Obrazek ze żniw, żniwa - jak z obrazka

Gdy dziś mówimy o żniwach, mamy zwykle na myśli sprzęt zbóż przy pomocy specjalnych maszyn rolniczych. Chociaż dotychczas prawie w każdej wiejskiej zagrodzie, jak Wileńszczyzna długa i szeroka, znajdzie się zwykły sierp - ręczne narzędzie do żęcia zbóż i trawy. Narzędzie znojnej, zraszanej potem pracy naszych babć i matek, pamiętających jeszcze atmosferę tamtych żniw. A była to atmosfera radości doczekania nowych plonów, uczciwego stosunku do pracy, którą się rozpoczynało i kończyło modlitwą, a przeplatało piosenką i żartem. Ale też - pewnej trwogi, by plon, jaki Bóg dał, zdążyło się na czas zebrać, by ani zła pogoda, ani żadna inna przeszkoda nie zakłóciła tego misterium żniw...

Aż tu nagle - tak rzadka okazja: obejrzenia przywołanych z przeszłości obrazków sprzętu zbóż, które już odeszły do przeszłości. Stało się to możliwe dzięki grupce entuzjastek - gospodyń wiejskich z Jurgielan, Połukni i Anglenik w rejonie trockim - w większości członkiń zespołu folklorystycznego „Połuknianie”, który niedawno świętował swój dziesiąty jubileusz. Należą im się słowa szczerego podziwu za odwagę, którą trzeba było mieć, by się podjąć takiego zadania - odtworzenia dnia pracy z epoki, która już nie istnieje. Te panie bowiem nie używają dziś prawie sierpa do robót polowych we własnych gospodarstwach (chyba że do prac małych, gdy można po kosę nie sięgać), a niektóre wprost się przyznały, że nie trzymały tego narzędzia w ręku od wielu lat. A jednak zgodziły się stanąć do żniwa jak przed laty, świadome tego, że będą przy tej pracy podglądane i filmowane przez ekipę Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie, od lat zaprzyjaźnionym z ich gminą i zespołem „Połuknianie”. Jakiekolwiek „próby” żniw nie wchodziły w rachubę, wszystko miało się odbyć spontanicznie, wszystko miało być autentyczne - i przebieg pracy, i sceneria. I się odbyło, a miejscem akcji stała się zagroda Barbary Sidorowicz, wieloletniej nauczycielki w Połukni, członkini zespołu „Połuknianie”, poetki ludowej. Pani Basia, znana w okolicy jako osoba nadzwyczaj energiczna i twórcza, pełna - często szalonych, jak sama mówi - pomysłów, wzięła na siebie podstawowy ciężar organizowania tych niezwykłych żniw. Mało tego - udostępniła żniwiarzom własne żytnie łany...

Oczekiwanie na gości - ekipę muzeum w Węgorzewie upływało w zagrodzie pani Basi nadzwyczaj przyjemnie. Jej sąsiadki i panie zespolanki chętnie dzieliły się wspomnieniami, jak to „niegdyś bywało”. Zygfryda Ruszkiewicz, księgowa gminy, śpiewa w „Połuknianach” od początku istnienia zespołu, pomagała w jego założeniu. Dziś właśnie miała wystąpić w podwójnej roli: na łanie z sierpem w ręku oraz piosenką na ustach. Podobnie jak Maria Bujnowska z córką Anią. Pani Maria jest pracownicą miejscowej spółki rolnej „Merkys” (zadziwiające, że dotychczas jeszcze istniejącej, może dlatego, że kierowanej przez dzielną kobietę Marię Gołubowską). Ania jest na ostatninm roku studiów teologicznych, a jej siostra, Iwona studiuje w konserwatorium wileńskim i do niedawna jeszcze również w zespole śpiewała. Razem ze swą młodszą latoroślą, tancerką „Połuknian” przybyła do Jurgielan na żniwa Alina Kamilewicz, polonistka miejscowej szkoły, również zespolanka. Pani Alina wykazała się tego dnia i pracą na żytnim łanie, i śpiewem, jak też znajomością dawnych obrzędów i obyczajów z żniwami związanych. Na równi ze starszymi koleżankami pracowały miejscowe dziewczyny, obecne kierowniczki zespołu Renata Juokniené i Iwona Grigiené.

Nie zawiodły również sąsiadki pani Barbary. Danuta Winiarska, matka pięciorga pociech, przybyła na żniwa z synem Dominikiem i czteromiesięczną Sandrą. Niemowlę - zdrowo opalone, pogodne - przez cały dzień przebywało na polu, gaworząc i wierzgając nóżkami na świeżym snopku, w czasie, gdy matka żęła. A Wanda Frąckiewicz z Anglenik od początku okazała się w centrum uwagi zebranych: śpiewała piosenki ludowe suto zaprawiane humorem, właściwie dla wielu nie znane, jak mówi - z jej stron rodzinnych: o niefortunnym swataniu się i nieudanym ożenku, o gorzkiej miłości i o tym, jak skąpstwo i głupota małżonków zgubiła. A każda piosenka - to swoista ballada, składająca się z wielu zwrotek. Prawdziwa kopalnia dla zespołów folklorystycznych, wciąż poszukujących dawnych, zapomnianych dziś piosenek...

