Zbigniew Jodko

„Gdy nić czarna się przędzie...”

Długo się zastanawiałem, czy mam przyjąć propozycję i wziąć udział w konkursie „Los wilnianina”. Bo niby o czym miałbym pisać? I w ogóle czy mam do tego moralne prawo? „Magazyn Wileński” - to szanowane pismo, porusza tematy kultury, oświaty, historii. A o czym mam pisać ja? Czym moja spowiedź może zainteresować ewentualnego czytelnika? Po dłuższym wahaniu i rozterkach postanowiłem jednak napisać. Przecież nie jestem sam, takich jak ja jest sporo, chyba nawet tysiące, więc może przykład mego życia też komuś się przyda, pomoże uniknąć straszliwych błędów, w następstwie których całe życie staje się czarnym pasmem, rujnując je do reszty. I jak by nas społeczeństwo nie określało, jaki by miało do nas stosunek, wykreślić nas z życia jednak się nie da, chociażby dlatego, że jesteśmy na państwowym utrzymaniu.

Otóż, piszę z wileńskiego zakładu karnego o zaostrzonym rygorze. W moim życiu aż trzy razy siedziałem na ławie oskarżonych. W sumie za kratami spędziłem już 15 lat. Kiedy pomyślę o tym - to nawet sam nie mogę w to uwierzyć. Nie jestem więc tu nowicjuszem załamującym ręce i narzekającym na swój los i niesprawiedliwość jaka go spotkała. Miałem aż nadto czasu, by wszystko przemyśleć i ocenić. Pierwsze, co bym teraz chciał zrobić, to ostrzec młodzież, znaleźć odpowiednie słowa, które by przemówiły do niej... Chciałbym wołać: nie marnujcie swego życia, młodości na szpanowanie, niepohamowane postępki, wykroczenia i przestępstwa. Bo przyjdzie jednak czas zapłaty - okrutnej, nieludzkiej, a wówczas - choć poduszkę gryźć będziesz, czy wilkiem zawyjesz - nic ci już nie pomoże! Zrujnowane zdrowie, przede wszystkim psychiczne, bezsenne noce i ten palący wstyd... Chciałbyś w jakiś sposób oszczędzić go, przynajmniej rodzicom - i nic z tego, chciałbyś odizolować od wstydu własną rodzinę, przyjaciół - nadaremnie... Powrotu nie ma. A więzienie - to więzienie. Niewiele tu się zmieniło od czasów sowieckich, te same metody, to samo okrucieństwo... Ten, kto sam nie poznał więziennej rzeczywistości, z trudem może nawet wyobrazić, co to naprawdę jest. A potem, gdy już nawet wyrok się skończy czy amnestię ogłoszą, zaczepić się życia w dzisiejszej rzeczywistości jest prawie niemożliwe. Wypuszczeni, ponownie sznurem powracają za kraty... Prawie wszyscy, z nielicznymi wyjątkami. Część z nich, po powrocie za kraty mówi, że świadomie popełniła to i owo, by przynajmniej więzienny, ale mieć dach nad głową i kawałek chleba, większość od nowa odżałowuje to, co ponownie uczyniła.

Znam to uczucie - do bólu, do rozpaczy, do ciągnącej się latami depresji, wreszcie do całkowitego zobojętnienia. Ale całkiem niespodziewanie zdarzyło mi się coś, co bym określił jako olśnienie. Gdyby nie ono, niczego bym dzisiaj nie pisał. Poczułem w sobie wartość i cenę życia. Nawet tu, nawet w izolacji od społeczeństwa. Szatan, który przez długie lata trzymał człowieka w opętaniu, raptem gdzieś znikł, ulotnił się... I życie nabrało nowych barw. Nawet tu, za kratami. Wszystko, co było, pozostało w przeszłości, która z każdym dniem się oddala i staje się już jakby nierealna... Dziwnie, ale poczułem się tak, jakbym wolność odzyskał, mimo otaczającej mnie tej samej ponurej rzeczywistości. Teraz się wzdrygam na samą myśl, że mógłbym ponownie zrobić jakiś krok, przeczący ogólnoludzkim normom moralnym i prawnym...

