Walery CHOROSZEWSKI

Wyjeżdżam na wojnę

Lato 1939 roku było wyjątkowo piękne. Cały lipiec i sierpień (a później, niestety i wrzesień) były ciepłe i słoneczne, jeżeli nie liczyć przelotnych burz z piorunami, które przynajmniej nam, sztubakom na letnich wakacjach dodawały tylko emocji i przyjemności beztroskiego życia. Było tak, jakby ktoś chciał nam z góry wynagrodzić nadchodzący koszmar wojny. Spędzałem to lato w Plancie niedaleko Prużan, na wschodnich obrzeżach Puszczy Białowieskiej, na Polesiu. Był to nieduży majątek mego kuzyna, dowódcy flotylli pińskiej, komandora Witolda Zajączkowskiego. Choć był rzeczywiście moim kuzynem, ale ze względu na całe pokolenie różnicy wieku i zajmowane stanowisko, nazywałem go wujem. Poza „wujenką” Estonką z Tallina oraz jej rezydentką, Francuzką, „ciotką Jean” miałem do towarzystwa kuzynkę Helę i jej szkolną koleżankę, Wandę, obie w moim wieku, ładne i koleżeńskie. Do kobiecego towarzystwa byłem przyzwyczajony. Chociaż sam byłem jedynakiem, w domu zżyty byłem z matką raczej niż z ojcem, przez szereg lat miałem nianię, a zarówno szkoła powszechna jak i gimnazjum w Wilnie, do których uczęszczałem, były koedukacyjne. Chociaż przed przyjazdem do Planty nikogo z tej rodziny nie znałem, z Helą i Wandą szybko zaprzyjaźniliśmy się i spędzaliśmy czas na spacerach, zbieraniu jagód, grzybobraniu i odwiedzaniu sąsiadów. Wśród dorosłych dominował temat groźby nadchodzącej wojny, ale nastroje były dość optymistyczne. Dodając do siebie potencjały Polski, Francji i Anglii i porównując je z niemieckimi przeważała opinia o naszym pewnym i szybkim zwycięstwie. Bezczynności naszych „aliantów” w pierwszym okresie wojny, a tym bardziej ich późniejszej zdrady nikt nie brał w rachubę. My, młodzi, cieszyliśmy się życiem i żyliśmy dniem dzisiejszym. Niezapomnianym wrażeniem z tamtego lata była dla mnie również samotna wycieczka rowerowa do Puszczy Białowieskiej. Chociaż od kilku lat mieszkaliśmy z rodzicami w Bielicy nad Niemnem, na skraju Puszczy Nadniemeńskiej i wiele czasu w niej spędziłem, to jednak Puszcza Białowieska zaimponowała mi swoim majestatem dziewiczej przyrody, spokojem potężnych drzew i rezerwatem żubrów. W dworku myśliwskim prezydentów polskich w Hajnówce po raz pierwszy zobaczyłem na „żywe oczy” Niemców. Młodzi, elegancko ubrani, dobrze mówiący po polsku, byli to zapewne szpiedzy udający turystów, ale przyjmowano ich uprzejmie, z zachowaniem wszelkich prawideł gościnności. Ciekaw byłbym wiedzieć jak się nam za to później odpłacili. Do wybuchu wojny było jeszcze tylko kilka tygodni. Tydzień przed wybuchem wojny wróciłem do Bielicy, a żegnając się z Helą nie mieliśmy pojęcia w jak zmienionych okolicznościach spotkamy się znowu za dziesięć miesięcy.

W Bielicy wpadłem w wir przedwojennych przygotowań. Obok posterunku policji wybudowano przeciwlotniczą wieżę obserwacyjną, zwołano wśród młodzieży ochotników i wyznaczono dyżury do obserwacji spodziewanych nieprzyjacielskich samolotów. Mnie ta służba ominęła, gdyż planowałem wyjazd do Wilna ostatniego dnia sierpnia, żeby kontynuować naukę w prywatnym gimnazjum im. Piotra Skargi na rogu Ludwisarskiej i Wileńskiej, gdzie miałem jeszcze rok do „małej matury”. Miałem natomiast swój drobny udział w przygotowaniach do wojny w postaci rozwożenia indywidualnych pozwów mobilizacyjnych na terenie gminy bielickiej. Mimo że Niemcy, już w pełni zmobilizowani i gotowi do ataku na Polskę, stali tuż nad naszą granicą, nasi „alianci” nie pozwalali nam na powszechną mobilizację do 30 sierpnia, gdyż „byłby to akt prowokacyjny” usprawiedliwiający, według nich, ewentualny atak na Polskę, co z kolei groziło wycofaniem się tych naszych „aliantów” z ich zobowiązań traktatowych wobec Polski. Czyli że, mówiąc po ludzku, Francja i Anglia zostawiłyby nas wówczas samym sobie, co zresztą i tak nastąpiło, z tym tylko, że jednak wojnę Niemcom, w trzy dni po ataku, wypowiedziały, ale też na tym ich udział w kampanii wrześniowej się skończył, jeżeli nie liczyć ulotek, które Anglicy i Francuzi zrzucali na Niemcy w czasie, kiedy ci ostatni zrzucali na nas bomby. W tej sytuacji, nie mogąc ogłosić powszechnej mobilizacji, rząd polski przeprowadzał potajemnie indywidualne powoływanie do wojska rozsyłając imienne rozkazy mobilizacyjne, które tysiące ochotników, takich jak ja, dla przyśpieszenia mobilizacji, rozwoziło rowerami czy jak się dało, do powołanych.

