakani. Ucałowałam trochę młodszych ode mnie braci i siostrę w mokre policzki. Oni odjeżdżali, myśmy zostawali z nadzieją na szybki wyjazd i spotkanie z nimi w Polsce. Wkrótce nadeszła wiadomość od cioci: wujek zmarł, wystarczyło mu sił, by tylko dojechać do punktu repatriacyjnego... Został pogrzebany w polskiej ziemi.

Ciocię z dziećmi zabrał do siebie brat Zygmunta, Jan Łunkiewicz, który służył w polskim wojsku w randze kapitana i po wojnie nie wrócił do stron rodzinnych. Ożenił się w Polsce i mieszkał z rodziną w Ustce - małym miasteczku nad morzem. Ciocia wkrótce się przekonała, że nikt tu na nią nie czeka. Miejscowe władze nie chciały jej dać mieszkania, mówiono jej wprost: „Jedź na niemieckie tereny!”. Po kilku dniach ciocia się zorientowała, że w miasteczku sporo jest pustych mieszkań. Pewnej nocy wzięła topór i wyłamała kłódkę na drzwiach jednego z domków. Przeniosła tam swoje tobołki, a rano z dziećmi była już „u siebie”. Władze niejednokrotnie straszyły ją, że wsadzą do więzienia za samowolę, ale ciocia w takich wypadkach stawiała przed sobą trójkę swych dzieci i mówiła: „Rosja zabrała mi ziemię, Polska - męża. Zabierajcie dzieci, a ja pójdę do więzienia, jeżeli nie boicie się Boga...” Wszystko się jakoś ułożyło i ciocia oraz jej dorosłe dzieci z rodzinami do dziś mieszkają w Ustce - pięknym miasteczku wczasowym. I nie żałują wcale, że kiedyś, mimo wszystko, „wyjechali”...

Myśmy zostali. Ojciec wierzył, że kolektywizacja - to zjawisko tymczasowe, że wkrótce tym, znów będzie mógł pracować na własnej ziemi. Młody sad, posadzony rękoma ojca, zaczął owocować. Szkoda mu było to wszystko zostawić i jechać gdzieś, w nieznane... A tu organizowano już kołchozy. Przyjeżdżali jacyś nieznajomi panowie i zachwalali pracę w zespole, w „kolektywie”, obiecywali, że chleba nikomu nie zabraknie, że będziemy bogaci i szczęśliwi. Ojciec ociągał się z oddaniem swoich siedmiu hektarów do gospodarstwa zespołowego. Zdrowo chowały się dzieci - trzy córki i tyleż synów, miały więc być ręce do roboty. Wkrótce jednak ustąpił. Zaproponowano mu - jako jedynemu we wsi, który umie czytać i liczyć - podjęcie obowiązków „szczetowoda”, tj. rachmistrza, motywując tym, że obcy człowiek, postronny mógłby ludzi krzywdzić. Remanent sporządzaliśmy całą rodziną: liczyliśmy, ile kołchoz posiada koni, krów, stodół, wozów, a nawet kur...

To było okropne: oglądać te biedne kołchozowe żywiołki, które do niedawna były jeszcze gospodarskimi. Krowy, spędzone wszystkie do jednej obory, a nie nawykłe do takiej niewygody, robiły sobie nawzajem krzywdę: znajdowano je rano martwe, zadeptane i zabodzone, inne nie mogły wstać o własnych siłach. Dawne ich gospodynie, widząc to, płakały. Konie były strasznie wychudzone, brakowało karmy. Takie wynędzniałe szkapy dobijano. Przywiązywano nieszczęsnego konika do słupa, a pan Feluś, kulawy i garbaty, atakował nieszczęsne stworzenie z toporem. Koń odstępował dopóty, dopóki sznur mu pozwalał. Wówczas Feluś uderzał konia toporem w łeb. Podobny los spotkał również i naszą poczciwą, mądrą szkapę Szpirkę... My, dzieci, nienawidziłyśmy tego człowieka całym sercem, rzucałyśmy weń kamieniami i grudkami błota, a on tylko zasłaniał twarz ramieniem i milczał...