* * *

Urodziłem się w rodzinie rolników. Pochodzę ze wsi Antakalce koło Suderwi w rejonie wileńskim. Uczęszczałem do Rostyniańskiej Szkoły Podstawowej. Dalej uczyłem się w Mejszagolskiej Szkole Średniej, którą ukończyłem w 1979 roku. Naszym klasowym wychowawcą był Józef Rusakiewicz, którego artykuły czytuję czasem w „Magazynie Wileńskim”. Ojciec mój zmarł w 1987 roku. Mama nadal mieszka we wsi Antakalce... Ach, Mama! Jakże chciałbym dziś przed nią publicznie skłonić swą siwą już głowę... I podziękować za wszystko, i prosić wybaczenia za całe zło, które jej uczyniłem, za nadszarpnięte zdrowie, za przeżycia i wstrząsy, jakich z moich powodów doznała, za nieprzespane noce i wstyd wobec ludzi... Mama mieszka razem z moją żoną Anią, synkiem Romkiem i córeczką Anią. To oni już ósmy rok jeżdżą do mnie na widzenia. W czasie jednego z ostatnich spotkań syn znowu zapytał mnie:

- Tato, kiedy już wrócisz do domu?

- W następnym roku, synku. Już w następnym roku - odpowiedziałem szybko, bez namysłu.

- Tak samo mówiłeś przed rokiem i nie wróciłeś - z żalem w głosie zarzucił mi syn.

Boże święty, rzeczywiście, zawsze odpowiadam na ich pytania podobnie, jakby trafaretowo. No bo i co niby mam odpowiedzieć? A dzieci już dorastają, już pamiętają, co im mówiłem przed rokiem, już chcą wiedzieć całą prawdę. I ojciec potrzebny jest im na co dzień, a nie tak - na widzeniu za kratami. To dopiero jest dla mnie prawdziwą karą...

Wspominam też swego ojca. Jaki był? Był po prostu Ojcem i nas, swoje dzieci, kochał bardzo. Mało interesowałem się jego życiem, nie wiem zapewne wielu szczegółów. Pamiętam, jak opowiadał o swej żołnierskiej przeszłości. Służył w Wojsku Polskim, był podoficerem, koszary znajdowały się na Antokolu w Wilnie. Opowiadał, jak stał na warcie honorowej w czasie przyjazdu do Wilna Marszałka Józefa Piłsudskiego. Mówił, że było to wielkie wyróżnienie i że od nerwowego napięcia cały czas drżały mu kolana. „Z pięć lat życia to mnie kosztowało” - żartował, ale był z tego wyraźnie dumny. Później pracował jako gajowy w leśniczówce koło Kiernowa, w strefie przygranicznej Polski z Litwą.

W 1992 roku razem z mamą odwiedziliśmy tę leśniczówkę. Zachowała się dotychczas, wciąż mieszkają tam ludzie, ale to już ruina. Granicę tu między Polską i Litwą stanowiły tylko słupki. Mama opowiadała jak władza na granicy przymykała oczy czy wprost, bez żadnych formalności, pozwalała młodzieży z pobliskich wiosek polskich i litewskich organizować wspólne zabawy. Wspomnień z tej leśniczówki mama ma naprawdę wiele. Na przykład, o wymogach utrzymywania w „państwowym domu” idealnego porządku. Pewnego razu zjechała do leśniczówki ważna komisja z Wilna, by sprawdzić, jak gospodarze dbają o porządek w tym domku. Sprawdzali wszystko bardzo skrupulatnie, a że nic nie znajdowali, jeden ze sprawdzających wyjął z kieszeni chustkę do nosa i przecierając nią od dołu stopnie schodów prowadzące na piętro, szukał kurzu. I, o dziwo, chustka pozostała czysta. Wyznał wówczas, że takiego porządku to jeszcze nie spotkał w całym województwie wileńskim. Mama z tego powodu była, oczywiście, bardzo dumna i dotychczas o tym pamięta.

