Podglądy

Te krytyczne diakrytyczne

Premierzy Jerzy Buzek i Algirdas Brazauskas postanowili zrobić nam prezent z okazji dziesiątej rocznicy wznowienia stosunków dyplomatycznych między Polską a Litwą, która przypada 5 września tego roku. Z okazji tej w Warszawie zaplanowano cud-galę z udziałem prezydentów obu państw. Widocznie politycy postanowili, że i „pospólstwu” coś się przy takim święcie należy. To słodkie coś, to bezskutecznie negocjowana już od ponad sześciu lat umowa o pisowni nazwisk.

Rychłe parafowanie umowy o pisowni nazwisk szefowie litewskiego i polskiego rządu zapowiedzieli podczas roboczego spotkania w Połądze, które miało miejsce 2 sierpnia. Byłam obecna. Słyszałam. Widziałam. Rzecz jednak w tym, że obietnicę tę niejako wymogli na premierach dociekliwi żurnaliści. Odniosłam wrażenie, że oni chcieli się ograniczyć do deklaracji w stylu: „dobrze by było...”, „wypadałoby...”. Premier Brazauskas przyznał, że kwestia pisowni nazwisk jest już naprawdę przewlekła i należy ją zdecydowanie sfinalizować. Premier Buzek dodał, że do 15 sierpnia spotkają się zespoły negocjacyjne obu krajów po to, żeby negocjacje na ten temat zakończyć. I to by było tyle. Dopiero na jednoznaczne pytanie dziennikarzy, czy Litwa jest gotowa do podpisania takiej umowy, Algirdas Brazauskas powiedział: „Jesteśmy gotowi do prowadzenia negocjacji i podpisania takiej umowy”. A ja odniosłam wrażenie, że chciał dodać: „na naszych warunkach”. I chyba miałam rację.

Dowód. Nie zdążyli premierzy wyjechać z Połągi, a już dotarło do nas, że przedstawiciele polskiej grupy negocjacyjnej, którzy o obietnicy premierów dowiedzieli się z mediów, zareagowali na nią zdumieniem. Okazało się, że rzekoma finalizacja kwestii pisowni nazwisk jest dla nich nowiną. Również litewska strona nie kazała na siebie długo czekać. Już następnego dnia jedna z rozgłośni radiowych podała, że litewscy negocjatorzy umowy o pisowni nazwisk stanowczo sprzeciwiają się podpisaniu tego dokumentu i wbrew zapewnieniom premiera Brazauskasa „nie zamierzają ulec presji polskiej strony”.

„Litwa nie powinna w tych negocjacjach wobec Polski ustąpić” - oświadczył w wypowiedzi dla Radia M-1 szef litewskich negocjatorów, dyrektor Departamentu Mniejszości Narodowych i Wychodźstwa Remigijus Motuzas. Ot tak. I żadnych ustępstw z okazji wielkiej gali.

„Litewska strona jest zdania, że imiona i nazwiska (mieszkających na Litwie Polaków - L. D.) należy pisać według brzmienia, jednak zgodnie z alfabetem łacińskim. Sądzę, że do końca powinniśmy trwać przy swoim stanowisku” - powiedział Remigijus Motuzas dodając, że poza Polakami na Litwie mieszkają przedstawiciele około stu innych narodowości.

„I jeżeli będziemy pisali (imiona i nazwiska - L. D.) zgodnie z gramatyką każdej mniejszości narodowej, powstanie prawdziwe zamieszanie” - dodał.

Jednocześnie Motuzas, podobnie jak premier Brazauskas, twierdzi, że strona litewska jest przygotowana do parafowania umowy, ale na własnych warunkach. Nie zgadza się ona mianowicie z żądaniem strony polskiej, by w pisowni polskich imion i nazwisk na Litwie używano znaków diakrytycznych - czyli ogonków, kropek i kresek nad ą, ę, ś, ć, ź, ż. Litewscy negocjatorzy zgadzają się natomiast na używanie litery „w” i dwuznaków cz, sz, dz i rz.

Czyli wszystko rozbija się o jakieś maciupkie znaki diakrytyczne. Niestety, bez nich polskie nazwiska będą okaleczone i żadne dwuznaki tego nie zrekompensują. Bo, dla przykładu, Więckiewicz z dotychczasowego Vienckieviča przekształci się w co? W Wieckiewicza? A Żdanowicz, który zapewne ma obecnie w paszporcie wpisane űdanovič, będzie odtąd Zdanowiczem? Proponują nam wariant „ni psa, ni wydry”. Nazwiska na pół poprawne, na pół okaleczone. To już lepsza jest chyba dotychczasowa wersja fonetyczna, która przynajmniej powtarza brzmienie naszych imion i nazwisk.

Słusznie więc oburza się wiceprezes Związku Polaków na Litwie Zbigniew Balcewicz, że o takiej sprawie, jak pisownia polskich imion i nazwisk, negocjatorzy nie powinni decydować bez zapoznania się z opinią strony zainteresowanej, czyli nas, przedstawicieli polskiej społeczności.

„Przecież chodzi tu o nasze imiona i nazwiska - podkreśla Zbigniew Balcewicz. - Dlaczego więc decyduje się o nich bez naszej wiedzy? Bez wysłuchania naszych propozycji? Może my mamy na ten temat zupełnie inne zdanie”.