Pierwszym przewodniczącym naszego kołchozu imienia Czerniachowskiego (łączył dwie sąsiednie wioski Stawidańce i Czurańce) był Bartłomiej Wojciechowicz - cichy, flegmatyczny, przez sąsiadów szanowany człowiek. Nie wierzył on w cuda kołchozowego życia, dlatego pozwalał ludziom pracować na własnych działkach przyzagrodowych, nawet czasami w dni powszednie, chociaż każdy miał obowiązek codziennie być na polach kołchozowych i nawet jeśli nic tam nie było do roboty, stwarzać jej pozory. Brygadziści liczyli tzw. „trudodni” czyli dniówki. Nie robili to uczciwie, zazwyczaj zapisując za cały dzień - pół dniówki. Tak, że w końcu roku niektórzy mieli niewiele ponad 100 zanotowanych dniówek. Średnio kołchoźnik otrzymywał w końcu roku około 40 kg zboża, trochę ziemniaków i jarzyn, mógł więc cały dobytek zmieścić w jednym worku. Nasz sąsiad, Franciszek Wojciechowicz (we wsi nie wiadomo dlaczego nazywany Traciakiem) - ojciec ośmiorga dzieci, po otrzymaniu rocznego zarobku w kołchozie, do domu go nie doniósł. Sprzedał zboże w Czurańcach za kilka butelek samogonu, upił się i poszedł do domu, śpiewając i płacząc na przemian...

W drugim roku istnienia naszego kołchozu był strajk. Oziminy były jeszcze zasiane na oddzielnych poletkach, ale ludzie mieli już nakaz zbierania plonów dla kołchozu. Gdy nadszedł czas sprzętu, pewnego ranka wszystkie pola zbóż znaleziono „zażęte”: stało już tam po jednym związanym snopie. Prawowici gospodarze dawali do zrozumienia, że do nich ten plon należy. Szukano „buntowników”, ale nie znaleziono, więc gospodynie dalej żęły, każda na swoim. Przyjechało „naczalstwo” z Ejszyszek, zwołano zebranie, skrzyczano przewodniczącego i rachmistrza. ...A nocą ludzie zabrali z kołchozowych stajen i obór własne bydło, konie, a kto nie znalazł własnego, brał, co się trafiło. Rano kobiety z sierpami poszły „gromić kontorę”. Pan Bartłomiej i mój ojciec uciekli przez okno i schowali się w zbożu od tego gniewu ludzkiego. Ale kobiety - jak to kobiety - pokrzyczały, pokrzyczały i poszły do roboty.

My, dzieci, również z mamą pracowałyśmy „na swoim”. Dołączyła się do nas jakaś nieznajoma kobieta, która żęła i wiązała snopy na równi z nami, tylko nieco z dala. Zerkałyśmy na nią z ciekawością, bo miała wąsy. Kiedy nadszedł czas obiadu i mama zaczęła dzielić chleb, kartofle i mały kawałeczek słoniny, ze zdziwieniem poznałyśmy w nieznajomej kobiecie... naszego tatusia! Dla niepoznaki kołchozowy rachmistrz przebrał się za kobietę. Ależ śmiechu było! Do wieczora dobry nastrój nas nie opuszczał, nie odczuwaliśmy nawet zmęczenia...

Wkrótce znów przyjechali „towaryszczi” z centrum rejonowego i kazali wszystkim zwrócić „mienie kołchozowe”, a przewodniczącym kołchozu mianowali Aleksandra Pożaryckiego. Był to chłop słusznego wzrostu, rudowłosy, rudowąsy, więc przezwano go „Aloś ryży”. Był to okrutny człowiek, nawet w stosunku do własnej rodziny. Jako jeden z pierwszych wstąpił do partii, „wysoko się nosił”, jeździł po wsi na najlepszym koniu, a napotkanych często smagał batem. Nawet dzieci obrywały za nic, niekiedy wracając do domu z sinoczerwonymi pręgami na plecach. Jego własny syn Lonek miał rozciętą batem twarz, ale nigdy się nie skarżył. Przewodniczący, jak mógł, poniżał wszystkich, a ten, kto ośmielił mu się sprzeciwić, mógł dostać skierowanie „na białe niedźwiedzie”. Tak było z rodziną Wojniczów. Ich nastoletni syn pogroził pięścią „Alosiowi”, a wkrótce ujrzeliśmy chatę Wojniczów z otwartymi na oścież drzwiami, ziejącą przeraźliwą pustką. Była to biedna rodzina wielodzietna, a wywieziono ją jako „burżujów, wrogów narodu”. Ludzie po cichu przeklinali więc i przewodniczącego, i kołchozy, ale też strasznie się bali. W nocy często budziłam się z płaczem, bo śnił mi się „czornyj woron” - samochód, którym przyjeżdżano zabierać naszych sąsiadów i bliskich, by wysłać ich na stracenie...

