Edward Wincenty Gajewski

W bujwidzkim zaścianku

Urodziłem się na Wileńszczyźnie w okresie międzywojennym, kiedy już Polska ustabilizowała swą państwowość i przeminął kryzys gospodarczy. Poziom życia mieszkańców miast i wsi znacznie się polepszył. W wiejskich gospodarstwach zaczęto używać techniki rolniczej i sztucznych nawozów, co pozwalało otrzymywać lepsze plony. Prawda, nie każdego wieśniaka stać było na zakup tych nowoczesnych środków, gdyż były drogie. Jednak życie płynęło dalej i wszystkim żyło się coraz lepiej. U wszystkich była nadzieja, że jutrzejszy dzień będzie lepszy i bogatszy.

Na świat przyszedłem w pięknym zaścianku Łazaryszki, otoczonym pagórkami i lasami, wśród ogromnego sadu. Przez zaścianek przechodziła droga łącząca dwa trakty – nowy, prowadzący z Wilna do Punżani i stary, z Wilna do Bujwidz i Bystrzycy. Szczególnie niedzielami na naszej dróżce było ludnie, gdy z różnych okolicznych miejscowości ludzie śpieszyli do kaplicy w niedalekich Pryciunach, aby pomodlić się i podziękować Bogu za wszelkie łaski.

Na chrzcie otrzymałem dwa imiona – Edward Wincenty. Gdy podrosłem, to zacząłem wypytywać mamę, dlaczego otrzymałem właśnie takie imiona. Mama odpowiedziała, że imię Wincenty otrzymałem po dziadku (w naszej rodzinie była taka tradycja: wnuk po dziadku otrzymywał imię). Natomiast imię Edward otrzymałem po moim chrzestnym ojcu Edwardzie Chrząszczu. Był on powstańcem śląskim, legionistą i z wojskiem Piłsudskiego przybył do Wilna. Ożenił się z moją ciotką Salomeą Dubicką. Chociaż na stałe mieszkali na Śląsku, jednak raz do roku nas odwiedzali. Ostatni raz odwiedzili mych rodziców w 1939 roku. Zapamiętałem, że wujek zawsze nosił przypięte do piersi odznaczenia wojskowe – krzyże i medale. Został zamęczony przez Niemców w Oświęcimiu. Ciotka Chrząszczowa była u nas parę razy po wojnie. Zawsze powtarzała, że tutaj przyjeżdża leczyć się, gdyż nasze powietrze i ziemia działają na nią uzdrawiająco.

Rodzice opowiadali, że do chrztu wieziono mnie samochodem stryja Ignacego (czym zawsze się chwaliłem przed kolegami). Ochrzczony zostałem w bujwidzkim kościele przez proboszcza ks. Miszkinisa. Mój brat Czesiek już chodził do szkoły podstawowej w Pryciunach (odległej o kilometr od naszego domu), a ja, wraz z młodszą o rok siostrą Ireną, poznawaliśmy tajemnice życia i przyrody, bawiąc się blisko domu. Moi dziadkowie i rodzice byli praktykującymi katolikami i wielkimi patriotami, zawsze i wszędzie starali się dać nam przykład, jak powinniśmy żyć w wierze i prawdzie, a jednocześnie potrzebowali od nas całkowitego posłuszeństwa. Rosłem wśród wielkiego grona krewniaków i kolegów. Już będąc małym chłopcem poznałem wszystkie okoliczne lasy – dolniański, szukiski, giewciański, gdyż każdy miał swoją nazwę. Naturalnie, swój las był najbliższy i najmilszy, a więc był najlepiej przeze mnie poznany. Zachwycałem się pięknymi widokami, kwiatami i drzewami.