W ostatnim dniu sierpnia wróciłem autobusem do Wilna. W drodze miałem pamiętną rozmowę z przypadkowym towarzyszem podróży. Mój rozmówca robił wrażenie średnio zamożnego gospodarza w średnim wieku, o wykształceniu nie wyższym niż podstawowe. Rozmawialiśmy o nadchodzącej wojnie, co do której nadejścia lada dzień nikt już nie miał wątpliwości. Ja, oczywiście, byłem dobrej myśli. On mi wtedy zwrócił uwagę na podpisany przed tygodniem pakt między Niemcami i Sowietami, później nazwany paktem Ribbentrop-Mołotow. Ja i nikt z mojego otoczenia nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, jakie ten pakt dla nas stwarzał. Dopiero przypadkowy rozmówca otworzył mi oczy na jego wymowę. Nie wiem, może to był komunista, który już miał sygnały ze wschodu o zamiarach Stalina, ale dla mnie stał się on symbolem trzeźwego człowieka z ludu, który, mimo braku wykształcenia i horyzontów nie przekraczających granic województwa, wykazał się lepszym rozeznaniem realiów sytuacji od wielu dorosłych moich znajomych z wyższym wykształceniem i, zdawałoby się, lepszą znajomością świata. Nauczyło mnie to na całe życie szacunku dla opinii tak zwanego szarego człowieka.

Pierwsze dni wojny w Wilnie przeszły tak, jakby właściwie nie działo się nic nadzwyczajnego. O przebiegu działań wojennych dowiadywaliśmy się z gazet i radia. Nalotów też nie było. Pamiętam tylko jeden alarm przeciwlotniczy, który przestałem w bramie na Subocz i zadzierając głowę do góry obserwowałem gdzieś wysoko srebrzące się w słońcu sylwetki niemieckich samolotów. Żadnych gwizdów czy wybuchów spadających lub eksplodujących bomb nie słyszałem. Wiadomości nadchodzące z frontu nie były pocieszające. Nasze wojska cofały się przed nacierającymi zagonami pancernych kolumn niemieckich. Komentarze pocieszały nas, że nasze armie wycofują się ze względów taktycznych, żeby uniknąć otoczenia i zachować pełną wartość bojową do późniejszej walnej rozprawy. W pamięci wszystkich była Bitwa Warszawska w 1920 roku zwana Cudem nad Wisłą, tyle tylko, że tym razem wróg nadchodził z zachodu.

Życie w mieście toczyło się normalnym trybem. Zajęcia w gimnazjum też. Jak zwykle początek roku szkolnego wymagał pewnego dodatkowego wysiłku w kompletowaniu podręczników i innych pomocy szkolnych oraz przystosowywaniu się do nowej klasy. Chociaż większość wykładowców i uczniów stanowiła trzon, z którym szedłem od pierwszej klasy, to jednak każdego roku ktoś odchodził, a ktoś nowy przychodził. Nowa klasa i nowy rozkład zajęć, do którego należało dostosować swój tryb życia, pochłaniały czas i uwagę. Ja, dodatkowo, musiałem sobie znaleźć pokój, co przy moich bardzo skromnych zasobach pieniężnych wymagało nieco czasu i dużo umiejętności negocjacyjnych. Teraz już nie pamiętam dlaczego, ale zawsze tak się jakoś działo, że na początku każdego roku szkolnego szukałem pokoju przy innej rodzinie. Tym razem zamieszkałem na ulicy Tartaki. Mieszkanie z pełnym utrzymaniem musiałem zmieścić w kwocie 45 złotych miesięcznie, jakie otrzymywałem z domu i które wystarczały, ale pod warunkiem stosowania ścisłej samodyscypliny i oszczędnego trybu życia. Pochodziły one z urzędniczej emerytury po nieboszczyku ojcu. Wrześniowa wypłata była ostatnią, jaką, wraz z mamą, otrzymaliśmy. Z tego powodu, ale również dlatego, że uczyłem się nieźle, nie musiałem płacić za naukę, chociaż było to gimnazjum prywatne, więc uczyłem się przez cztery lata na koszt właściciela. Był nim Stanisław Biegański, któremu za tę wielkoduszność jestem do dzisiaj głęboko wdzięczny.

Oczekiwany grom z groźnego nieba padł 17 września rano, kiedy nadeszła wiadomość o przekroczeniu przez bolszewików naszej wschodniej granicy i zaatakowaniu strzegących jej naszych wojsk oraz oddziałów Korpusu Ochrony Pogranicza. Sprawdziły się przewidywania mego współtowarzysza niedawnej podróży. Skończyła się nadzieja na nowy Cud nad Wisłą. Pozostała postawa fatalistyczna oczekiwania na dalszy bieg wypadków. Wieczorem 18 września, ostatniego dnia wolności Wilna poszedłem do kina, jakby na pożegnanie tej wolności i normalnego trybu życia. Pamiętam, był to amerykański film „Gdy kwitną bzy” z Jeanette MacDonald i Nelson Eddy. Gdy wyszedłem z kina o ósmej wieczorem uderzyło mnie normalne oświetlenie miasta, które od pierwszego dnia wojny było zaciemnione ze względu na niebezpieczeństwo nalotów niemieckich. W tym momencie po raz pierwszy w życiu usłyszałem huk, dość odległych jeszcze od miasta, armat.
Na ulicach normalny ruch, żadnej paniki czy nawet tylko podniecenia. Dziwne wrażenie: jakby ta wojna miała miejsce gdzieś indziej i gdyby nie huk armat, to można by się nawet łudzić, że może w ogóle jej nie ma.

Niestety, jednak była i uważałem, że nadszedł czas, by się do niej włączyć. Po wyjściu więc z kina i krótkim namyśle skierowałem swoje kroki do Komendy Miasta. Po drodze uzbierało się nas chyba kilkunastu chłopców w moim wieku. Powiedzieliśmy, że chcemy się zaciągnąć na ochotnika do obrony miasta przed bolszewikami. W komendzie widok raczej smutny. O obronie miasta nikt nie myślał, ewakuacja budynku była prawie na ukończeniu. Meldujemy się u oficera dyżurnego. W odpowiedzi na naszą prośbę słyszymy: „Chłopcy, my wojska mamy dość. Nam brakuje sprzętu i uzbrojenia. Najlepsze, co możecie teraz zrobić dla siebie i dla ojczyzny, to wrócić do domu i uczyć się”. Tak też i zrobiliśmy, przynajmniej ja.