W roku bodajże 1956 nasz „priedsiedatiel” z rodziną wyjechał do Polski, a nowo przysłany Miechiedow też się zatrzymał zaledwie kilka miesięcy i - uciekł. Do naszego kołchozu dołączono nieduży sąsiedni (wchodziły do niego teraz cztery wioski, oprócz Czurańców i Stawidańców - Nowokuńce i Posole) i zostawiono nazwę „Czerniachowskiego”. Przysłano znów nowego przewodniczącego, którego to niby „sami kołchoźnicy wybrali”. Nazywał się Karipow Łatyp Szakirowicz. Przyjechał wraz ze swą kochanką Fainą i jej nastoletnią córką Kławą oraz ich psem, taksem Kućką. My, wiejskie dzieciaki, przyglądałyśmy się tej dziwacznej psinie o krzywych, krótkich łapach z ogromną ciekawością: zamiast strzec dobytku gospodarzy ta pokraka spała w jednym łóżku z gospodarzami i spacerowała ze swą panią Fainą po łące. Pani Faina przez całe dni nic nie robiła i strasznie się nudziła. Okropnie bała się grzmotu, a w czasie burzy chowała głowę w poduszki i piszczała, co było we wsi tematem plotek.

Nowy priedsiedatiel nie był złym człowiekiem, ale absolutnie nie rozumiał wieśniaków, nie znał życia wiejskiego. Nie miał pojęcia o agrotechnice, płodozmianie. Kazał zaorywać wciąż nowe połacie łąki, a ziemię orną przekształcał w ugory. Urodzajów trudno było doczekać, chociaż zużywano wiele nawozów sztucznych. Ojciec wciąż pracował w kołchozie przy liczydłach, bo wciąż nie było go kim zastąpić. Posyłano go kilka razy na szkolenia do Wilna. Ojciec żartował, że kształci się razem z młodzieżą, która to w żaden sposób nie może zrozumieć, co oznacza „debet”, a co - „kredyt”...

Mój ojciec był człowiekiem światłym, miał poczucie humoru, często żartował. Był dla nas przykładem i autorytetem. Wychowywał nas w wierze, dbając o to, byśmy nie zapomnieli, że jesteśmy Polakami. Kiedyś koło drogi posadził dwie brzózki, a między nimi w nocy postawił krzyż z Męką Pańską. W maju ludzie zbierali się koło tego krzyża na nabożeństwa majowe. Ojciec znał wiele modlitw, ładnie śpiewał, więc ludzie nazywali go księdzem. Myśmy mu wtórowali, tworząc zgodny chórek rodzinny. Nauczył nas, dzieci, hymnu „My chcemy Boga”. Lubiliśmy bardzo niedzielne ranki, kiedy mama szykowała śniadanie, a tatuś nam, dzieciakom, pomagał się ubrać, śpiewając Godzinki. Kiedy już skończył tę śpiewaną modlitwę, a mama marudziła z podawaniem smakowitych blinów, tato śpiewał żartobliwe zwrotki na „modlitewną” nutę: „Zawitajcie, bliny święte, z patelni wyjęte, masłem posmarowane, do stołu podane... Sam te blinki zamieszałem, a żona piekła i przysmaliła. Módlmy się, by tego więcej nie było...” Oczywiście, po takich wesołych rankach przez cały dzień świetny humor wszystkim dopisywał...

Pewnego popołudnia, będąc z siostrą Jadzią w polu, zobaczyłyśmy nasz dom cały w płomieniach. Biegłyśmy co sił i co rusz padałyśmy, ponieważ wysoka koniczyna przeszkadzała. Płakałyśmy, jedna drugiej pomagając się podnieść, nieprzytomne ze strachu: prędzej, prędzej, przecież w domu była mama z malutkim braciszkiem Kazikiem. Kiedy wreszcie dobiegłyśmy, dom z hukiem osiadł, do nieba wzbił się kłąb iskier i białego dymu. Koło domu stała mama z dzieckiem na rękach. Spłonęło wszystko, a w tym dokumenty rodziców. Później wielokrotnie wypytywałam ojca o jego służbę w wojsku polskim, a on - albo niewiele na ten temat mówił, albo milczał...

Latem mieszkaliśmy w stodole, zimą zaś, kolejno po kilka tygodni, to u cioci Józefy, to w Starych Rakliszkach, to u sąsiadów Bienkiewiczów. Później zaczęliśmy budowę nowego domu, ale nie z ciosanych bierwion (jak był zbudowany poprzedni dom), tylko z „krąglaków”, zatykając szpary mchem, pakułami i oblepiając gliną. Potem ściany domu pobielono. Zimą jednak w nowym domu było zimno. W zimowe ranki, kiedy trzeba było iść do szkoły, mama urządzała nam „cygańskie życie”: rozniecała na klepisku (podłogi nie było) małe ognisko i zanim ono płonęło, było trochę cieplej, trzeba więc było szybko się ubierać. Nam, dzieciom się wydawało, że nasza mama potrafi znaleźć wyjście w każdej sytuacji. I tak chyba było naprawdę.