Ale wszystko wskazuje na to, że nie ma nad czym rozdzierać szat. Umowy, przynajmniej do 5 września, po prostu nie będzie. Litewscy negocjatorzy mogą spać spokojnie. Jeżeli ich argumenty okażą się zbyt słabe, mają w zanadrzu orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, które, jak twierdzą, pozwala im nie ustępować wobec „deklaratywnych żądań Polski”. O ile się nie mylę, chodzi o sprawę pana Tadeusza Kleczkowskiego, który po latach bezskutecznych zabiegów o wpisanie mu do dowodu osobistego polskiej wersji imienia i nazwiska, zaskarżył państwo litewskie do Trybunału w Strasburgu. I sprawę, niestety, przegrał.

Tak więc obietnice premierów można włożyć między bajki. Negocjacje na temat umowy trwają w martwym punkcie. Ale jakże w takiej sytuacji zachować dobrą twarz premiera Algirdasa Brazauskasa? Wszak publicznie złożył obietnicę, na której realizację, jak się okazało, nie ma wpływu. W tej sytuacji przyciśnięty do muru litewski rząd postanowił ten gorący kasztan przerzucić do rąk prezydenta Valdasa Adamkusa. Rząd po prostu zwrócił się do prezydenta z prośbą, by upoważnił dyrektora Departamentu Mniejszości Narodowych do prowadzenia rozmów i parafowania porozumienia o pisowni nazwisk.

Byłoby to zabawne, gdyby nie było smutne. O ile mnie pamięć nie myli, Departament Mniejszości Narodowych jest ciałem jak najbardziej rządowym. Więc tak jakby stworzonym do realizacji polityki rządu. Tym niemniej ani premier, ani jego gabinet nawet nie próbują skłonić szefa departamentu do prowadzenia tej polityki. Narażają się na śmieszność, ryzykują niespełnienie obietnicy danej publicznie szefowi rządu zaprzyjaźnionego państwa, ale nie mają odwagi poskromić jednego ze swoich urzędników. Wysługują się więc prezydentem, a raczej ufają, że pod wpływem jego autorytetu pan Motuzas i inni członkowie litewskiej grupy negocjacyjnej nagle zmiękną i zmienią swoje stanowisko. Nie zmiękną. Nie zmienią. Nie w kwestii dotyczącej mniejszości polskiej. Od lat obserwuję spotkania polskich i litewskich polityków na najwyższym szczeblu. Od lat słucham szczerych zapewnień prezydentów i premierów, że ten czy ów „problem w najbliższym czasie zostanie rozwiązany”. I od lat się przyglądam, jak dobre chęci polityków rozbijają się o brak dobrej woli lub upór urzędników niższego, często najniższego szczebla. I nie ma na nich siły, autorytetu ani postrachu. Owszem, niektóre problemy w końcu jednak są rozwiązywane, ale tylko wówczas, gdy do tego rozwiązania łaskawie dojrzeją odpowiednie warstwy urzędnicze.

Tak więc, piątego września raczej nie będziemy strzelali szampanem z okazji rozstrzygnięcia problemu nazwisk. A najzabawniejsze w tej całej historii jest to, że ten problem wcale nie jest aż takim problemem. Jest problemem zastępczym, który spłynął na nas niejako z góry. Zaczęto go wałkować jeszcze za czasów ambasadora Jana Widackiego, potem podchwyciła go prasa polska, dla której jest wdzięczniejszy, prostszy i bardziej zrozumiały niż, na przykład, sprawa zwrotu ziemi czy problemy oświaty. Potem..? Potem wymachiwano nim jak szabelką podczas każdego polsko-litewskiego spotkania na najwyższym szczeblu aż urósł prawie do wymiarów tragedii. A problem, w gruncie rzeczy, jest tak błahy, że naprawdę z łatwością można by z jego rozwiązania uczynić jubileuszowy prezent. Chociaż, wydaje mi się, że „pospólstwo” wdzięczniej by przyjęło rozwiązanie problemu zwrotu ziemi, bo ten dla wielu naprawdę jest tragedią.

Szczerze mówiąc, wątpię, czy w razie podpisania umowy o pisowni nazwisk urzędy przeżyłyby szturm chętnych ich zmiany. W każdym bądź razie, nikt z moich znajomych i bliskich tego czynić nie zamierza. Kto chciał, ten już pozbył się litewskich bądź rosyjskich końcówek. I na tym większość zamierza poprzestać. I o to głównie większości z nas chodziło, a nie o znaki diakrytyczne, czyli ogonki, kropki i kreski, sprawiające, że przeciętny litewski urzędnik naszego nazwiska nie będzie w stanie ani poprawnie zapisać, ani też wymówić. Nie wydaje mi się, że (dla przykładu) wielu Jastrzębskich czy Szczepkowskich zdecyduje się na polską pisownię swoich nazwisk, czyniąc je przez to dla nie-Polaka nie do wyartykułowania. Proszę mi wybaczyć, jeżeli się mylę. Pozostaje też kwestia zmiany wszystkich dokumentów - począwszy od świadectwa urodzenia, poprzez dowód osobisty, wszystkie posiadane dyplomy i kończąc na prawie jazdy. Zmiana nazwiska na dowolną wersję (niekoniecznie na polską) może też komplikować sprawy spadkowe i inne. Tym niemniej uważam, że jeżeli ktoś obstaje przy zachowaniu w dokumentach poprawnej wersji imienia i nazwiska, do zachowania należnych mu znaków diakrytycznych, to należy mu taką możliwość stworzyć. Imię i nazwisko są wszak dziedziczoną z pokolenia na pokolenie własnością prywatną, którą w państwach demokratycznych uważa się za świętość i do której każdy człowiek ma niekwestionowane prawo.

Lucyna Dowdo

Wstecz