Nazajutrz rano, 19 września, pierwszego dnia naszej niewoli, gdy wyszedłem do miasta, było ono nie do poznania. Owszem, budynki, bruki i chodniki były te same i takie same, ale wystawy sklepowe, a przede wszystkim ludzie - to była metamorfoza! Sklepy pozamykane, z wyjątkiem piekarń, gdzie sprzedawano jedynie chleb, po który już ustawiły się kolejki, czego dotychczas w życiu nie widziałem. Witryny - albo szczelnie zasłonięte, albo puste. Przechodnie, jeszcze wczoraj wieczorem normalnie, po europejsku ubrani, dzisiaj w jednolicie szarych, znoszonych łachmanach, najstarszych, jakie chyba ktoś mógł w domu znaleźć. Ulica Mickiewicza zatłoczona sowieckimi czołgami, powoli jadącymi od katedry w kierunku Mostu Zwierzynieckiego. Zawróciłem nad Wilię i szedłem w kierunku Mostu Zielonego, kiedy usłyszałem serię strzałów z karabinu maszynowego. To mały oddział, właściwie grupa polskich żołnierzy, ukryta w krzakach na pagórku u wylotu Wiłkomierskiej na Kalwaryjską, usiłowała powstrzymać kolumnę sowieckich czołgów forsujących Zielony Most od ulicy Wileńskiej. Był to chyba ostatni opór zbrojny w mieście.

Polskie oddziały ulicą Wiłkomierską wycofywały się na Zachód. Niektóre zostały odcięte i rozbrojone przez bolszewików. Byłem przypadkowym świadkiem jednego z takich rozbrojeń. Oficerom, którzy nie zdążyli się przebrać, odbierano pasy, broń, dystynkcje i zabierano do niewoli. Podoficerom i szeregowym odbierano broń i puszczano do domów. Sowieccy żołnierze, z tego, co zaobserwowałem, zachowywali się poprawnie. Patrząc na stojących obok siebie oficerów i żołnierzy obu armii nie mogłem nie zauważyć różnicy w ubiorze jednych i drugich. Polacy byli znacznie lepiej ubrani i, pomimo że byli stroną przegraną, mieli więcej poczucia własnej godności i honoru. Sowieckie karabiny zamiast rzemieni miały sznury, buty, w żałosnym stanie. Słyszałem opowiadania o okradaniu przechodniów, zwłaszcza z zegarków. Nie byłem jednak świadkiem takich incydentów i sam nigdy nie zostałem zaczepiony.

Włócząc się bezcelowo po mieście, w jakiś sposób znalazłem się w miejskiej komendzie przysposobienia wojskowego, która znajdowała się na rogu Dąbrowskiego i Mickiewicza. Była to rządowa, ogólnopolska organizacja pod kierownictwem wojska, której zadaniem było przygotowywanie młodzieży w wieku przedpoborowym do służby wojskowej. Oficjalnie staż w przysposobieniu wojskowym nie był obowiązkowy, ale ci, co go przeszli, mieli nieco skróconą służbę poborową, zaś ci, co się wykręcali, stawali pod pewnego rodzaju pręgierzem opinii społecznej swoich rówieśników i przełożonych. Polskich oficerów już tam nie było, a bolszewicy jeszcze się nie zjawili. W lokalu było dużo broni małokalibrowej i amunicji. Zebrała się dość liczna grupa młodzieży i zastanawialiśmy się, co z tą bronią robić. Początkowo chcieliśmy się nią podzielić, ale po namyśle przeważył zdrowy rozsądek. Wychodzenie na ulicę z trudną do ukrycia bronią i obciążeni amunicją, w sytuacji, gdy ulicami krążyły kolumny czołgów i uzbrojone patrole wojsk sowieckich, mogło się skończyć tragicznym dla nas skutkiem. Postanowiliśmy więc zakopać to wszystko, w nadziei, że kiedyś w przyszłości będziemy mogli z tej broni skorzystać. Nie wiem, co się z nią później stało.

Chodząc tego dnia bez celu po mieście nagle usłyszałem z głośnika przemówienie propagandowe w języku polskim, uświadamiające nas o uwolnieniu spod ucisku polskich obszarników i sługusów kapitalistycznych wyzyskiwaczy oraz o świetlanej przyszłości, jaka nas czeka w ramach wspaniałego Związku Radzieckiego. Nie wiem, dlaczego byłem tym słowem aż tak zaskoczony, gdyż, sądzę, nie był to pierwszy raz w moim życiu, kiedy je usłyszałem. Pamiętam przecież kilka lat przed wojną ożywioną dyskusję w prasie i nie tylko, na temat tego jaka jest właściwa polska nazwa naszego wschodniego sąsiada: czy ZSSR (a więc Związek Sowieckich Socjalistycznych Republik), czy też ZSRR (Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich). Niezależnie od wyniku tej dyskusji, nie pamiętam, żeby w okresie niepodległości ktoś w moim otoczeniu używał innego przymiotnika niż sowiecki. W tym specjalnym momencie jednak dźwięk słowa „radziecki”, wypowiedzianego po polsku, ale przez wrogiego propagandzistę, tego właśnie dnia i w takich okolicznościach, weszło w moją duszę jak zimne ostrze noża i do dzisiaj, a zapewne już i do końca mego życia, stało się dla mnie symbolem zniewolenia Polski. Nie tylko sam nigdy go nie używam, lecz nawet, gdy zobaczę je w druku, to automatycznie zmieniam na „sowiecki”. Ilekroć słyszę je wypowiedziane dobrowolnie przez Polaka, odczuwam to jak dalekie echo tamtego ciosu i muszę tłumić instynktowne poczucie obcości do osoby je wypowiadającej. Jest dla mnie symbolem nie tylko zniewolenia Polski, lecz również akceptacji tego zniewolenia przez osoby jego używające. Jest to odruch wewnętrzny, który za każdym razem muszę kontrolować. Znam, oczywiście, wszystkie usprawiedliwienia, zwłaszcza ludzi młodych, wychowanych od dziecka w tym systemie i przywołuję je do mojej świadomości, gdy zachodzi potrzeba. Wiem również, jak trudno jest oprzeć się nazewnictwu płynącemu przez dziesiątki lat z radia, telewizji, podręczników, książek i biurokratycznej nomenklatury. Natomiast w stosunku do osób używających przymiotnika „sowiecki” mam od razu instynktowne poczucie wspólnoty, sympatii i zaufania.