Do szkoły w Podborzu mieliśmy około 10 kilometrów. Wiosną i jesienią takie wędrowki były nawet interesujące, ale zimą straszyły nas wilki. Zbieraliśmy się więc w grupki, zapalaliśmy przygotowane z wieczora pochodnie (na palu przywiązane sznurkiem pakuły i namoczone w nafcie). Każde dziecko miało po 2 - 3 takie pochodnie. Zapalaliśmy je po kolei, wystarczało więc na całą drogę. Zimy wówczas były mroźne i śnieżne, więc przychodziliśmy do szkoły zmoknięci do pasa. Dyrektorka szkoły, pani Malinowska (zachowałam dla niej wdzięczność w sercu do dziś) rano wizytowała wszystkie klasy. Sama sprawdzała, kto ma mokre ubranie i buty. Kazała wysuszyć mokre rzeczy przy piecykach, gorących „do czerwona”. Nasze ubranie i obuwie schło przez kilka godzin, a my w ciepłych klasach nieraz biegaliśmy boso.

Ojca coraz natrętniej zaczęto namawiać, by wstąpił do partii: ponoć niezbędne to było, by mógł dalej zajmować posadę rachmistrza. Nie zgodził się, więc musiał ustąpić miejsca innemu. Nowy księgowy, którego na miejsce ojca przysłano, nazywał się Fiedia Pujszo. Był sierotą, wychował się gdzieś w Rosji, w domu dziecka. Miał amputowaną prawą dłoń, pisał więc lewą ręką i - o dziwo - ładnie grał na harmonii. Odwracał instrument „do góry dnem”, palcami lewej ręki naciskał klawisze głosów, a prawą - kikutem - guziczki basów. Był to chłopak grzeczny i pracowity. Jednak z jego przyjazdem ojciec stracił posadę. Skierowano go do pracy na fermie, w charakterze młynarza. Tam, przebywając stale w kurzu, zachorował na zapalenie płuc. Długo jednak nie zwracał się do lekarzy, aż zupełnie zesłabł, ważył zaledwie 48 kilogramów. Zawieziono go do szpitala. Po tygodniu poczuł się nieco lepiej. Zły traf chciał, że do tegoż szpitala trafił przeziębiony przewodniczący kołchozu. Kazał ojcu wracać do pracy i wszystkiego przypilnować, „zanim do reszty mienia kołchozowego nie rozkradziono”. Ojciec usłuchał, niedoleczony wrócił do pracy, ale czuł się niedobrze, ciągle kaszlał, a wkrótce zapadł na gruźlicę. Z tej choroby już się nie wygrzebał. Zmarł w wieku 56 lat.

Dłuższy czas żyłam nadzieją, że rodzice zdecydują się jednak na wyjazd do Polski. Kiedy wreszcie stało się jasne, że zostaniemy, długo płakałam. Jako jedyna w klasie nie byłam komsomołką, korespondowałam z koleżankami, które ze swoimi rodzinami były już po tej szczęśliwszej stronie granicy, jak na przykład moja serdeczna przyjaciółka Marysia Wojsiat. Mieszkała w Zgorzelcu, uczyła się w liceum - zazdrościłam jej. Pisaliśmy też listy do naszych krewnych - Łunkiewiczów, Rurysów, Janczuńskich. Jednak z upływem lat listowne kontakty stawały się coraz luźniejsze: krewni mieli za złe mojemu ojcu, że nas stąd „nie wyciągnął”, skazał na komunistyczne wychowanie. A ojciec zbyt długo wierzył, że kołchozy się rozpadną i każdy gospodarz wróci do pracy na swej ziemi. Nie doczekał...

Uwielbiałam czytać, deklamować, znałam wiele wierszy na pamięć. Poręczono mi więc pracę z październiętami i młodszymi pionierami w szkole. Organizowałam z nimi różne zawody, konkursy, gry. Pomagał mi w tym nauczyciel wychowania fizycznego Juozas Vilkiöius. Jego żona Antonina uczyła nas języka i literatury rosyjskiej. Najbardziej jednak imponowało mi w tej kobiecie poczucie piękna, harmonii. Ślicznie mereżkowała, haftowała i nas, swoje uczennice, nauczyła, jak też wiele innych rzeczy, które później nam w życiu tak się przydały.