W czasie wojny rodzice mieszkali już we własnym domu, we wsi Antakalce. Dom ten upatrywali sobie zmieniający się okupanci. Bywało, że w naszym domu mieszkali rosyjscy czy niemieccy oficerowie, mieściły się jakieś sztaby, a gospodarze gnieździli się w kuchence. Ojciec przy Niemcach przymusowo jeździł z furmanką do naprawy dróg. Mama wspomina, że Niemcy chętnie wymieniali naftę, koce na jajka, kury. Byli zawsze eleganccy i „pachniało od nich wodą kolońską”. Przy Ruskich zaś lepsze ubranie, żywność w naszej wiosce chowano do specjalnie wykopanych dołów. Ludzie jednak często litowali się nad tymi żołnierzami - głodni, oberwani, zawszeni. Karmili więc ich po kryjomu, kto miał, ofiarował jakieś spodnie, bieliznę. Ale tak naprawdę, to i moi rodzice, i całe Antakalce wspierali Armię Krajową, której szczególnie trudno było, gdy już przez nasze okolice przetoczył się front niemiecko-sowiecki. Dla mego ojca żołnierze AK zostawili wóz załadowany bronią, którą miał ukryć. Ojciec ją złożył i zakopał w jamie na kartofle. Lecz po jakimś czasie ktoś inny zgłosił się po broń. Wymienili imiona tych, którzy ją zostawili, więc ojciec oddał im tę broń, chociaż do końca nie był pewien swego uczynku. W ogóle w jakimś czasie dom nasz był jakby punktem kontaktowym. Akowcy przychodzili późnym wieczorem i odchodzili przed świtem, zbierając się w grupy przedzierali się nielegalnie do Polski...

Przez całe dziesięciolecia nie można było mówić o tym głośno. Ojciec nas, dzieci urodzone wiele lat po wojnie, w wielkiej tajemnicy próbował uświadamiać. Mówił, że to nie tylko Niemcy napadli na Polskę w 1939 roku, ale też Ruscy, którzy przyszli na Wileńszczyznę. Nakazywał nam nikomu tego nie powtarzać, bo może to źle się skończyć, ale wiedzieć o tym powinniśmy. W ogólnych zarysach wiedziało się więc, że nie wszystko prawda, o czym w szkole się mówi. Nie znam żadnych szczegółów z tamtych lat i piszę tylko to, co osobiście słyszałem od moich rodziców.

* * *

I znowu wracam do dnia dzisiejszego, do rzeczywistości, do życia za kratami. Bo gdy postanowiłem wziąć pióro do ręki, przyświecał mi przede wszystkim jeden cel: opowiedzieć jak tu jest i ostrzec młodzież, nakłonić ją do życia godnego, by nigdy nie poznała więziennej rzeczywistości. Chociaż jest takie rosyjskie przysłowie, które głosi, że torby i turmy zarzekać się nigdy nie wolno, to jednak niewinny człowiek trafia tu wyjątkowo rzadko. Pijaństwo, narkotyki, szpanowanie przed kumplami... Właśnie - koledzy, przyjaciele, z którymi się żyje na co dzień i za których gotowy jesteś pójść na wszystko, bo i oni ci wieczną przyjaźń ofiarują. W chwili, gdy najbardziej ich potrzebujesz, raptem znikają, zostajesz sam... Zresztą, są to rzeczy nie od dziś doskonale znane. Po prostu tu, w więzieniu, jeszcze bardziej się uwypuklają, stają się oczywiste, bo nie są maskowane, ukrywane. Kto silniejszy, bardziej przebiegły czy po prostu podlejszy, komu całkowicie obce są ludzkie skrupuły i pohamowania - ten jest górą. Większość więźniów przestępstwa swe popełniła po pijanemu i raczej nieświadoma swych uczynków. Ale w gronie innych więźniów do tego się nie przyznaje, bo jak to? Byłem aż tak brawym, bo takim jestem... Najgorzej zaś mają ci, którzy trafili tu za gwałty. W tym wypadku nic się nie liczy - pijany był czy trzeźwy. Czeka ich podobny - jeżeli nie taki sam - los, jaki spotkał ich ofiary...