Wkrótce po zajęciu Wilna rozeszła się wiadomość, że miasto, wraz z częścią Wileńszczyzny, zostanie oddane Litwinom w zamian za ich zgodę na stacjonowanie na terenie nowej Litwy oddziałów Armii Czerwonej. Granica między Litwą a Białorusią miała przebiegać gdzieś między Bieniakoniami a Solecznikami. Oznaczało to, że jeżeli zostanę w Wilnie, wkrótce będę odcięty od Mamy. Mimo wszystkich zmian politycznych poczta przez cały ten czas działała normalnie. Szybko więc postanowiliśmy, iż, aby nie przerywać nauki, zostanę w Wilnie, ale tuż przed zamknięciem granicy pojadę jeszcze raz do Bielicy żeby się pożegnać przed rozstaniem, które mogło być (ale nie było) ostatnim. W czasie mego parodniowego pobytu w Bielicy, bolszewicy zamknęli granicę między Bieniakoniami a Solecznikami. Połączenie autobusowe zostało przerwane, ale pociągi z Lidy do Wilna kursowały nadal. Dojechałem więc pociągiem do Bieniakoń, licząc, iż w ciągu nocy przejdę lasami do Solecznik. Gdy pod wieczór wysiadłem z pociągu w Bieniakoniach, okazało się, że takich amatorów na przejście tej nowej granicy było dużo i można było wynająć wóz albo nawet cieżarówkę, za niewielką opłatą, na przejechanie tych kilku kilometrów. Nie mając jeszcze znajomości natury ludzkiej w takich okolicznościach, bez żadnej obawy wsiadłem na czyjś wóz i wraz z kilkoma nieznanymi mi ludźmi pojechaliśmy jakimiś leśnymi bezdrożami w ciemną jesienną noc. W mojej młodzieńczej naiwności nie przeszło mi przez myśl, iż woźnica może nas zawieźć prosto do sowieckiego lub litewskiego obozu. Ale nie zawiózł i po jakiejś godzinie lub dwóch kluczenia wysadził nas w niewielkiej odległości od Wielkich Solecznik, po czym każdy z nas poszedł swoją drogą.

Po przyjeździe do Wilna opowiadano mi, że po wyjściu bolszewików przez parę dni panowało bezkrólewie, w czasie którego bito Żydów i rabowano ich sklepy. Miało to być spowodowane ich entuzjastycznym powitaniem i współpracą z bolszewikami. Zrobiło mi się przykro, gdyż robili to również i inni, ale ci przeważnie ewakuowali się na wschód, czekając na swój czas. Sklepy zaczęto otwierać, ale towaru w nich było bardzo mało, tylko rzeczy konieczne do przeżycia i nadal ustawiały się kolejki po chleb, w których trzeba było stawać wcześnie rano, żeby mieć szansę na kupienie jednego bochenka na osobę. W miarę upływu dni litewskiej władzy zaczęło się trochę zmieniać na lepsze, ale nigdy nie wróciło do stanu normalnego. Natomiast inne litewskie porządki prędko zaczęły dawać znać o sobie. Dodano nam do programu nauki język litewski. Nasz dyrektor szybko znalazł jakiegoś młodego Polaka z Kowna, bardzo porządnego, jak później się przekonałem. Nauki litewskiego, jak też włączenia Wilna do Litwy, nie traktowaliśmy poważnie. Byliśmy przekonani o szybkim i nieuchronnym włączeniu wszystkich trzech państw bałtyckich do Związku Sowieckiego, ale też i o ostatecznej porażce aliansu niemiecko - sowieckiego. Wydano nam również nowe legitymacje uczniowskie. Z mojej dowiedziałem się, że już nie jestem Walerym Choroszewskim, lecz nazywam się Valeras Choroöevskis.

Co gorsza, otrzymałem również nakaz zameldowania się w ciągu trzech dni na policji w celu zamknięcia mnie w obozie dla uchodźców w Auksztagirach. To już była sprawa poważna, więc bezzwłocznie napisałem odwołanie od tej decyzji i poszedłem z nim osobiście do komendanta miasta, który urzędował w gmachu na rogu Placu Katedralnego i Zamkowej, prosząc o audiencję. Przyjął mnie po paru godzinach. Był to sympatycznie wyglądający pułkownik armii litewskiej, mówiący bezbłędnie po polsku. Wysłuchał moich argumentów uważnie. Powtórzyłem ustnie, co było napisane w odwołaniu, że jestem wilnianinem z dziada pradziada, a nie uchodźcą z głębi Polski, że się tu urodziłem i z rodzicami mieszkałem prawie cały czas, a przyjazd do Wilna tuż przed wybuchem wojny był przypadkiem, wynikającym z wyjazdu na letnie wakacje do krewnych na Polesiu. Finansowo dam sobie radę, gdyż mam tu krewnych oraz że mieszkanie w obozie uniemożliwi mi dalszą naukę i zostanę na resztę życia z niedokończonym gimnazjum. Odpowiedź, zresztą grzeczna, ale bezapelacyjna była: zarządzenie nie może być zmienione, gdyż pochodzi od władz wyższych republiki, natomiast, rozumiejąc i współczując mojej trosce o przyszłość, jedyne, co może zrobić, to odłożyć datę przeniesienia się do obozu na 30 czerwca następnego roku, co da mi możność zdania małej matury.