Wiele zapamiętałem z opowiadań ojca i matki o ich rodowodach. Ojciec opowiadał, że Gajewscy (czasem Hajewscy lub nawet Ajewscy) pochodzą z centralnej Polski, z Mazowsza. Wiadomo było, że już w I połowie XIX wieku Gajewscy dzierżawili ziemię w majątku Lubów koło Niemenczyna. Później dzierżawiono ziemię w Szukiszkach i Balińcach, należących do majątku Pryciuny, a także folwark Ustronie koło Korkożyszek. Mój pradziad Mateusz zmarł w końcu XIX wieku w Ustroniu. Pochowany na cmentarzu parafialnym w Korkożyszkach. Zostawił czterech synów i dwie córki. Kiedy w końcu XIX wieku rząd carski pozwolił nabywać majątki Polakom, bracia Gajewscy zakupili liczący wówczas ok. 90 ha folwark Łazaryszki (dawna własność majątku pryciuńskiego) i osiedlili się tu na stałe. Z czasem dokupiono ziemi w innych miejscowościach. W Łazaryszkach pozostali tylko bracia Stanisław i Wincenty. Mój dziadek Wincenty w młodości umyślnie skaleczył nogę, aby uniknąć służby w wojsku (w tym celu trzeba było wstrzyknąć trochę nafty do kolana), więc w ciągu dalszego, dość długiego życia miał trudności z poruszaniem się. Może dlatego zawodowo zajmował się krawiectwem, chociaż pasjonowała go także hodowla drzewek owocowych. Pielęgnował zwłaszcza jabłonie, sadzał i szczepił nowe odmiany, tym bardziej, że jabłka dawniej miały dobrą cenę. Dziadek zmarł w 1939 roku w wieku 80 lat. Zostawił żonę (babcia zmarła kilka lat później), trzech synów i trzy córki. Początkowo w Łazaryszkach były dwa domy, starszy z nich był zbudowany z gliny i miał bielone ściany. Obok stały także gliniane stajnia i obora, czyli tzw. lepianki. W dobie obecnej liczące już ponad sto lat budynki służą dla czwartego pokolenia ich właścicieli. Wzdłuż drogi przecinającej Łazaryszki zachował się długi kamienny mur – jeszcze jedna pamiątka po żmudnej pracy dziadków.

W 1924 roku został wybudowany nowy drewniany dom przeznaczony dla mego ojca Pawła. Jest to solidny budynek, tzw. „na dwa końce”, do którego dotychczas z wielką ochotą jeżdżę wypocząć. Z pomocą dziadka wybudowano także dom dla syna Ignacego, jednak nie w Łazaryszkach, lecz w niedalekiej Dolnej. Później stryj Ignacy prowadził w nim sklep. Najmłodszy syn dziadka, Aleksander pozostał w starym domu i tu z rodziną mieszkał. Dzięki pracowitości gospodarzy zaścianek Łazaryszki był zawsze zadbany i piękny.

Moja mama pochodziła z miejscowości Maliniak znajdującej się w parafii Kiemieliszki. Dziadek (ojciec mamy) Adam Gudaniec w młodości pracował jako ogrodnik u jakiegoś urzędnika w Petersburgu. Gdy wrócił, za zapracowane pieniądze kupił około 40 ha ziemi. W większości to był dojrzały las i bagna. Założył gospodarstwo, wybudował drogi dojazdowe, osuszył bagna i tu na stałe zamieszkał. Pamiętam, jak z mamą jeździliśmy do dziadków do Maliniaku, a była to dość długa droga, gdyż wozem trzeba było przebyć około 20 km. Najpierw musieliśmy promem przejechać Wilię w Balingródku, a następnie polnymi drogami przebyć dalsze kilkanaście kilometrów. Taka podróż była dla nas nie lada wyprawą. Po drodze mama opowiadała, jak ciężko żyło się w czasie I wojny światowej. Maliniak leżał koło pasu przyfrontowego. Niemcy zabierali wszystkie zapasy żywności. Miejscowa ludność prawie głodowała, żeby nie umrzeć, ludzie jedli lebiodę i inne rośliny. Po wsiach, prócz tego, grasowała cholera, wymierały całe rodziny, a żadnych lekarstw nie było. Niemcy bardzo bali się tej choroby, więc co chytrzejsi wieśniacy na ścianach swych domostw pisali „cholera”, że niby w tym domu panuje choroba. Niemcy takie domy omijali z daleka, a ich mieszkańcy przez jakiś czas mieli spokój.

Rodzice starali się wychować nas na obywateli oddanych swej Ojczyźnie. Przypominam, jak mama często mnie pytała: „Kto ty jesteś?” – a ja odpowiadałem: „Polak mały” itd. Przestrzegano dawnych tradycji, panował swoisty rytuał przy spożywaniu posiłków – do stołu zawsze pierwszy zasiadał ojciec; bez pozwolenia ojca, my, dzieci nigdy nie mogłyśmy odejść od stołu. Rodzice lubili czytać. Książki najczęściej wypożyczano z pryciuńskiej szkolnej biblioteczki. Mój tatuś zaczytywał się w utworach H. Sienkiewicza, a potem opowiadał nam o tym, co przeczytał. Ojciec był aktywnym członkiem Kółka Rolniczego, co pozwalało mu w nowocześniejszym i wydajniejszym prowadzeniu gospodarki. Starano się różnymi sposobami ułatwić pracę rolnika, lecz kosztowało to sporo pieniędzy. Nowoczesny sprzęt rolniczy i nawozy mineralne były stosunkowo drogie. Tylko z pomocą najemnych robotników moi rodzice mogli uzyskać lepsze urodzaje i tym samym więcej zarobić. Zaczęli używać także nawozów mineralnych. Z Kółka Rolniczego ojciec otrzymał nowe i lepsze odmiany zboża. Mieliśmy już trochę techniki rolniczej: na spółkę ze stryjem Aleksandrem zakupiliśmy młócarnię, arfę i konną żniwiarkę. Poprzez Kółko Rolnicze otrzymaliśmy kilka sztuk bydła zarodowego – były to krowy polskiej czerwonej rasy, dające o wiele więcej mleka niż przed tym hodowane „dzikie odmiany”. Rodzice przez cały czas mieli parę koni, kilka krów, owce, świnie, z ptactwa - kury, gęsi, kaczki, czasami indyki. My, dzieci także miałyśmy swoich wychowanków – był to kot, pies, czasami zajączek lub jeżyk. Rodzice ciężko pracowali, lecz żyliśmy w dostatku.

