„Los wilnianina w XX wieku”

Opowieść mojej teściowej

Moja teściowa Zofia Konstantynowicz urodziła się w Wilnie w 1911 r. W roku 1944 była uroczą, zgrabną i piękną 33-letnią mężatką. W czasach panieńskich i zaraz po ślubie z Janem, „Halina”, bo tak ją nazywano w rodzinie i wśród znajomych, była tancerką kabaretową, piosenkarką i po trosze aktorką, występującą na deskach teatru „Lutnia”. Obdarzona była wieloma talentami, miała bowiem także duże zdolności do rękodzieła artystycznego. Kiedy pojawiła się trójka dzieci, uroczych dziewczynek, przerwała artystyczną karierę i poświęciła się rodzinie.

Jej małżonek, a mój nieżyjący od 1955 roku teść Jan, mimo iż z wykształcenia handlowiec, też miał zdecydowane zainteresowania artystyczne, także występował w kabaretach, śpiewał. A przy tym posiadał żywy, inteligentny umysł, był urodzonym gawędziarzem. Odznaczał się przy tym doskonałą pamięcią, toteż potrafił recytować np. całe fragmenty „Pana Wołodyjowskiego”, „Ogniem i mieczem”, czy „Nędzników”. Kiedy recytował, a czynił to jak znakomity aktor, jego córki Basia, Ania i Małgosia (przyszła moja małżonka) siedziały jak urzeczone i ciągle prosiły „Tatku, opowiadaj jeszcze, opowiadaj”.

Rodzina Konstantynowiczów na krótko przed wojną przeniosła się z centrum Wilna do wygodnego domu przy ul. Krzywej na Zwierzyńcu. Zajmowała tu 4 - pokojowe lokum.

W okresie okupacji niemieckiej - opowiada teściowa - która mimo swoich 90 lat zachowała żywy umysł i niezłą pamięć - cierpieliśmy okropną biedę. Mąż wtedy zachorował, dokuczał mu ostry nieżyt żołądka, musiał się leczyć w szpitalu, no i, oczywiście, nie pracował. Właściwie więc cały ciężar utrzymania domu, rodziny spadł na moje barki. Znalazłam zajęcie jako sprzątaczka u rodzin niemieckich, zatrudnionych w kolumnie transportowej. A do tej pracy skierował mnie wiesz kto? Otóż sam pan Aleksander, bo wówczas znałam tylko imię tego pana, a później się okazało, iż był to słynny „Wilk” - Aleksander Krzyżanowski. A poznałam go u znajomych, którzy mieszkali w przybudówce naszego domu na Krzywej. U tych właśnie znajomych pan Aleksander bywał na towarzyskich spotkaniach.

Formalnie nie należałam do siatki konspiracyjnej AK, natomiast Jan, owszem, był w tzw. trójce akowskiej. Niemniej w pewnym sensie byłam jakby łączniczką „Wilka”, nosiłam bowiem często koperty z jakimiś dokumentami na ul. Mickiewicza do sklepu gorseciarskiego. Wchodziłam tam na umówiony sygnał i oddawałam koperty właścicielce sklepu. Przekazywałam też kilkakrotnie jakieś przesyłki pod inne, wskazane adresy.

Zarobki sprzątaczki były mizerne, brakowało pieniędzy nie tylko na opał, ale także na wykupienie żywności kartkowej, czy nabycie czegoś na „czarnym rynku”. Poczęłam więc rozpowiadać wśród sąsiadów, że chętnie bym komuś wynajęła jeden z naszych pokoi. I pewnego dnia przyszła moja znajoma p. Jabłońska z wiadomością, że ma kandydata na lokatora. Lokator ten zgłosił się do nas późną jesienią 1943 r. Był to młody człowiek o miłej, sympatycznej aparycji. Zameldował się u nas jako Eugeniusz Wojnicz. Właściwie to w naszym pokoju tylko nocował, całe dnie gdzieś wędrował, a nierzadko znikał na dłużej. Pewnego dnia sprzątałam jego pokój i jakoś tak szczotką zamachnęłam pod łóżko i uderzyłam w coś metalowego. Zajrzałam, oczywiście, pod to łóżko i spostrzegłam sporą metalową ni to walizkę, ni to kuferek. Zdecydowałam się ją otworzyć i co zobaczyłam? Otóż w owym kuferku znajdowały się jakieś przewody, druciki, kable, nożyce do cięcia metalu itp. I nawet ja, „niewojskowa” kobieta, domyśliłam się, że to chyba sprzęt saperski. Pomyślałam wtedy, że mój lokator jest zapewne konspiratorem. O znalezisku opowiedziałam mężowi i zasugerowałam, że chyba trzeba się pozbyć naszego gościa, nie możemy narażać rodziny, wszak jesteśmy rodzicami trojga nieletnich dzieci. Jan odpowiedział, że trzeba w tej sprawie naradzić się z moim bratem Rolandem, który był mocno zaangażowany w akowską konspirację. Taka narada odbyła się i z kolei Roland przeprowadził rozmowę z naszym lokatorem. Ustalili w niej, że metalowa walizka ze sprzętem minerskim przechowywana będzie właśnie u mojego brata. Trochę mnie to uspokoiło. Okazało się jednak, że miałam prorocze przeczucie, nieszczęście bowiem zdarzyło się w kwietniu 1944 r.