Tak też się stało i wróciłem, choć nie na długo, do zajęć szkolnych, gdzie nauka szła normalnym trybem, po polsku i według przedwojennego programu. Dyrektor zaproponował mi, abym, nie mogąc płacić za naukę, pomagał paru słabszym uczniom z młodszych klas, na co się chętnie zgodziłem. Pewnego dnia jeden z kolegów w naszej klasie zapytał mnie, czy nie sądzę, że nadszedł czas na założenie organizacji konspiracyjnej, aby przygotować się do walki z wrogiem. Wiedzieliśmy, że we Francji już istniał nowy rząd polski, tworzyło się wojsko, wielu przechodziło zielone granice, aby dołączyć do tego wojska. Chodziły wieści o tworzącej się na Litwie partyzantce, więc czy my mielibyśmy być gorsi? Myśl od razu mi się spodobała i ustaliliśmy, iż przyjmiemy system trójkowy, a on, ja i jeszcze jeden z naszych kolegów będziemy pierwszą trójką. W początkowym stadium celem naszej organizacji miało być zapoznanie się z regulaminem wojskowym, sposobami walki w warunkach miejskich, również z metodami użycia i konserwacji lekkiej broni do ciężkich karabinów maszynowych włącznie, poszukiwanie i ukrywanie tej broni i amunicji do czasu przewidywanego wystąpienia zbrojnego. W późniejszym terminie mieliśmy nawiązać kontakt z podobnymi grupami, jakie, byliśmy tego pewni, z czasem będą powstawały.

Najpierw któryś z nas dostał aktualny polski regulamin wojskowy i zaczęliśmy się go uczyć. Na wypadek konieczności identyfikacji - poza własnymi trójkami, postanowiliśmy mieć coś w rodzaju legitymacji i mnie przypadła rola ich wykonania. Nie pamiętam już, jak do tego doszło, ale wymyśliłem, iż będzie to mała kontaktowa odbitka fotografii pomnika powstańców litewskich na Rossie. Byłem dumnym posiadaczem pudełkowego aparatu fotograficznego, a w ramach zajęć nadobowiązkowych w szkole należałem do kółka fotograficznego oraz grałem w szkolnej orkiestrze dętej. Oba te zajęcia bardzo mi się w późniejszych okresach mego życia przydały. Z wykonaniem odbitek nie było więc problemu i wszystko szło dobrze do początku grudnia, gdy nagle dostałem wiadomość od jednego z chłopców w mojej podległej trójce, że jeden z nich został aresztowany przez Litwinów. Ponieważ ustaliliśmy na początku, iż w razie aresztowania kogoś nie będziemy zgrywać bohaterów i podamy w śledztwie parę prawdziwych nazwisk, wiedzieliśmy, kto może być następny i ja byłem jednym z nich. Po namyśle zdecydowałem się czekać na rozwój wypadków. Sprawdziłem tylko, że ani w pokoju, ani przy mnie nie było niczego obciążającego, ale zapomniałem o fotografii. Kiedy następnego dnia wróciłem ze szkoły, gospodarz powiedział mi, iż była w moim pokoju rewizja i czekał na mnie nakaz stawienia się następnego dnia w komisariacie. Miałem więc czas na przemyślenie sprawy jeszcze raz.

Z faktu, że nie czekano na mnie, żeby od razu zatrzymać, wywnioskowałem, iż nie traktowano tej uczniowskiej konspiracji zbyt poważnie. Nie mieliśmy broni i nie było żadnych innych obciążających materiałów poza wojskowym regulaminem. Od początku było ustalone, że, w razie wpadki, podajemy jako cel naszej grupy - bicie Żydów. Wybraliśmy ten wariant, gdyż wiedzieliśmy, iż Litwini lubią i boją się Niemców, są wdzięczni bolszewikom za Wilno, a Żydów nie lubią. Była więc dobra szansa na „wykręcenie się sianem”. Z drugiej strony, ukrywanie się oznaczało przerwę albo i koniec nauki i stałoby się okolicznością obciążającą kolegę już zatrzymanego. Mając to wszystko na uwadze, zdecydowałem postępować w myśl pierwotnego planu. Co innego jednak jest coś postanowić, a co innego wprowadzić to w życie, gdyż zdawałem sobie dobrze sprawę z możliwych niebezpieczeństw i miałem porządnego stracha. Żeby jakoś odsunąć od siebie złe myśli, postanowiłem tego wieczora pójść do teatru „Lutnia” na Mickiewicza na operetkę „Madame Pompadour”.

W roli głównej występowała, o ile się nie mylę, Hanka Ordonówna. Innych aktorów, niestety, nie pamiętam. Siedząc w miękkim fotelu, w stosunkowo eleganckim otoczeniu wśród beztroskiej, przynajmniej pozornie, publiczności i czekając na podniesienie kurtyny, miałem niezwykłe uczucie nierealności tej sytuacji: z jednej strony strach przed nieznanym jutrem, zaś z drugiej przyjemność chwili bieżącej i chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Najzabawniejszym fragmentem przedstawienia, jaki zapamiętałem, było to jak królewska kurtyzana próbuje uwieść jednego z dworzan swojego kochanka. Ten, wiedząc dobrze, że taka przygoda miłosna, w razie wykrycia, może się dla niego skończyć sprawą gardłową, nie mając już gdzie uciec przed jej zalotami, w panice włazi na jakiś słup i krzyczy: „Pompadura, nie zagabaj!”. Sala ryczała ze śmiechu.