I raptem wojna! Niemcy bombardują polskie miasta i wsie, zabijają niewinnych ludzi. Przepadły wszystkie nadzieje na lepszą przyszłość. Zaczęła się mobilizacja. Odchodzą kuzyn Alfons, wujek Władysław i kilku mężczyzn z sąsiedztwa. Wilno jest bombardowane, w naszych Łazaryszkach (około 20 km po linii prostej od Wilna) słyszymy odgłosy wybuchów. Rodzice i sąsiedzi nie odchodzili od odbiornika radiowego (w owym czasie mieliśmy tzw. „kryształkowy” odbiornik). Chociaż byłem małym chłopcem, jednak te słowa, które słyszałem w słuchawkach: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!” pamiętam do dziś. Było to ostrzeżenie przed nadlatującymi bombowcami niemieckimi. W słuchawkach mogliśmy słyszeć detonacje. Kiedy samoloty odlatywały, alarm odwoływano. Z radia nieraz uprzedzano wszystkich, a zwłaszcza dzieci, aby do rąk nie brać znalezionych przedmiotów (np. zabawek), gdyż mogą to być miny. Obawiano się także gazów trujących. Wszędzie doszukiwano się niemieckich szpiegów i dywersantów. My, dzieci nie zawsze rozumiałyśmy, co się wokół dzieje, lecz bardzo bałyśmy się. Pamiętam taki przypadek. Był to początek września 1939 roku, pierwsze dni wojny. Razem z siostrą Ireną bawiłem się w sadzie. Raptem poczuliśmy przyjemny zapach. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, była, że Niemcy rozsypują jakąś truciznę czy trujący gaz. Płacząc biegniemy do domu, a rodzicom mówimy, że jesteśmy na pewno otruci. Mama uspokaja, a ojciec poszedł „na zwiady”. Po chwili wraca roześmiany. Okazało się, że powiew wiatru przyniósł z pól zapach kwitnącego żółtego łubinu.

W drugiej połowie września czekała nas druga „niespodzianka”. Ze wschodu na walczącą Polskę napadł Związek Radziecki. W oczach miejscowej ludności bolszewik był prawdziwym wcieleniem diabła. Wojska sowieckie posuwały się błyskawicznie na zachód, już po kilku dniach bolszewicy dotarli do podwileńskich terenów. „Teraz to już będzie koniec” – mówili staruszkowie, dobrze pamiętający ostatnią „wizytę” bolszewików w 1919-20 roku. Większość ludności, zwłaszcza katolicy, bali się bolszewików, tylko część biedoty (która wierzyła sowieckiej propagandzie), a także Żydzi otwarcie cieszyli się z przyjścia „wyzwolicieli”.

Pamiętam kilka ciekawych wypadków z okresu wtargnięcia bolszewików do Polski. Było jesienne popołudnie, cała nasza rodzina była w mieszkaniu, a tata z mamą omawiali sprawy bieżące. Raptem usłyszeliśmy daleki huk silników samolotów. Wybiegłem na podwórko. Blisko naszego domu, niziuteńko leciały dwa nieduże samoloty, na skrzydłach spostrzegłem biało-czerwone szachownice. Gdy wróciłem do domu i opowiedziałem o tym, ojciec w zamyśleniu powiedział: „Chyba uciekają od Sowietów”. Było to moje ostatnie naoczne spotkanie z polskim lotnictwem.