W tym miejscu muszę powiedzieć, że według wówczas obowiązujących przepisów, co trzy miesiące trzeba było osobiście odnawiać meldunek. Nasz lokator tego nie uczynił i pewnego kwietniowego dnia zdarzyło się nieszczęście. Otóż p. Eugeniusz wyszedł na ulicę i zatrzymał go patrol policji litewskiej do kontroli dokumentów. Ponieważ Wojnicz nie miał odnowionego aktualnego meldunku, przeto policjanci dla bliższego wyjaśnienia sprawy zabrali go na komisariat, a następnie przekazali do gestapo przy ul. Ofiarnej. W śledztwie - o czym dowiedziałam się po wojnie - zaczęto sprawdzać wszystkie jego dotychczasowe meldunki. Okazało się, że były one fałszywe, bo pod widniejącymi w dokumencie adresami, po sprawdzeniu - stwierdzono, iż niejaki Eugeniusz Wojnicz wcale tam nigdy nie mieszkał. Tylko nasz adres był prawdziwy. To, oczywiście, wzbudziło podejrzenia gestapo, iż mają do czynienia na pewno z konspiratorem polskim.

O aresztowaniu p. Eugeniusza dowiedziałam się tego samego dnia, kiedy to się wydarzyło, od p. Jabłońskiej, która była związana z akowskim podziemiem, pracowała w Konspiracyjnym Wydziale Opieki Społecznej Okręgowej Delegatury Rządu. Pani Jabłońska uspokajała nas, że naszej rodzinie nic nie grozi, bo nasz lokator to twardy człowiek i na pewno w śledztwie do niczego się nie przyzna. Ale, niestety, tak się nie stało, nasz lokator bity, torturowany zaczął, jak się to mówi, „sypać”.

Mój mąż Jan, natychmiast po otrzymaniu informacji o zatrzymaniu lokatora, przystąpił do dokładnego przeszukania jego pokoju. Znalazł wiele tzw. kompromitujących materiałów, m. in. w szafie między bielizną leżały konspiracyjne ulotki, instrukcje minerskie i nawet pistolet. Mąż wszystko to gdzieś wyniósł, a sam zniknął na dłużej z domu. Tymczasem naszego lokatora akowcy w czasie transportu z więzienia łukiskiego do szpitala - odbili. Stało się to 16 maja 1944 r. Właśnie w tym dniu, tuż po moich imieninach - mąż mój wraz ze swym kolegą, Tadeuszem Pieńkowskim - także akowskim konspiratorem - pojawili się w naszym mieszkaniu. Moja najstarsza córka Barbara, dziś już sędziwa dama, od wielu lat prowadzi kronikę rodzinną, pozwól więc, że wręczę ci stosowny jej fragment. Barbara pisze: „Nie można wykluczyć, że dom nasz był pod obserwacją, bo ledwie się panowie pojawili (to o ojcu i p. T. Pieńkowskim - przyp. J.K.), jak pod dom zajechały dwa samochody ciężarowe i wóz osobowy, tzw. gazik z litewskimi gestapowcami. Dom został otoczony, a kilku funkcjonariuszy weszło do mieszkania i bezbłędnie trafiając do pokoju lokatora, wyciągnęli ze skrytki za piecem schowany tam rewolwer, którego się ojciec wcześniej nie dopatrzył. Bawiąca się w ogrodzie siedmioletnia Małgosia nie rozumiejąc, co się dzieje, ale czując, że dzieje się coś bardzo złego, przecisnęła się przez kordon funkcjonariuszy i wpadła z krzykiem do domu. W pokoju lokatora, z rękami podniesionymi do góry, zwrócona twarzą do ściany, stała matka. Obok w stołowym, rozciągnięty krzyżem na podłodze, leżał ojciec, a trochę dalej w tej samej pozycji Pieńkowski.