I wreszcie - żniwa. Prawdziwe - nie na niby - ciężka praca żniwiarzy (w sielance Sz. Szymonowicza „żeńcami” zwanych). Z modlitwą i piosenkami - jak tradycja każe. Na przodzie - pani Barbara, ona również wiodła prym przy robocie, zadawała jej główny ton. Żartowała, na przykład, z dziewczętami (wśród których pracowała również jej wnuczka Małgosia): „Ile kłosów zostawicie na polu, tyle lat za mąż was nikt nie weźmie...”. Kobiety i dziewczęta żęły sierpami i wiązały zboże w snopy. Chłopcy kosili kosą, a dziewczęta szły za nimi i wiązały snopy, śpiewając przy tym: „Najlepiej ranną rosą ciąć żyto kosą...”. Snopy ustawiano w kształtne kopki (zwane w tych stronach mendlami): w każdym po dziewięć obok siebie, a jeden, tzw. załamany - na górze. Raz po raz słychać było wesołe nawoływania, śmiech. Chociaż praca do łatwych nie należy, a słonko - im bliżej południa - mocniej przygrzewało i nie nawykłe do ścierniska bose stopy, szczególnie młode, bolały...

Gospodyni jednak czuwała i przemęczać się zbytnio nie pozwoliła. Zarządziła odpoczynek i posiłek w polu. Zaraz na ściernisku zjawiły się potrawy, niektóre już prawie zapomniane, a jakie, podobno, w czasie żniw przygotowywano: babka gryczana ze skwarkami, kwas chlebowy, kasza owsiana z fasolą i, oczywiście, chłodnik. Nie zapomniano nawet o takim szczególe, że podczas żniw często odwiedzali gospodarzy żebracy, którzy przy okazji razem ze żniwiarzami się posilali. Rolę żebraczki, z jej przypowiastkami i gadaniem o życiu, odegrała... sama gospodyni.

Można było się spodziewać, że po posiłku praca nie pójdzie tak żwawo. Aż tu - niespodzianka: przybyło dwóch dzielnych żniwiarzy w osobach starostów gmin rudziskiej i połukniańskiej - Tadeusza Pawłowskiego i Antoniego Juchniewicza. Dowiedli, że praca na łanie nie jest im obca, że potrafią i żąć, i kosę wyklepać. To również dzięki nim czas dożynek - z sutym poczęstunkiem, śpiewem i tańcami - szybciej nastąpił...

I tu nie mogę się oprzeć maleńkiej dygresji, która się ciśnie pod pióro. Trzeba było, bo warto, widzieć ten obrazek - jak z dawnego malarstwa: świeżo ścięte łany zbóż, ustawione w złociste kopki. Wśród nich, po świeżym ściernisku idą żniwiarze, przeważnie w bieli, z wieńcem i snopem dożynkowym na przedzie. A nad tą scenerią wyzłacaną zbożem - błękit nieba wysoki z białymi obłoczkami (taki nasz, swojski) i słońce, tego dnia takie łaskawe. Słońce - wyznacznik prac i dni rolnika... Nawet pogoda tego dnia sprzyjała. Myślę więc, że państwo z Węgorzewa zostali usatysfakcjonowani. Tym bardziej, że Barbara Chludzińska, szefowa muzeum powiedziała o celu swojej wizyty i filmowaniu połukniańskich żniw:

- To będzie coś więcej niż książka, niż opowieść - zatrzymana w kadrze praca. Chcemy, by te żniwa młodzi mogli poznać. Myślę, że to najpiękniejsza rzecz poznawcza, jaką można zrobić. Pokolenie autentycznych nosicieli tych tradycji już odchodzi. A Wileńszczyzna jest ostoją tych tradycji narodowych i to jest piękne. Trzeba te tradycje znać i nimi się szczycić. Takie obrazki, jaki widzieliśmy dzisiaj, mogą się nie powtórzyć, ale zostaną utrwalone i będą żyły...

Oby tak było, a zebrany materiał został wykorzystany właściwie, z pożytkiem dla potomnych. A miłym paniom z „Połuknian”, szczególnie pani Basi, pozostaje serdecznie podziękować za zaproszenie redakcji „Magazynu Wileńskiego” na to święto pracy, które, wraz z dawnymi obrzędami, zabawą i przyśpiewkami, chciały same przypomnieć, odtworzyć i innym pokazać, z czego, trzeba przyznać, pomyślnie się wywiązały. Za to, że tam byłam, wszystko oglądałam, pierogi jadłam, połukniańską na miodzie popijałam...

Helena Ostrowska

Wstecz