Dobrze pamiętam moje pierwsze spotkanie z wojskiem bolszewickim. Był to już koniec września, szosą w kierunku Wilna szedł spory oddział Rosjan. My, gromada miejscowej dzieciarni, w ukryciu na wzgórzu obserwowałyśmy ten pochód. Wojsko sowieckie wyglądało dość marnie. Żołnierze ubrani byli w długie do kostek szynele, na głowach mieli spiczaste czapy, w rękach trzymali długie karabiny z bagnetami. Ten sowiecki oddział posiadał kilka armat, holowanych przez czwórkę małych koników. Stwierdziliśmy, że polskie mundury są o wiele piękniejsze od sowieckich.

Okupacja sowiecka prędko dała się we znaki. Już niezadługo rozpoczęto areszty niewygodnych dla okupanta osób. Aresztowano mego stryja Ignacego, tylko dlatego, że posiadał sklep. Prawda, później wypuszczono, ale majątek i tak zabrano. Rodzice bali się, że zostaną zaliczeni do „kułaków”, gdyż w okolicy już rozpoczęła się parcelacja majątków i większych gospodarstw.

Z biegiem czasu Sowieci oddali Wileńszczyznę dla Litwinów. Znów nowe porządki, lecz o wiele lepsze niż za bolszewików. Krewni ze strony mamy pozostali poza granicami „powiększonej” Litwy, na terenie sowieckiej Białorusi. Przeżywaliśmy za nich, gdyż nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu.

Władze litewskie wprowadzały swoje porządki, tworzyły nowe władze lokalne, zaczęto wypisywać nowe paszporty. Zniekształcano przy tym polskie nazwiska na litewskie. Gdy ojciec przybył do biura, aby otrzymać nowy paszport, stwierdził, że w nowym dokumencie ma nazwisko Miszkinis („gaj” w wolnym tłumaczeniu na litewski znaczy „miškas”). Naturalnie, ojciec na taką zmianę nie zgodził się, lecz byli i tacy, którym nazwiska zmieniono. Chociaż granica z sowiecką Białorusią była dobrze strzeżona, jednak znajdywano w niej pewne luki. Ludzie, ryzykując życiem, zmuszeni potrzebą czasami ją nieoficjalnie przekraczali. Pamiętam, jak pewnego zimowego ranka 1940 roku, w naszym domu pojawił się brat mamy, wuj Adolf. Właśnie przybył z okolic Kiemieliszek, czyli ze strzeżonej Białorusi. Ależ było radości, kiedy dowiedzieliśmy się, że wszyscy nasi krewni są zdrowi i jakoś sobie w Bolszewii radzą. Przywiózł „gościniec”: dla mamy tzw. „odiekołon”, a dla nas, dzieci – sowieckie cukierki zawinięte do jakiejś rosyjskiej gazety. Nowe rosyjskie litery mnie zaciekawiły, chociaż już umiałem czytać po polsku, jednak koniecznie zechciałem nauczyć się rosyjskich liter. Wujek mi w tym pomógł – wypisał na papierze wszystkie rosyjskie litery, a pod nimi odpowiednio polskie abecadło. Z pomocą takiego „elementarza” nauczyłem się czytać po rosyjsku.

Kiedy Litwa została częścią składową ZSRR (jesienią 1940 roku), znowu zaczęły się trudne i ponure chwile, ale jakoś przetrwaliśmy. Latem 1941 roku Niemcy niespodziewanie całą swą siłą uderzają w Sowietów. W ciągu paru dni wojska niemieckie zajmują Wilno. Zapamiętałem piękny, słoneczny, czerwcowy dzień. Na niebieskim niebie, ponad Wilnem toczyła się walka sowieckich i niemieckich samolotów. Razem z kolegami siedziałem na zboczu wysokiego wzgórza, a w dole, nad Wilnem nurkowały malutkie samoloty. Była to walka nierówna i wkrótce zakończyła się klęską rosyjskich sił powietrznych. Był to atak niemieckich myśliwców na sowieckie bombowce i transportowce. Rosyjskie maszyny były o wiele powolniejsze i chyba gorzej uzbrojone, zaś niemieckie myśliwce, niczym zwinne jaskółki, atakowały je z różnych stron, a te co chwila, z ogonem czarnego dymu padały na ziemię. Myśliwce atakowały nawet lądujących na spadochronach sowieckich lotników, którym powiodło się wyskoczyć z płonącego samolotu.

Po tej samej szosie, po której przed rokiem w stronę Wilna szedł oddział sowieckiej piechoty z armatami, tylko w przeciwną stronę (czyli na wschód) jechali teraz niemieccy żołnierze. Jechali na samochodach, weseli i uśmiechający się do obserwującej ich grupki małych dzieci. Wtedy po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem ciężarówkę. Zaczęła się nowa okupacja, tym razem niemiecka.