Niestety, więcej czytaliśmy po rosyjsku niż po polsku. Nauczycielka od polskiego pani Janina Mongiałło dyktowała nam z własnych konspektów życiorysy pisarzy i poetów, ponieważ podręczników z literatury nie było. Później na próżno próbowaliśmy coś znaleźć z przerabianych autorów w szkolnej bibliotece...

Najciekawiej jednak spędzaliśmy czas z panem Pumputisem, nauczycielem litewskiego, prowadzącym również pracę pozalekcyjną w szkole. To właśnie z nim, nauczycielem od litewskiego, wystawialiśmy przedstawienia w języku polskim: „Balladynę”, „Golone-strzyżone”, „Starucho, zamknij drzwi” i inne. Uczył też nas tańców - litewskich i łotewskich. Zostawaliśmy nawet laureatami konkursów tanecznych, a nagrodami były wyjazdy do Olity, a nawet do Wilna. Podczas rejonowych świąt pieśni nasz szkolny zespół był zawsze „w centrum”.

Pani Zofia Dubrowska, oprócz swego przedmiotu - matematyki uczyła nas gry na gitarze. Utworzyłyśmy mały zespolik: Czesia Wiśniewska, Elwira Łukaszewiczówna, Ania Monkiewiczówna, Stasia Kutyszówna i ja grałyśmy na gitarach, pani Zofia - na bałałajce. Wraz z akordeonistami Janem Snarskim i Stachem Romanowskim występowaliśmy na wieczorkach szkolnych. Te umiejętności bardzo mi się przydały, gdy po ukończeniu szkoły średniej podjęłam pracę nauczycielki w Bogumiliskiej Szkole Ośmioletniej. Niestety, próba wstąpienia na uniwersytet w Moskwie nie powiodło mi się. Polecono mi nauczanie fizyki i matematyki, jak też pracę zastępowej, która wymagała zdolności i umiejętności artystycznych. Moi podopieczni nieźle się spisywali podczas koncertów, i świąt rejonowych i międzyszkolnych. Jako nagrodę otrzymaliśmy nawet używany akordeon, a ja - jako kierownik artystyczny - aparat fotograficzny. Swych podopiecznych uczyłam, że być pionierem - to nie znaczy palić książeczki do nabożeństwa, odżegnywać się od wiary. Starałam się wpoić im miłość do przyrody, opiekuńczość wobec ludzi chorych i upośledzonych. Takim osobom pomagaliśmy w przygotowaniu opału na zimę, siana dla krowy, w większych porządkach w obejściu.

Oprócz bezpośrednich obowiązków nauczycielki, udzielałam się pracy tzw. pozalekcyjnej, wiele fotografowałam, redagowałam szkolną gazetkę ścienną. Również sama się uczyłam, studiowałam zaocznie polonistykę w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. Kochałam moją pracę, dawała mi ona wiele satysfakcji. Tym bardziej, że pozwalano mi odczuć, iż moje starania i praca są potrzebne. Osobę zaś nauczyciela otaczano szczególnym szacunkiem, liczono się z jego zdaniem. Nauczyciel, szczególnie na wsi - to był niepodważalny autorytet...

Doskonale rozumiem, że na wiele rzeczy patrzyło się wówczas inaczej - z optymizmem, nadzieją, pewną beztroską - ponieważ było się młodym. Z innej znów strony - nie zawsze nas było stać na obiektywną ocenę tego, co się działo wokół, na przykład, panującego systemu radzieckiego, z wynikającymi z niego wszystkimi konsekwencjami. Kiedy dziś nieraz nad tym się zastanawiam, dochodzę do wniosku, że najcięższym bagażem, który moje oraz młodsze pokolenia wniosły do życia obecnego, do życia własnych dzieci i wnuków, to... dwulicowość. Nauczono nas mówić jedno, a myśleć i czuć coś zgoła innego. Boga nie wyrzekłam się nigdy, ale w rodzinie nie modliliśmy się przed i po posiłku. Do kościoła chodziłam, ale po kryjomu. Żeby wziąć z mężem ślub kościelny, zwolniłam się z pracy, a później znów się urządziłam. W domu uczyłam syna prawd wiary, a do Pierwszej Komunii Św. powiozłam go z Wilna aż do Solecznik. Teraz chyba wielu z nas zbiera plony tych pięćdziesięciu lat ateizacji, życia w zakłamaniu. Dlatego to dziś matki, które nie odczuwają wszechobecności Boga i potrzeby bycia z Nim na co dzień, wybierają dla swych dzieci w szkole nie lekcje religii, a etyki...

Paulina Mielko

Wilno

Wstecz