Przerażona tym Małgosia zaniosła się tak spazmatycznym płaczem i tak wrzeszczała, iż usłyszała to jedna z sąsiadek. Przybiegła zobaczyć, co się dzieje, gestapowcy wpuścili ją do mieszkania i kazali zaopiekować się moją siostrą. Obie zamknięto w kuchni”.

Barbara dokładnie i plastycznie opisała dramatyzm naszego aresztowania - wraca do swojej opowieści Zofia Konstantynowicz. Po przeprowadzeniu rewizji litewscy gestapowcy wsadzili mnie do samochodu - łazika, a męża i jego kolegę do ciężarówki. Kiedy już siedziałam w owym gaziku, pojawiła się moja średnia córka Ania, która na widok wymierzonej w mamę broni osunęła się na ziemię, zemdlała.

Wkrótce samochody ruszyły w stronę siedziby gestapo przy ul. Ofiarnej. Tu dwa dni byłam przesłuchiwana. Z celi więzienia śledczego na badania wyprowadzano pod eskortą uzbrojonego w pistolet funkcjonariusza, który popędzał mnie waleniem owym pistoletem w plecy czy kark. Przesłuchiwał mnie młody saugumowiec. Pytał wielokrotnie, dlaczego nie zawiadomiłam organów bezpieczeństwa o lokatorze - konspiratorze. A ja ciągle odpowiadałam, że absolutnie nic nie wiedziałam o panu Eugeniuszu Wojniczu, po prostu przyjęłabym na mieszkanie każdego, kto by złożył ofertę, bo moja rodzina była w trudnej sytuacji materialnej. Śledczy kiwnął powątpiewająco głową, a towarzyszący mu osiłek powiedział - trzeba inaczej z nią pogadać. Za moment pchnął mnie na leżankę, nad którą wisiały skórzane bykowce i gumowe pałki. Wtedy zaczęłam prosić: panowie, zlitujcie się, nie bijcie, ja jestem w ciąży, spodziewam się dziecka. Oficer dał znak ręką osiłkowi, by mnie zostawił w spokoju i powiedział dobitnie: kobiet w ciąży nie wolno bić... Może miałam szczęście, może trafiłam na saugumowca o ludzkich odruchach, a może reakcja jego była wynikiem tego, iż okupanci i ich litewscy pomocnicy poczuli się już niepewnie, bo front wschodni trzeszczał w szwach.

Po 11 dniach pobytu w więzieniu śledczym gestapo, przeniesiono mnie na Łukiszki. Początkowo wprowadzono nas, całą dużą grupę aresztowanych kobiet do takiej żelaznej klatki. W oddzielnej ulokowano mężczyzn, w tym i mojego męża. Po jednej spędzonej nocy w tej klatce, w której dosłownie nic nie było - żadnej pryczy, sienników czy jakiegokolwiek sprzętu - wpędzono nas, kilkanaście kobiet do celi tzw. pojedynki o powierzchni kilku metrów kwadratowych. Byłyśmy tam ściśnięte, jak przysłowiowe śledzie w beczce, nie było mowy nawet o tym, żeby usiąść, stałyśmy przytulone jedna do drugiej. I tak przestałyśmy całą noc. Rano naszą grupę niewiast wyprowadzono na pierwsze piętro i wpakowano do celi oznaczonej numerem 37. Było tam nas ponad 20, a odkładanych prycz tylko 16, niektóre więc musiały spać we dwie na owym „łóżku”. Pobudkę miałyśmy o świcie, dokładnie o godzinie 5 - tej, potem szybkie mycie i „śniadanie”. Składało się z jakiejś lury, która niby miała być kawą i kromki suchego chleba. Na obiad zaś podawano zupę z czarnej peluszki, w której nie uświadczysz choćby odrobiny ziemniaka, nie mówiąc już o kropli tłuszczu. Na kolację znowu owa lura i kromka chleba, czasami zdarzało się z kosteczką margaryny.