Jesienią zostałem zapisany do szkoły znajdującej się w Pryciunach. W owych czasach oświatę kontrolowali Litwini, a więc nauka odbywała się po litewsku. Chociaż już umiałem dobrze czytać po polsku, z tą litewską szkołą poszło mi trudno. Siedzieliśmy na lekcjach nic nie rozumiejąc, przecież litewską mowę słyszeliśmy po raz pierwszy w życiu. Po paru tygodniach, gdy nie wykonałem zadanego mi przez nauczyciela zadania, ten ze złością wpisał do mojego zeszytu jedynkę, ale taką olbrzymią, na całą stronicę. Dla dziecka, pierwszoklasisty, to był bardzo boleśny cios. Bardzo się tym przejąłem i z płaczem wróciłem do domu, skarżąc się rodzicom. Ojciec postanowił, że więcej do tej szkoły nie pójdę. Rodzice domówili się ze starszym o kilkanaście lat kuzynem Medardem, który przed paru laty właśnie ukończył szkołę handlową, aby się zajął moją oświatą. Do tej domowej szkółki dołączyło się jeszcze kilku byłych uczni i tak w towarzystwie, z przedwojennych polskich podręczników przerabialiśmy szkolny program. Do działającej w naszym salonie tajnej szkółki, prócz mnie i siostry uczęszczał kuzyn Kazik, kuzynka Lonia oraz Czesiek Orłowski z pobliskich Bryżyszek. Tak uczyliśmy się parę zim. Z czasem Niemcy pozwolili otworzyć polskie szkoły, trafiliśmy od razu do czwartej klasy.

Niemcy coraz bardziej panoszyli się. Na gospodarzy nakładano wysokie podatki, tzw. kontyngent, mężczyzn wysyłano do różnych prac przymusowych, jak np. wycinanie i wywożenie lasu. Zimą, kiedy były siarczyste mrozy, ojcu kazano jechać do wycinania lasu aż do Puszczy Rudnickiej. Była to daleka i niebezpieczna droga, którą trzeba było pokonać konno. Za niewysyłanie kontyngentu lub za niewykonanie innych nałożonych przez okupanta obowiązków, czekały surowe kary, nie wyłączając kary śmierci. Pokazową karę śmierci wykonano w Niemenczynie. Mój ojciec widział ją na własne oczy. Na plac spędzono tłumy ludzi, gdzie już stała przyszykowana szubienica. Jakiegoś nieszczęśnika za niedostarczenie kontyngentu osądzili na karę śmierci - powieszenie. Publicznie ogłoszono karę i na oczach całego miasteczka wykonano wyrok. Głównym celem tego „spektaklu” było zastraszenie ludności.

Niebezpiecznie żyło się dla młodzieży. Niemcy urządzali łapanki i wywozili na roboty do Niemiec. Aby uniknąć wywózki, chłopcy zatrudniali się, gdzie się dało. Tak też uczynił starszy o kilka lat brat Czesiek. Urządził się do pracy w niedalekiej żwirowni w Skiersobolu. Była to bardzo trudna praca, tym bardziej dla 16-17-letnich chłopców. Łopatami ładowali piasek i żwir do wagonów, a w ciągu dniówki każdy robotnik musiał załadować 6-7 m3 piasku, a trzeba było jeszcze pokonać 10 kilometrów piechotą do domu. Rodzice pomagali synowi jak mogli, aby ulżyć jego trudnemu losowi.

Chyba nie z dobrego życia młodzi chłopcy zaczęli uciekać do lasów, gdzie już organizowano partyzanckie oddziały. Organizacją AK zajmowali się zawodowi oficerowie, którym udało się uniknąć pożogi wojennej. Poziom przygotowania partyzantów był na tyle wysoki, że mogli oni stawiać opór regularnym oddziałom niemieckim. Już zimą 1944 roku Niemcy unikali wyjazdów w teren, najczęściej siedzieli w większych miasteczkach. Przedtem u nas często „gościli” Niemcy, Łotysze i Ukraińcy. Zapamiętałem Ukraińców jako ludzi okrutnych i nie liczących się z niczym i nikim. Straszyli umyślnie nawet dzieci, a mnie „poszczęśliwiło się” całą noc spędzić pod wymierzoną lufą karabinu. Jednak i pośród niemieckich żołnierzy byli porządni ludzie. Pamiętam niemieckiego kucharza, który przychodził z Santoki, gdzie był niemiecki bunkier ochraniający kolejowy most na Wilii. Zawsze przynosił rodzicom świeżą rybę (za pomocą granatów Niemcy „głuszyli” rybę na Wilii), a dla nas, dzieci, cukierki lub marmoladę. Pochodził z Berlina. W końcu wojny przyszedł, aby pożegnać się, gdyż wyruszał na front. Na pamiątkę zostawił swoje zdjęcie. Pamiętam także niemieckiego oficera, był Słowakiem. Wiele razy gościł u nas. Nie obawiał się wrogów, gdy wchodził do domu, od razu automat stawiał do kąta i rozpoczynał wesołą rozmowę po słowacku (mogliśmy się z nim łatwo porozumieć, gdyż słowacki jest bardzo podobny do polskiego, chociaż ojciec nieźle mówił po niemiecku). Parę razy był u nas na Święta Bożego Narodzenia.