Myli się ten, kto uważa, że jesteśmy jakoby odizolowani tu całkowicie od życia na wolności, ze wszystkimi jego przywarami. Całe zło, które się krzewi na wolności, bez większych problemów trafia też za mury zakładu karnego. Jest tu moc alkoholu, narkotyków. Najważniejsze - mieć pieniądze, za które kupi się tu niemal wszystko. Jeżeli pieniędzy nie ma, to narkotyk zdobędziesz, na przykład, za papierosy czy, chociażby, za ciepłe skarpety. Najbardziej rozpowszechniona jest heroina. Obserwuję nowicjuszy, którzy trafiają tu po raz pierwszy i ich zdziwienie, że i tu można „ulżyć swemu cierpieniu”. Jeśli nawet nigdy przedtem nie zetknęli się z narkotykami, tu szybko mogą od nich się uzależnić. Od razu bowiem taki naiwniaczek trafia pod wpływy „starych wilków”... Jeżeli ma pieniądze czy zamożnych rodziców, rodzinę, którzy mogą je ofiarować, to zawsze znajdzie się sposób jak przekazać pieniądze za kratki. Na brak „przyjaciół” nie może więc narzekać... Ale tylko na początku, bo i tak będzie zmuszony zająć właściwe sobie miejsce w hierarchii więziennej. Takie, na jakie zasługuje, wyłącznie według zobowiązujących tu kryteriów. Ostatnio, co prawda, odczuwa się, że coś w tej sferze jednak się zmienia. Zaczyna się liczyć również wiedza, wykształcenie, ceni się znajomość języków obcych. Ale to tak, na ogół. Bo w życiu codziennym Litwin, na przykład, bardzo nie lubi, żeby ktoś z łóżka obok był mądrzejszy czy lepszy od niego. Zrobi więc wszystko, by nie tylko uczynić towarzysza niedoli równym sobie, ale bardziej jeszcze go upokorzyć. Ludzka zazdrość w więzieniu może być bardzo okrutną...

W ostatnich latach wyraźnie zauważalni są narkomani. To przede wszystkim oni spełniają posługi innym, wykonują cudze polecenia. Przedtem są, oczywiście, wciągani w długi, bo narkotyki kosztują. Stają się więc zależni od swoich „kredytorów” i gotowi są dla nich zrobić wszystko. To oni najczęściej są wykonawcami różnych zlecanych im świństw. I nie mają w tym żadnych zahamowań. Dla nich nie istnieje nic świętego. Są też powszechnie pogardzani, nikt im nie ufa. Z tego kontyngentu wywodzi się też najwięcej tzw. „informatorów” administracji, którzy są tu uprzywilejowani (...) „Kozły” (tak się nazywa tych, którzy służą administracji) „strzegą” też innych więźniów, za co otrzymują nawet zapłatę w wysokości 30 litów z socjalnego funduszu więźniów. „Kozły” zawsze mają rację, z nimi się nie dyskutuje i im się nie zaprzecza, bo za to kara od administracji następuje natychmiast, choćbyś miał stuprocentową rację. (...)