W więzieniu można było pracować, ja chętnie zgłaszałam się do roboty, by zabić więzienną nudę. Najczęściej zatrudniałam się w pracowni dziewiarskiej. Produkowałyśmy tam rękawice dla Wehrmachtu. Od czasu do czasu brano nas też do robót polowych na dalekich przedmieściach Wilna, najczęściej na pola za Antokolem. I tam rodziny mogły nas odwiedzać. Moje dziewczynki też przychodziły. Boże, jakie wzruszające były z nimi spotkania.

Dokładnie 2 lipca 1944 r. dowiedziałam się od koleżanki z celi - Stanisławy Szablińskiej, która pracowała w kancelarii komendanta więzienia - strasznej dla mnie rzeczy, że ja i mój mąż otrzymaliśmy wyroki śmierci. S. Szablińska widziała stosowne dokumenty na biurku komendanta, były to wyroki orzeczone przez sąd w Kownie. Mieliśmy być straceni przez powieszenie. Boże, co ja wtedy przeżyłam, całą noc nie spałam, szkoda było życia, byłam przecież jeszcze młodą 33-letnią kobietą, żal męża, a najbardziej martwiłam się, co stanie się z trójką moich sierotek. Ale mieliśmy szczęście, wyroku nie zdążono wykonać, bo pod miasto zbliżały się już oddziały AK i wojska sowieckie. 3 lipca rano usłyszałyśmy jakieś głośne hałasy, rumor, krzyki. Więzienną pocztą - przez pukanie w ściany i rury kanalizacyjne alfabetem Morse’a - dowiedziałyśmy się, że litewska załoga właśnie opuściła w popłochu posterunki, uciekała z miasta w obawie przed nadciągającymi wojskami sowieckimi i partyzantami AK. We wszystkich celach natychmiast przystąpiono do wyważania drzwi, wyłamywania krat z okien. I my, niewiasty, rozbiłyśmy drzwi naszej celi. Szybko pobiegłam pod mur więzienny, jakoś się na niego wspięłam i zeskoczyłam na ulicę. Boże, byłam wolna, uratowana od śmierci. Klucząc po podwórkach i zaułkach już po południu znalazłam się u swoich krewnych, a potem dotarłam szczęśliwie do domu przy ulicy Krzywej. I wiesz, co sobie pomyślałam wówczas? Otóż chcę ci powiedzieć, że pewnego dnia w celi z chleba uformowałam ryngraf Matki Boskiej Ostrobramskiej. Nosiłam go zawsze przy sobie, traktowałam jak najcenniejszą relikwię i cały czas modliłam się do tej „co w Jasnej Świeci Bramie”. I Matka Miłosierdzia słynąca cudami na pewno wzięła nas pod swoje opiekuńcze ramiona, uratowała od zagłady.

A co działo się z moim mężem? Otóż Jan siedział w celi śmierci z kilkoma takimi jak on nieszczęśnikami. 3 lipca został sam, gdyż poprzednej nocy jego towarzysze poszli pod kule plutonu egzekucyjnego. Był za słaby, by samodzielnie, w pojedynkę wyważyć masywne drzwi. Czekał więc niecierpliwie na pomoc z zewnątrz. Pomoc ta nadeszła, ale w międzyczasie Niemcy zorientowali się w sytuacji, otoczyli więzienie, objęli pierścieniem całą dzielnicę i rozpoczęli obławę. Jan nie zdążył już wyjść poza więzienne mury, więc wrócił z powrotem do celi, ale, oczywiście, nie do tej dla skazanych na śmierć, a do celi ogólnej, w której siedzieli więźniowie - kryminaliści. Niemcy poczęli wyganiać więźniów ze wszystkich cel, ustawiać ich na więziennym dziedzińcu. Mój mąż był przekonany, że wszystkich czeka rozstrzelanie. Okazało się jednak, że Niemcy byli już także spanikowani, w pewnym momencie ich posterunki wycofały się i gdzieś szybko zniknęły. Jan nie wierzył w to, co się stało, przez pewien czas stał jak sparaliżowany, a potem pędem rzucił się do otwartej na oścież więziennej bramy. Także był wolny, ocalony.