Był już koniec niemieckiej okupacji. Miałem 11 lat. Wraz z kolegami najczęściej bawiłem się w wojnę. Mieliśmy własnoręcznie porobione drewniane karabiny, jeszcze przedwojenne rogatki i różne odznaki. Pewnego dnia, wiosną 1944 roku, razem z kuzynem Kazikiem w pełnym „rynsztunku” paradowaliśmy koło domu. Raptem na naszej drodze ujrzeliśmy nieznajomych ludzi w wojskowych ubraniach. Wystraszeni uciekliśmy do domu i schowaliśmy się… na piecu. Za parę minut nasz dom okrążono. Okazało się, że był to oddział AK. Zauważyli jakichś podejrzanych typów przypominających żołnierzy, czyli nas, którzy od razu uciekli do domu. Byliśmy bardzo wystraszeni, ale kiedy się wszystko wyjaśniło, akowcy roześmieli się i pochwalili nas za takie wojenne zabawy.

Partyzanci właśnie się szykowali do operacji „Ostra Brama”, a w okolicach Bujwidz i Balingródka kwaterował duży ich oddział. Do Łazaryszek często dojeżdżały patrole akowców. Potrzebowali żywności i obroku dla koni. Mój ojciec bardzo lubił koni. Mieliśmy pięknego, czarnego ogiera, z którego ojciec był dumny. Kiedy partyzanci ujrzeli tego konia, od razu ojcu zaproponowali wymianę. Wyjścia nie było, trzeba należało się zgodzić. Partyzanci wydali pokwitowanie i zostawili innego konia, o wiele gorszego i bardzo złośliwego. Front zbliżał się. Nad Wilnem nocami jaśniała zorza – to po bombardowaniach paliło się miasto. Po czarnym niebie krzyżowały się promienie reflektorów poszukujących bombowców, słyszało się salwy artylerii przeciwlotniczej.

Rosjanie już pod Wilnem. Po naszej szosie na zachód znowu jedzie sowiecki oddział, lecz już całkiem niepodobny do tego z 1939 roku. Zadbani, roześmiani żołnierze, każdy ma połyskujący automat, obok jadą samochody. Na niebie jednak niezmiennie panuje niemieckie lotnictwo. Ostrzeliwują wszystkich i wszystko, co się dla lotnika wydaje podejrzanym, nawet leżące na polu pojedyncze kamienie. Na naszą okolicę zrzucili kilka bomb, zresztą chyba przypadkowo, gdyż nie wyrządzili żadnej szkody. My, dzieci, bałyśmy się tych niemieckich samolotów, a najpewniej czułyśmy się w gęstych krzakach.

Wilno wolne! Dobra wieść. Ale niezadługo do nas dotarła nowina nie tak wesoła – AK rozbrojone. Żadnej nadziei, że na Wileńszczyźnie znowu będzie Polska.

Z czasem znowu rozpoczyna się sowiecki terror. Znowu wywózki na Sybir. Wywieziono mego stryja Franciszka ze Skindaryszek (parafia sużańska), z sąsiednich Żwinian wywieźli rodzinę Kardisów. Taki sam los czekał i nas, jako „pierwszorzędnych” kułaków, lecz dzięki pomocy ludzi udało się tego uniknąć. Rodzice różnymi sposobami starali się uchodzić za małorolnych chłopów. Piękne meble chowano, ubierano się marnie, byle tylko wyglądać biedniej i nie zostać wywiezionym na „białe niedźwiedzie”.

Po jakimś czasie zaczęła się repatriacja do Polski Ludowej. Prawie wszyscy starali się o pozwolenie na wyjazd i wiele na zawsze wyjechało, w tym znaczna część naszej licznej rodziny. Z naszej okolicy wyjeżdżało się ze stacji kolejowej Bezdany. Na wielkiej polanie, wzdłuż torów kolejowych zebrał się ogromny tłum ludzi ze swym dobytkiem. Wszędzie krzyk, płacz! Wraz z rodzicami żegnaliśmy odjeżdżających do nieznanego kraju krewnych, znajomych i sąsiadów. Również mieliśmy tzw. kartę repatriacyjną, ale ojciec jakoś nie spieszył z porzuceniem rodzinnego domu i ziemi, nasiąkniętej potem i krwią dziada i pradziada. Chyba duch tych kilku pokoleń naszych przodków, mieszkających teraz na naszej ziemi, nie pozwolił zostawić naszego zaścianka. I tak zostaliśmy. Ojciec nadal obsiewał ziemię, otrzymywał plony i płacił coraz większe podatki dla państwa. Trwały łapanki NKWD, zwłaszcza młodzież była jej celem. Starszy brat Czesław z kolegami całymi dniami przesiadywał w ciągłym strachu w podziemnych schronach, zwanych bunkrami, urządzonych w lesie.