Zdawałoby się, więźniowie mają już godne człowieka warunki. Pozwolono korzystać z telewizorów, radia, są nawet magnetowidy i wieże muzyczne. Możemy nosić cywilne ubrania... Owszem, to wszystko jest, ale... Brak tu funkcjonariuszy z wyższym uniwersyteckim wykształceniem, praktycznie nie ma takich specjalistów jak psycholodzy, socjolodzy czy nawet prawdziwych prawników. Moim zdaniem, w zakładach karnych nadal się zatrudnia osoby, które „na wolności” nie mogą znaleźć sobie odpowiedniej pracy. Bo jakoś nie widzę wokół takich, którym naprawdę zależałoby na jakiejś resocjalizacji więźniów, by ktoś tu zastanawiał się nad dalszym ich losem, kto chciałby naprawdę przygotować kogoś do wyjścia zza krat, powrotu do społeczeństwa, które wcale nie wita nikogo z nas z otwartymi ramionami. Zakłady karne wciąż pozostają jedynie miejscem kary i ostatecznej degradacji uwięzionych.

W 1997 roku w naszym zakładzie utworzono jakby filię Uniwersytetu Wileńskiego. Mogliśmy tu studiować ekonomię, prawo, języki obce, informatykę. Zdążyłem zaliczyć dwa lata wydziału prawnego. Za sukcesy w nauce byłem wyróżniany nagrodami byłego rektora uniwersytetu Rolandasa Pavilionisa. Uniwersytet zrobił dla mnie nawet wyjątek zezwalając na składanie zaliczeń i egzaminów bez wysłuchania wszystkich odczytów według programu uniwersyteckiego. Jedyny z 17 studiujących prawo, zdążyłem z powodzeniem złożyć wszystkie egzaminy programowe. Co prawda, wiele pomagała mi w nauce żona. Przychylnie ustosunkowano się do mojej prośby i zezwolono jej wypożyczać dla mnie książki z biblioteki uniwersyteckiej; kupowała również najnowszą literaturę w ośrodku informacyjnym przy Ministerstwie Sprawiedliwości. Pomagali też studenci UW, były kontroler Sejmu Julius Jasaitis. O tej nauce głośno było w telewizji i prasie, ktoś robił sobie na tym reklamę... Niestety, w 1999 roku, z braku funduszy, studia w więzieniu zlikwidowano. Teraz już samodzielnie, bez egzaminów i zaliczeń, studiuję dalej prawo, ekonomię i informatykę. Uczęszczam również na lekcje języka angielskiego i niemieckiego. 8 godzin dziennie pracuję zaś jako tokarz. Na brak czasu jednak nie narzekam...

Szkoda mi tych młodych ludzi, którzy trafili do więzienia, a tu samodzielnie najzwyklejszego nawet podania napisać nie potrafią, jak analfabeci. A może tacy są? Prosto z transportu pytają o narkotyki, by, jak mówią, po celi więziennej nieco się zapomnieć. Nie obchodzą ich możliwości uprawiania sportu czy nauka. Nigdy nie połknęli tego bakcyla, na wolności najczęściej po prostu nie mieli ku temu warunków i tu niewiele kogo obchodzą.

Do dziś nasz zakład nazywa się „kolonią robót poprawczych o zaostrzonym rygorze”. Ale ta nazwa nie pasuje już do naszego zakładu, bo nie ma tu żadnej pracy przymusowej. A w ogóle, czy praca ma coś wspólnego z resocjalizacją? Daje jedynie możliwość zarobku i poprawienia swej sytuacji materialnej. Dziś pracę w naszym zakładzie ma jedynie co trzeci więzień. Wielu z nich po prostu nie ma żadnego zawodu, a ci, którzy byli zamieszani do narkotyków, urządzić się do pracy praktycznie nie mają żadnej możliwości. Mamy tu państwowe przedsiębiorstwo z działami: krawieckim, szewskim, odlewów z mas plastycznych, obróbki metalu. W tym ostatnim właśnie pracuję od 1996 roku.