 

Uzupełnieniez „Wileńskiego Matecznika”

Kim był lokator mojej teściowej, dokładnie dowiadujemy się z „Wileńskiego matecznika” Bronisława Krzyżanowskiego. Otóż „Frez” był cichociemnym w stopniu porucznika. Jego specjalnością była saperska dywersja. W Wilnie pełnił ważną funkcję instruktora Kierownictwa Dywersji - Kedywu. Szkolił akowskich saperów w wysadzaniu torów kolejowych, pociągów, mostów, słupów energetycznych i telefonicznych. Prawdziwe jego nazwisko brzmiało Eugeniusz Chyliński. Jak pisze B. Krzyżanowski, znał on doskonale swoje rzemiosło, a w życiu prywatnym miał wielką namiętność do brydża i do dobrego obfitego jedzenia. Później okazało się, iż „Frez”, niestety, nie był zbyt odporny na brutalne metody śledztwa prowadzone przez gestapo, a następnie NKWD.

Do oddziału „Bazy”, w którym „Frez” dowodził patrolami dywersyjnymi, przystąpił także Szczepan Ławcewicz. Polak z Litwy, pełniący obowiązki lekarza więziennego na Łukiszkach. Miał pseudonim „Koń”. W więzieniu łukiskim Ławcewicz, starał się jak mógł pomagać więźniom - dostarczał żywność, przenosił listy i grypsy, a równocześnie informował kierownictwo wileńskiego ruchu oporu o tym, co dzieje się w tej ponurej „tiurmie”. Jednak te formy pracy konspiracyjnej nie wystarczały „Koniowi”. Posiadał naturę impulsywną, rwał się do konkretnej podziemnej roboty, do zadawania ciosów okupantom. I dlatego trafił właśnie do oddziału dywersyjnego „Baza - Miód”. „Koń” pod kierownictwem „Freza” kilkakrotnie brał udział w patrolach wysadzających tory kolejowe. W czasie tej „roboty” zaprzyjaźnił się z „Frezem” i darzył go wielką estymą.

Ponieważ por. Chyliński wiedział wszystko o wileńskim Kedywie, a w śledztwie wobec tortur gestapo załamał się i zaczął „sypać”, przeto B. Krzyżanowski nosił się z zamiarem podania trucizny „Frezowi”. Ale „Koń” zdecydowanie sprzeciwił się otruciu swego dowódcy, wysunął natomiast propozycję odbicia więźnia. Jego plan polegał na tym, by zasymulować ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, wymagające operacji szpitalnej. Koncepcja ta została zaaprobowana przez „Bałtruka” (pseudonim B. Krzyżanowskiego). Szczepan Ławcewicz rozpoczął więc starania o skierowanie „Freza” na ową operację do szpitala św. Jakuba. W końcu uzyskał na to zgodę władz więziennych z tym, że zezwolono na przewiezienie więźnia tylko na samą operację i natychmiastowy jego powrót na Łukiszki po jej przeprowadzeniu. W tej sytuacji odbicie „Freza” mogło się dokonać tylko w czasie jego transportu na niewielkim odcinku od więzienia do szpitala, odcinku przebiegającym przez samo centrum Wilna, w niedalekiej odległości od siedziby gestapo i saugumy. Z tych względów do odbicia „Freza” desygnowano pod dowództwem „Bałtruka” dwóch doświadczonych członków Egzekutywy Kedywu: „Zeksa” (Jarosław Skrodzki) i „Jurka” (Piotr Słowikowski), a z Bazy „Szumburę” (Aleksander Maruszkin).

A oto jak w kronice „Bazy” została opisana ta brawurowa akcja:

„16.V. wtorek. O godzinie 8 - mej rano zbiórka „Bałtruka”, „Jurka”, „Zeksa”, „Szumbury” i „Komarowej” na punkcie obserwacyjnym i rozpoczęcie obserwacji przez lunetę. „Perlica” i „Lisica” organizują wyżywienie na drogę przy ucieczce i utrzymują łączność z „Hektorem” (Wiktor Malski - przyp. J.K.) na przeprawie i z „Koniem”. Około godziny 9.30 alarm, który okazuje się fałszywy i powrót do mieszkania wypadowego. Wiadomość od „Konia” o wyruszeniu furmanki o godz. 10.15. Około godz. 10-tej drugi alarm, który też okazuje się fałszywy. Bezpośrednio potem „Jurek” i „Zeks” w nieobecności „Bałtruka” i „Szumbury”, którzy poszli inną drogą, spostrzegają furmankę z „Frezem”, eskortowaną przez 2 strażników więziennych. „Komarowa” i „Sowa” obserwują przebieg wypadków z okna. Przed bramą szpitala „Jurek” i „Zeks” likwidują eskortę dwoma strzałami (jeden zabity, drugi ciężko ranny) i wraz z „Frezem” uciekają w kierunku Wilii w dół rzeki, gonieni przez niemieckiego czołgistę. W międzyczasie nadbiegają „Bałtruk” i „Szumbura”. Na placu targowym nad rzeką następuje wymiana strzałów między czołgistą a „Jurkiem”, „Bałtrukiem” i „Szumburą”. Czołgista chowa się za skarpę nadbrzeżną. Wszyscy uciekający dobiegają do łódki i przeprawiają się na drugą stronę, po czym wraz z „Hektorem” uciekają w stronę ul. Wiłkomierskiej. Biegnący z przodu „Frez” i „Zeks” znikają z oczu pozostałych czterech, po czym rozdzielają się również mimo woli, „Szumbura” z „Hektorem” od „Bałtruka” i „Jurka”. Wszyscy uchodzą szczęśliwie’’.

I jeszcze uzupełnienie do tej relacji Bronisława Krzyżanowskiego:

„Po drugim alarmie wywołanym ukazaniem się nowej furmanki, znaleźliśmy się znów na placu przed szpitalem. Wobec tego, że ukazanie się furmanki więziennej wisiało już w powietrzu, postanowiłem nie wracać już do mieszkania obserwacyjnego, a czekać na miejscu. Postawiłem ostrookiego „Zeksa” i „Jurka” przed szpitalem, a sam z „Szumburą” poszedłem nad rzeką na plac targowy, przytykający do ulicy, na której oczekiwaliśmy ukazania się furmanki więziennej i ogrodzony parkanem od kompleksu budynków szpitalnych. Plac targowy był już pusty po porannym ożywieniu. Kilkanaście przekupek siedziało bezczynnie koło balustrady nadrzecznej. Było słonecznie, sennie i cicho. Od strony więzienia ani śladu ruchu. Nagle „Szumbura” trącił mnie ostro. Przez plac szybkim krokiem przechodziło dwóch mężczyzn. Spojrzałem i zmartwiałem ze zdumienia, byli to ponad wszelką wątpliwość dwaj nasi towarzysze, pozostawieni przed chwilą przy bramie szpitala. Widziałem brązowy garnitur „Zeksa”, rozpoznałem brezentową torebkę, w której nosił stale swoje ufi. Obok jasny, prawie biały płaszcz letni „Jurka”. A między nimi szedł dobrze mi znanym, kołyszącym się krokiem barczysty mężczyzna. Z daleka widać było policzki i brodę poszarzałe od ciemnego, parotygodniowego zarostu. To przecież był „Frez” (...)

Staliśmy z „Szumburą”, zamienieni w słupy zdumienia. Tamci przemierzyli plac owym wyciągniętym krokiem, już, już przechodzącym w bieg. „Jurek” odwrócił się, dając nam ręką wojskowy sygnał zbiórki. A my wciąż trwamy w bezruchu, z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami. Aż wreszcie czar prysnął. Zza rogu wpada na plac wysoka, czarna postać - żołnierz niemiecki w mundurze czołgisty. Niemiec biegł, trzymając w ręku pistolet. Coś jak prąd elektryczny targnęło mnie do przodu. Biegliśmy z „Szumburą” na ukos przez plac, zbliżając się z boku coraz bliżej do Niemca. Tamci trzej byli już koło ruin po przeciwległej stronie placu. „Jurek” przywarował za pierwszym załomem ściany i starannie mierząc, strzelił do Niemca z dużej odległości. Jednocześnie my dwaj dopadliśmy stojącego na placu murka, była to ściana podziemnego ustępu publicznego, wznosząca się o metr nad ziemią. W pozycji klęczącej, z ręką opartą na żelaznej balustradzie na wysokości oczu, miałem wymarzoną pozycję do strzału. Niemiec zatrzymał się i przylgnął do stojącego na placu słupa telefonicznego w odległości ok. 30 m. Miałem go na muszce na tle stadka rozbiegających się po placu przekupek (...)