Wszystko, co dobre jednak szybko się kończy i następnego dnia, po zawiadomieniu wychowawcy o tym, co się dzieje, zgłosiłem się na policję. Od razu odwieziono mnie do więzienia na Łukiszki i po wstępnym sprawdzeniu personaliów wsadzono do pojedynczej celi. Do wieczora nic się nie działo. Strażnik, który przyniósł mi kolację, zapytał, za co siedzę. Odpowiedziałem „polityczne śledztwo”, na co on się zamachnął i bęc mnie w ucho, zawrócił i wyszedł z celi. Na szczęście, miał na sobie grubą kurtkę i trafił mnie nie gołą pięścią, lecz nadgarstkiem, więc rękaw osłabił siłę uderzenia, ale uzmysłowił mi stopień mojej bezsilności. Wiele razy potem zapytywałem siebie, co by on zrobił, gdybym był złodziejem czy bandytą? Może wyściskałby mnie serdecznie i „wycałował” z dubeltówki? Nieco później, na tle więziennej ciszy nagle usłyszałem nieludzki krzyk. Właściwie było to raczej zwierzęce wycie, w którym nie było niczego ludzkiego. Nie mogłem sobie wyobrazić, jakie tortury mogły spowodować tak straszny, samym swym dźwiękiem krew w żyłach mrożący krzyk i po raz pierwszy naprawdę się przestraszyłem. Zacząłem się więc pocieszać, że przecież ostatecznie Litwini to nie barbarzyńcy, w sprawie tak błahej, jak nasza, nie będą chyba stosować jakichś nieludzkich tortur. Po kilku minutach wycie ustało i zapanowała normalna więzienna cisza.

Następnego dnia zaprowadzono mnie na śledztwo. Śledczy, młody mężczyzna, płynnie władający polskim, prowadził przesłuchanie w sposób prawie kurtuazyjny, zaprosił mnie, żebym usiadł i wypytywał o moje dane personalne, szczegóły mego młodzieńczego życia, rodziców itd., prawie jakby to była rozmowa towarzyska. Później przeszedł do powodu zatrzymania mego kolegi i mnie. Odpowiadałem zgodnie z przygotowanym planem. Pod koniec przesłuchania zapytał, dlaczego wybraliśmy fotografię pomnika powstańców litewskich na Rossie jako znak rozpoznawczy. Odpowiedziałem na to, że sam pomnik mi się podobał, jako pomnik, zaś w szkołach uczono nas szacunku dla bojowników o wolność swego narodu, więc dla mnie nie było różnicy między polskimi czy litewskimi powstańcami. Wyglądało, iż zrobiło to na nim dobre wrażenie. Na pytanie, ilu nas było i kto był szefem, odpowiedziałem, że szefem byłem ja i był to dopiero początek, więc było nas tylko trzech. Nas dwóch oni złapali, zaś trzeci przestraszył się i uciekł gdzieś do rodziny na obecnej Białorusi. Oczywiście, nie wiedziałem, gdzie jego rodzina mieszkała, a nazwisko podałem jedno z popularnych tam i, oczywiście, fałszywe. Wróciłem do celi znacznie spokojniejszy. Cela miała jakieś dwa i pół metra na cztery. Małe, zakratowane okienko tuż pod sufitem, coś w rodaju stolika na jedzenie, kibel oraz główny mebel - łóżko. Niestety, regulamin więzienny zabraniał w dzień nawet siedzenia na nim, nie mówiąc już o leżeniu. Spać można było od dwudziestej drugiej do szóstej. Krzesła nie pamiętam, chyba nie było. Jakie było jedzenie, nie pamiętam. Pamiętam wielką nudę, którą zabijałem czymś w rodzaju medytacji, co wobec wrodzonego lenistwa nie było rzeczą trudną. Samotność mi nie dokuczała, ponieważ z natury jestem samotnikiem. Wychowywałem się jako jedynak, gdyż dwaj starsi bracia zmarli przed moim urodzeniem.

Dalsze przesłuchania nie wniosły niczego nowego. Ten sam śledczy zadawał mi te same pytania chcąc, prawdopodobnie, sprawdzić czy nie pomylę odpowiedzi. Ja jednak dobrze pamiętałem pierwsze przesłuchanie i odpowiadałem tak samo. Mój kolega prawdopodobnie robił to samo, gdyż po jakichś dziesięciu dniach wypuszczono nas obu. Po opuszczeniu więzienia, po raz pierwszy chyba w życiu, spontanicznie i bez żadnego przymusu, poszedłem do katedry, żeby podziękować Panu Bogu za wyjście bez szwanku z tej opresji. Z kolegą, który też przeszedł śledztwo, już nie kontaktowaliśmy się i zaprzestaliśmy jakiejkolwiek działalności konspiracyjnej, uważając, że możemy być śledzeni, przynajmniej przez jakiś czas. W szkole, poza wychowawcą i kolegą z mojej pierwszej trójki, nikt nie wiedział co się działo. Na pytania odpowiadałem, że musiałem wyjechać do Bielicy na kilka dni.

Po wyjściu z więzienia moje życie weszło w pewną rutynę, można powiedzieć, że się ustatkowałem. Pierwszego w życiu Bożego Narodzenia i Nowego Roku, poza domem i samotnie, zupełnie nie pamiętam. Natomiast kontakt listowny z mamą miałem stały i listy w obie strony dochodziły szybko, co było chyba jakimś cudem, kiedy wszystko inne stało do góry nogami. Jeden zabawny incydent z tego okresu utkwił mi w pamięci. Na Nowy Rok, jak wiadomo było wszystkim wilnianom, autobusy nie kursowały. Dość wcześnie rano tego dnia, idąc do miasta ulicą Tadeusza Kościuszki, zauważyłem chłopca w moim wieku, stojącego samotnie na przystanku autobusowym. Więc mówię mu, żeby nie czekał na mrozie, bo autobusu nie będzie. On mi na to dumnie i z wysoka: „Lenkiökai nesuprantu”. Wzruszyłem ramionami i już miałem iść dalej, gdy sens tego, co mu powiedziałem, dotarł do jego świadomości i ze zmieszaniem zapytał pośpiesznie doskonałą polszczyzną: „co pan powiedział?” Rozbawiony powtórzyłem mu tę informację, za co mi tym razem ładnie podziękował i poszliśmy każdy w swoją stronę. Musiał to być jeden z litewskich przesiedleńców do Wilna z głębi Litwy, który nie znał jeszcze wileńskich zwyczajów. Wymiana ludności polskiej na litewską w Wilnie zaczęła się więc już wtedy.