Raz w tygodniu możemy pójść do biblioteki. Nie ma tam, co prawda, żadnych książek czy pism w języku polskim. Zwracałem się w tej sprawie z prośbą do Konsulatu RP w Wilnie. Dwa razy przywieziono stamtąd trochę książek i czasopism. Największą pomoc w tym zakresie otrzymałem od redakcji „Magazynu Wileńskiego” oraz właścicieli polskiej księgarni „Elephas”. Podarowane książki, czasopisma, gazety podzieliłem między więźniów Polaków, po jednym egzemplarzu zachowałem do zakładanej przeze mnie biblioteki przy Organizacji Wzajemnej Pomocy Więźniów „Tinklas”. Jest to organizacja społeczna, powołanie której byłem inicjatorem i której prezesuję. Organizacja nasza ma osobowość prawną, własne konto w banku, pocztę elektroniczną i, mam nadzieję, wkrótce mieć będzie własną stronę internetową. Okazuje się, że własnymi siłami możemy zrobić dużo dobrego i pożytecznego. Pod warunkiem, oczywiście, że organizacja będzie w odpowiednich rękach. Codziennie od godz. 16.15 do 18.30 razem z sekretarzem Linasem Janauskasem przyjmujemy więźniów, udzielamy pomocy prawnej tym, którzy jej potrzebują, włącznie z napisaniem różnych próśb, apelacyjnych i kasacyjnych skarg. Są sprawy cywilne: rozwodowe, podział mienia itd. Pomagamy rozstrzygać konflikty i zatargi wewnętrzne między więźniami, problemy między więźniami a administracją, za co większej przychylności od niej, oczywiście, nie zdobywamy. Bierzemy także udział w zatrudnianiu więźniów i kierowaniu ich do nauki, do zajęć związanych z malarstwem, rzeźbą. Organizujemy różne seminaria zapraszając na nie znane osobistości. Próbuję nawet zahaczać o temat bardzo aktualny - prewencja narkomanii. Zapraszamy dyplomowanych psychologów z centrum AIDS, narkologów. W swojej działalności mamy też solidnych partnerów i sprzymierzeńców. Głównym wśród nich jest, oczywiście, pani Angélé ćepenaité z opieki socjalnej Samorządu Wileńskiego. Pomaga nam w przygotowaniu różnych projektów, celem których jest stopniowa resocjalizacja więźniów. Nacisk kładziemy na to, by stworzyć człowiekowi możliwości głębszego poznania siebie samego, odnalezienia w sobie ukrytych pozytywnych cech i ich rozwijania, co, bez wątpienia, ma wpływ na dalsze życie. Razem z sekretarzem L. Janauskasem przygotowaliśmy projekt kodeksu postępowania karnego, który wysłaliśmy do Sejmu. Otrzymaliśmy odpowiedź, że nasz projekt będzie omawiany na posiedzeniu komitetu prawa i praworządności w Sejmie. Przygotowaliśmy projekt zasad wewnętrznego regulaminu w zakładach karnych, który wysłaliśmy do ministra sprawiedliwości. Pracujemy też nad wieloma innymi zagadnieniami, bierzemy udział w omawianiu międzynarodowych programów. W najbliższym czasie planujemy uruchomić wydawanie własnej gazety. Ostatnio - o, dziwo! - mamy prośby o pomoc również „z wolności”. Po 10 latach bezskutecznego ubiegania się o zwrot niegdyś znacjonalizowanej ziemi, ludzie w tej sprawie szukają już rady i pomocy nawet w naszej organizacji.

... Niedawno wypełnialiśmy ankietę, w której było też takie pytanie: jakiego przyjęcia oczekujesz od społeczeństwa po opuszczeniu zakładu karnego? Odpowiedziałem: chcę, by mnie przyjęło takiego, jakim teraz naprawdę jestem.

Zbigniew Jodko

Wilno

Wstecz