Siostra i ja ukończyliśmy szkołę początkową. Rodzice chcieli uczyć nas dalej, ale nie było blisko szkoły. Znowu nami zajął się kuzyn Medard. Przerobiliśmy program 5 i 6 klasy. Mieliśmy spory problem z zeszytami, ołówkami, atrament robiliśmy z farby. Jednak chęć do nauki przezwyciężyła wszystkie trudności. W tym czasie kuzyn Medard pracował w pryciuńskiej szkole, aż do roku 1950, kiedy został aresztowany przez NKWD. Związany był ze sprawą „pryciuńskich zakonnic”, osądzony otrzymał 10 lat katorgi. Ale to już inna historia. Naszą edukacją zajmowała się także pani Michałowska, czasowo zresztą mieszkająca w naszym domu. Uczyła nas języka polskiego, historii i innych przedmiotów. Najbardziej lubiłem historię i plastykę. Wiele wolnego czasu spędzałem na czytaniu książek. Niejeden raz dostałem lanie, gdy pasane przeze mnie krowy docierały do ogrodu i wyrządzały tam niemałą szkodę, a ja tymczasem zaczytywałem się w jakiejś książce.

Chyba w 1948 roku rozpoczęła się kolektywizacja. Z rejonowego centrum przyjeżdżali urzędnicy Rosjanie i na różne sposoby namawiali do wstąpienia do kołchozu. Najważniejszym „argumentem” był kładziony na stole nagan. Jeżeli kogoś nie dało się nawet w ten sposób „przekonać”, zaczynały się groźby i wyzwiska typu „kułacka morda”. Niektórych udało się nakłonić do tego kroku obiecankami i proponowanym stanowiskiem brygadzisty w kołchozie. Takim sposobem przez kilka lat organizowano wspólne gospodarstwa, zwane kołchozami. Jeżeli ktoś nie wstąpił do kołchozu, z czasem zmuszony był to zrobić, „przyparty” podatkiem dochodowym (opodatkowane były nawet owocowe drzewa i krzewy).

Ponury widok miały te pierwsze kołchozy: spędzone do obór gospodarskie konie i krowy ginęły z wycieńczenia, ledwo żywe bydlątka, nie mogące już stać na własnych nogach, podwieszano, aby nie padły na ziemię. Uzyskiwano słabe plony, a i te zabierano do Rosji, ludzie na wiosnę nie mieli co siać. Słowem, głód i bieda.

Znając trochę rosyjski, w 1951 roku urządziłem się w niemenczyńskim urzędzie gminy, w dziale finansowym. Moim obowiązkiem było zbieranie podatków od gospodarzy. Była to bardzo niebezpieczna praca – z niemałą sumą pieniędzy musiałem wędrować po wsiach i lasach, kiedy wszechobecny był bandytyzm. Przepracowałem parę miesięcy. Jesienią w 1951 roku w Bujwidzach została otwarta siedmioletnia szkoła z rosyjskim językiem nauczania. Postanowiłem uczyć się dalej i zacząłem uczęszczać od razu do 7 klasy.

Byliśmy młodzi, nic więc dziwnego, że staraliśmy się urządzać różne rozrywki. Organizowaliśmy majówki, staraliśmy się pamiętać o dniach imienin i z pomocą rodziców, w miarę możliwości je świętować. U nas w domu był patefon, urządzaliśmy więc potańcówki. Moimi przyjaciółmi była młodzież z okolicznych zaścianków, natomiast wioskowych do swego towarzystwa nie braliśmy. To był stary zwyczaj, tak było jeszcze za czasów młodości mego ojca.