Mierzyłem uważnie, ale strzał chybił - czułem to (...) Następne moje strzały też były niecelne, obok trzaskało parabellum „Szumbury” , z ruin za nami odzywał się nagan „Jurka”. Już do łódki „Frez” wyrwał się naprzód i mocy nie było, by ktoś z nas mógł mu dorównać. Za nim biegł „Zeks” (...) Ostatni biegłem ja, kulejący i ciężko dyszący.

Nazajutrz na melinie „Zeksa” mogłem uściskać „Freza” (którego otrucia domagałem się przed dwoma dniami) i wykonać rozkaz „Dębka” (mjr Kazimierz Radzikowski - szef Kedywu Wileńskiego - przyp. J.K.) o opuszczeniu miasta. Przerzuciliśmy się na prawy brzeg Wilii i ruszyliśmy we czterech lasami do Pustelni, gdzie miał nas podjąć „Frycz”.

A co stało się z „Koniem” - Szczepanem Ławcewiczem, który odegrał tak istotną rolę w uwolnieniu por. E. Chylińskiego? Niestety, spotkał go tragiczny los. B. Krzyżanowski namawiał go, by zniknął z Wilna, poszedł do oddziału partyzanckiego. Ale „Koń” stwierdził, że będzie na pewno miał jakieś trudności i przykrości, ale jednak sprawa „rozejdzie się po kościach”. Niestety, mylił się. Aresztowano go natychmiast po odbiciu „Freza”, był okrutnie torturowany w śledztwie, a 4 lipca bohaterski lekarz więzienny z Łukiszek - został rozstrzelany w ponarskiej katowni.

Natomiast por. Eugeniusz Chyliński już niebawem wziął udział w ataku oddziałów AK na Wilno, czyli w operacji pod kryptonimem „Ostra Brama”. Konkretnie dowodził 60 osobowym oddziałem dywersyjno - minerskim, przydzielonym do III Zgrupowania AK mjra „Jaremy” - Czesława Dębickiego.

„Frez” przeżył okupację niemiecką, pozostał w Wilnie po wkroczeniu wojsk sowieckich. Niestety, nie miał szczęścia i do nowych okupantów. W początkach lipca 1946 r. został bowiem aresztowany przez organa NKWD i ponownie trafił do katowni przy ul. Ofiarnej, w której teraz rozlokowała się bezpieka sowiecka. Tu w jednej z cel spotkał go „Bałtruk” - Bronisław Krzyżanowski, zatrzymany 10 lipca przez NKWD. „Bałtruk” podejrzewał, że „Frez” go sypnął, ale ten w rozmowach w celi kategorycznie temu zaprzeczał. Istnieją jednak przypuszczenia, że było tak rzeczywiście, jak myślał autor „Wileńskiego matecznika”.

Powojenne losy

Rodzina Konstantynowiczów wyjechała z Wilna jednym z pierwszych transportów repatriacyjnych, gdyż Janem - głową rodziny - zainteresowało się NKWD w związku z jego akowską przeszłością. Na kilka dni „wygnańcy” z Wilna zatrzymali się w Białymstoku u krewnych, po czym zawędrowali do Torunia, gdzie Jan Konstantynowicz otrzymał dość eksponowane stanowisko w słynnej fabryce pierników i wyrobów czekoladowych. W 1948 r. rodzina Konstantynowiczów przeniosła się jednak do Olsztyna, gdzie już wcześniej osiedliła się siostra Jana - Janina Żukowska ze swoim mężem. Olsztyn i ziemia warmińsko - mazurska przypadły do gustu przybyszom z miasta nad Wilią, ponieważ kraina ta swoją przyrodą - obfitością lasów, jezior i wzniesień - jakże przypomina ukochany krajobraz Wileńszczyzny.

Zofia Konstantynowicz - „dusza artystyczna” zaangażowała się do pracy jako instruktorka Wojewódzkiego Domu Kultury w Olsztynie. Występowała też w amatorskim teatrze, działającym przy tej placówce. W 1971 r. przeszła na emeryturę. Wolny czas poświęcała wykonywaniu kilimów oraz słynnych wileńskich palemek. Od kilku lat już tego nie czyni, bo, niestety, ręce przestały być sprawne.

Za swoją okupacyjną przeszłość otrzymała uprawnienia kombatanckie, często opowiada o czasach wileńskich, o mieście jej młodości, które tak bardzo ukochała i które na zawsze pozostało w jej pamięci i sercu.

Józef Krajewski

Olsztyn

Wstecz