W szkole uczyliśmy się nadal według dawnego polskiego programu, z wyjątkiem obowiązkowego litewskiego oraz nadprogramowego angielskiego, który mi zupełnie nie szedł. Miał jednak miejsce pewien incydent, który zapadł mi w pamięci. Pewnego dnia, w zastępstwie któregoś z nieobecnych nauczycieli, przyszedł do nas sam dyrektor Biegański i wygłosił odczyt historyczny na temat Unii Polsko-Litewskiej. Do tego czasu uczono nas, że unia była aktem wielkiej mądrości politycznej panów krakowskich i wielkiego księcia Jagiełły, która przyniosła obu narodom potęgę i wielki rozwój kulturalny, ekonomiczny i społeczny, kosztem poświęcenia osobistego szczęścia królowej Jadwigi. Teraz, ku memu zdziwieniu, usłyszeliśmy, że unia była dla Polski wielkim błędem politycznym, gdyż odciągnęła ją od Zachodniej Europy, wciągnęła w konflikt z Moskwą i wprowadziła do polskiej kultury elementy kultur bizantyjskiej i azjatyckiej. Do dziś nie wiem, czy ten pogląd był szczerym, dotychczas ukrywanym przeświadczeniem naszego dyrektora, czy też powstał jako reakcja na przegraną wojnę lub chęć przypodobania się nowej władzy sowiecko-litewskiej. Tak czy inaczej, był to pierwszy wypadek w moim życiu, kiedy ten sam fakt historyczny został oceniony diametralnie różnie i może, w pewnym stopniu, przygotowało mnie to do zrozumienia dialektyki marksistowskiej jako metody kształtowania ludzkich opinii i manipulowania ich postępowaniem.

Niedługo po Nowym Roku kończyły mi się pieniądze, które miałem od mamy i musiałem zwolnić pokój na Tartakach. Na szczęście, od kogoś dowiedziałem się, że w akademiku na Bakszcie zwolniło się dużo pokoi i jest teraz kompletny bałagan. Poradzono mi po prostu wejść do budynku i wprowadzić się z rzeczami na pierwsze wolne łóżko, które mi się spodoba. Tak też zrobiłem i nikt mnie do wyjazdu z Wilna nie zapytał, kto zacz i jakim prawem. Nikt też nie zapytał o zapłatę. Dotychczas nie wiem, jakim cudem „nie przechrzciłem się” wtedy na komunistyczną wiarę, ale jakoś nie przyszło mi to do głowy. W międzyczasie mój duch opiekuńczy, czyli mama nawiązała kontakt z wileńską daleką rodziną mego ojca i wyprosiła dla mnie pomoc w formie obiadów, a od czasu do czasu, przy okazji jej odwiedzin, dostawałem przedwojenną dziesięciozłotówkę, którą wymieniałem u czarnogiełdziarzy na Trockiej na zupełnie przyzwoitą ilość litów. Razem z korepetycjami pozwalało mi to wszystko na przeżycie. Ta pomoc przyszła w sam czas, gdyż przez całą jesień żyłem prawie wyłącznie na chlebie i zacząłem już odczuwać pierwsze objawy szkorbutu w postaci bólu całych szczęk.

Ta, stosunkowo ustabilizowana i znośna sytuacja, pozwoliła mi na skoncentrowanie się nad nauką i zastanowienie się, co robić dalej. Rodzice jednego z moich kolegów mieli pięciolampowy aparat radiowy i przez niego miałem dość dużo świeżych wiadomości ze świata. Wiedziałem, że we Francji tworzy się polskie wojsko pod dowództwem gen. Sikorskiego, że istnieje polski rząd, a w Anglii operują okręty polskiej marynarki wojennej. Wiedziałem również, że wiele osób różnymi drogami przedostaje się do Francji i Anglii oraz, że wuj, komandor Zajączkowski przedostał się już do Anglii, zaś wujenka z Helą i jej starszą siostrą są w Tallinie u estońskiej rodziny wujenki. Na kanwie tych faktów zacząłem planować swoje dalsze działanie, którego ostatecznym celem było dostanie się do polskiej marynarki wojennej w Anglii.

Przypadkowo dowiedziałem się od kogoś o wyjazdach z Wilna do Estonii w letnim sezonie robotników rolnych oraz że ostatni transport odejdzie 30 czerwca. Gdzieś w maju nadeszła wiadomość o walkach z Niemcami polskiej Brygady Karpackiej pod Narvikiem. Postanowiłem więc zostać sezonowym robotnikiem rolnym w Estonii, po czym spróbować przedostać się do Finlandii, która na dalekiej północy graniczy z Norwegią, stosunkowo niedaleko, przynajmniej na mapie z dużą podziałką, od Narviku. Karkołomny plan, jaki mógł zrodzić się tylko w głowie młodego, nieobeznanego z realiami życia chłopca, dał mi jednak pewien kierunek dla konkretnego działania oraz nadzieję na osiągnięcie wymarzonego celu dołączenia do naszej marynarki wojennej. Pozostała jeszcze sprawa końcowego egzaminu, tak zwanej małej matury, która owego roku miała mieć miejsce na przełomie czerwca i lipca i była przecież celem mego pobytu w Wilnie w ciągu tego roku szkolnego...