Po zakończeniu 7 klasy chciałem się uczyć dalej, marzyłem o studiach. Nieoczekiwanie zostałem powołany do wojska. W lipcu 1952 roku, razem z krewniakiem Grześkiem Dubickim i kilku kolegami z okolicy przybyliśmy do Wilna i stawiliśmy się na miejsce zbiórki (klasztor przy kościele św. Ignacego, obecnie Ministerstwo Ochrony Kraju). Tu nas, 20 chłopców z Litwy, załadowano do wagonów i powieziono na wschód. „Wylądowaliśmy” w południowym Uralu, w mieście Orenburg. Zawieźli nas do garnizonu położonego w bezludnym stepie. Obok było duże lotnisko. Pierwsze miesiące żyliśmy jak w piekle – temperatura powietrza w cieniu przekraczała 40 0 C, do picia mieliśmy tylko słoną wodę. Wkrótce wielu kolegów zachorowało na dyzenterię.

Powoli jednak przyzwyczailiśmy się do tego nowego środowiska. Służyliśmy w wojskach lotniczych. „Żołnierski kolektyw” był wielonarodowy, tylko w mojej kompanii służyli przedstawiciele 12 narodowości. Pewnego wieczora niespodziewanie usłyszałem melodię pieśni „Rozszumiały się wierzby płaczące”. Wygwizdywał ją niewysoki żołnierz. Podszedłem do niego i zacząłem mu wtórować. Tak się zapoznałem z Ludwikiem Lisowiczem ze Lwowa. Z czasem poznałem również innych lwowiaków – Mietka Czyża, Kulbakę. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się. Służyć z kolegami – Polakami było o wiele raźniej i weselej. Właśnie koledzy i listy od rodziców bardzo podtrzymywali mnie na duchu, gdyż bardzo tęskniłem za domem, za naszą przyrodą. Lasów, łąk, zieleni bardzo mi brakowało żyjąc wśród stepu-pustyni, równego jak stół i prawie martwego. Byłem młodzianem zahartowanym i niewygody służby wojskowej znosiłem dość nieźle. Pamiętam wiosnę 1953 roku. Nas, żołnierzy alarmem zerwano ze snu i zebrano do sali klubu. Zebraliśmy się oczekując najgorszego. Oficer od spraw politycznych włączył radio. Słyszymy ponury głos informujący, że zmarł wódz towarzysz Stalin. Nie wiem jak inni, ja natomiast w duchu skakałem z radości.

Nieświadomie byliśmy świadkami sowieckich doświadczeń jądrowych. Jakieś 120 km od naszego garnizonu położone było miasteczko Tock, gdzie był sowiecki doświadczalny poligon jądrowy. Pewnej nocy obudziłem się od odgłosu dalekiego wybuchu czy grzmotu. Nic z tego nie zrozumiałem i wkrótce zasnąłem. Po kilku dniach w gazetach przeczytaliśmy obszerny artykuł o przeprowadzonym w sąsiedztwie wybuchu bomby jądrowej. Widocznie nieźle wówczas zostaliśmy napromieniowani, gdyż wielu kolegów w krótkim czasie straciło włosy.

W wojsku służyłem 3,5 roku. Chociaż było wiele trudnych chwil, jednak wojsko hartuje i przygotowuje do życia. Wyszło mi to tylko na korzyść. Do Wilna wróciłem w 1956 roku. Z wielką radością powitałem rodziców i dawnych przyjaciół. W domu nie zagościłem zbyt długo, gdyż już wkrótce wyjechałem do Rygi na kurs przygotowujący kierowców trolejbusów. Nadarzyła się okazja i nie żałuję tego. Jesienią 1956 roku otwieraliśmy w Wilnie linię trolejbusową. W Wileńskiej Zajezdni Trolejbusowej pracowałem do wyjścia na emeryturę, czyli prawie 40 lat. W międzyczasie ukończyłem szkołę średnią i wieczorową szkołę sztuk pięknych (jako hobby). Lubię turystykę i podróże. Przy każdej okazji starałem gdzieś pojechać. Odwiedziłem Kaukaz, Azję, Syberię (w granicach ZSRR), największe wrażenie wywarły na mnie góry i bardzo je pokochałem. Z wyjazdami za granicę było wówczas dość trudno, a jednak udało mi się, jako robotnikowi, zwiedzić kilka krajów europejskich, a także egzotyczny Egipt i Syrię.

Obecnie jestem emerytem, a jednak nadal bardzo chętnie wracam do swych Łazaryszek, zwłaszcza latem. Czeka na mnie rodzinny dom, ojcowska ziemia. Czekają łąki i lasy pachnące żywicą, po których biegałem będąc jeszcze dzieckiem. Czeka Wilia, w której tak kiedyś lubiłem wykąpać się. Czekają mogiły rodziców i dziadków w Bujwidzach, żebym zapalił na nich świeczkę i odmówił modlitwę. Wiem, że lepszej i piękniejszej Ojczyzny nigdzie nie znajdę.

Edward Wincenty Gajewski

Wilno

Wstecz