Do odważnych świat należy, więc poszedłem do mego wychowawcy, wyłożyłem całą sprawę, przypominając mu również, że jeżeli nie wyjadę przed 30 czerwca, to grozi mi zamknięcie w obozie w Auksztagirach i poprosiłem o umożliwienie mi zdania egzaminu indywidualnie, tuż przed tym terminem. Sprawa poszła na radę pedagogiczną i otarła się o dyrektora. Ponieważ zarówno u wychowawcy jak i dyrektora miałem dobrą opinię przez cztery lata nauki w gimnazjum, dostałem zgodę, ale pod warunkiem dania słowa honoru, że nie zdradzę przed kolegami tematów i pytań egzaminacyjnych. Oczywiście, dałem takie słowo i równie oczywiście go dotrzymałem. Było to zresztą tym łatwiejsze, iż nikt mnie o nie nie pytał. Po pierwsze, wszyscy w klasie znali mnie na tyle, żeby wiedzieć, że nie powiem, a po drugie, samo pytanie byłoby poniżające dla pytających i prawie tak samo nie honorowe dla nich, jak złamanie słowa honoru dla pytanego. Takie wówczas wśród nas panowały obyczaje.

Wszystkie egzaminy odbyły się normalnie, z wyjątkiem litewskiego. Zdawałem go w domu u naszego „Litwina”. Przyjął mnie jak osobę dorosłą i oświadczył zaraz na początku, że rozumie moją sytuację, brak znajomości języka litewskiego oraz wyjazd w świat, w którym nie będzie mi ten język potrzebny i zapytał, czy mi wystarczy stopień dostateczny. Podziękowałem mu ładnie zapewniając, że taki stopień wystarczy mi w zupełności. Napisałem więc najpierw dyktando, gdzie mój egzaminator dyktował mi jednocześnie tekst i jak go mam pisać, żeby zasłużyć na taki stopień. Później tak samo napisaliśmy (to znaczy on mi mówił jak, a ja pisałem) ćwiczenia gramatyczne. Z egzaminu ustnego mój egzaminator zrezygnował. W świadectwie miałem ostatecznie dwie trójki, zasłużoną z niemieckiego i niezasłużoną z litewskiego.

Już wcześniej powiadomiłem mamę o swoim zamiarze i dacie wyjazdu z Wilna, jak również o tym, że w międzyczasie nawiązałem kontakt listowny z Helą w Tallinie. Normalna procedura polegała na tym, że specjalny pociąg pasażerski z sezonowymi robotnikami z Wilna wyładowywał pasażerów w Dorpacie. Już na peronie czekali na nich urzędnicy estońscy oraz potencjalni pracodawcy. Odbywał się swego rodzaju targ niewolników. Robotnicy lub robotnice, ponieważ były wśród nas również dziewczyny, stawali w szeregu i pracodawcy wybierali tego, kto im się spodobał. Na miejscu umawiali się co do warunków i płacy i już dalej jechali razem. Ci, którzy nie znaleźli w Dorpacie pracodawców, jechali z estońskimi opiekunami do Tallina, gdzie przydzielano ich do innych miejsc pracy. Z Helą umówiliśmy się, że spotka mnie w Dorpacie na dworcu, załatwi sprawy z estońskimi urzędnikami i dalej pojedziemy razem do jej estońskiego kuzyna, który miał farmę i potrzebował dodatkowego pracownika. Moje „kwalifikacje zawodowe” ograniczały się do tego, że w Bielicy, nie mając latem niczego lepszego do roboty, jeździłem ze znajomymi gospodarzami, rodzicami moich kolegów, a raczej koleżanek, w pole i pomagałem ochotniczo w koszeniu, grabieniu, wiązaniu snopów i innych podobnych pracach.

Pożegnałem się więc z kim trzeba, włożyłem do niedużej walizki najpotrzebniejsze rzeczy, resztę zostawiając na łasce losu i wczesnym rankiem 30 czerwca 1940 roku wsiadłem do ostatniego tego roku pociągu specjalnego, z jadącymi do Estonii polskimi robotnikami sezonowymi. Podobnie jak w październiku ubiegłego roku, żegnałem Bielicę, nie wiedząc, czy kiedyś jeszcze do niej wrócę, tak i teraz, wyglądając na miasto przez okno wolno na początku jadącego pociągu, moje myśli uciekały w nieznaną przyszłość. W tym momencie przez pociąg przeszła wiadomość: ALIANCI WYCOFALI SIĘ Z NORWEGII.

* * *

Tak rozpoczęła się wielka podróż mojego życia. Po krótkim pobycie w Estonii, wyjechałem (dobrowolnie) do Sowietów. Potem uciekłem stamtąd do Wojska Polskiego, do generała Andersa. Dostałem przydział do wymarzonej przeze mnie marynarki. Po wojnie Pan Bóg sprawił, że połączyłem się z mamą. Nie do pomyślenia był jednak powrót do kraju, pod władzę komunistyczną. Uważałem za swój obowiązek kontynuować walkę o Polskę - całą, wolną i suwerenną. Co też, w miarę moich sił i możliwości, czyniłem aż do roku 1990, kiedy ostatni prezydent II Rzeczypospolitej Ryszard Kaczorowski przekazał insygnia prezydenckie nowo wybranemu prezydentowi III Rzeczypospolitej, Lechowi Wałęsie. Jako ówczesny minister informacji w ostatnim rządzie II Rzeczypospolitej stanowczo temu sprzeciwiałem się, gdyż uważałem to za przedwczesne. Według mojej opinii, Polska w tym czasie nie była jeszcze ani wolna, ani cała, ani suwerenna.

Po upadku komunistów, po wielu wielu latach, mogłem pojechać (jedynie zwiedzić, nie powrócić) do Bielicy. Do Wilna ponownie przyjechałem dopiero w roku 1993. Ale nie było to już Wilno, które witało mnie 31 sierpnia 1939 roku. Było to raczej Wilno z 30 czerwca 1940 roku, miasto, z którego wówczas uciekałem...

Walery Choroszewski

Londyn

Wstecz