Szkolnictwo wciąż na cenzurowanym

Gdyby tak podjąć się trudu policzenia i spisania wszystkich okólników, postanowień i ustaw dotyczących szkolnictwa mniejszości narodowych zebrałoby się tego pokaźne tomy, a sprawa tak reglamentowana - czyli szkolnictwo - musiałaby być wprost w idealnej kondycji ustawowej. Niestety, im więcej tych „opiekuńczych” papierów się płodzi, tym większe zagrożenie i niepokój odczuwają przedstawiciele mniejszości narodowych wobec swojej oświaty. Bowiem w słownym galimatiasie urzędowych papierów całkiem łatwo jest zgubić sedno, a nieopatrznie użyty wyraz może raz na zawsze zmienić status narodowej oświaty. Ta „walka” ze sformułowaniami urzędowych pism trwa nam od przeszło 10 lat, a końca jej wcale nie widać. I niewolnie rodzi się myśl, iż podstawowym zadaniem decydentów od oświaty jest krok, po kroku uszczuplać prawa mniejszości narodowych do swobodnego i pełnego korzystania z konstytucyjnego prawa kształcenia swych dzieci w ojczystym języku. Przypomnijmy jeszcze: kształcenia nieodpłatnego, obowiązującego na poziomie szkoły średniej.

Praktycznie każdy, kogo ciekawią sprawy oświaty polskiej na Litwie, doskonale wie, jak to kolejno „atakowano” rozkazami szkoły: a to nauczaniem kilku przedmiotów po litewsku, a to nie wydawaniem podręczników, czy też ustalaniem szczególnych „modeli” tejże szkoły. Szkoła polska te „ataki” skutecznie, jak dotychczas, odpiera. Tego roku zjawiły się nowe zagrożenia: Ustawa o oświacie; Założenia oświaty mniejszości narodowych (a w nich zapis o likwidacji matury z języka polskiego na podstawie decyzji rady szkoły oraz nie wydawanie podręczników szkolnych dla klas XI-XII) i... koszyk ucznia, a wraz z nim tzw. optymizacja sieci szkół.

Właśnie ich omówieniu poświęcone miało być tzw. wyjazdowe posiedzenie sejmowego komitetu oświaty i nauki rozszerzone o funkcjonariuszy Ministerstwa Oświaty i Nauki, powiatów, samorządów oraz przedstawicieli organizacji mniejszości narodowych, które się odbyło w gmachu administracji powiatu wileńskiego. Temat na to gremium proponował poseł na Sejm, członek komitetu oświaty i nauki Jan Mincewicz. Z woli zebranych urzędników temat został zmieniony na: rozpatrywanie sieci szkół w powiecie. Jak wynikało z wypowiedzi był on bardziej dogodny dla urzędników ministerstwa, szczególnie starszego specjalisty pani Danguolé Sabiené, bowiem stwarzał okazję do stawiania zarzutów kierownikom wydziałów oświaty rejonów wileńskiego i solecznickiego o dyskryminację szkół z państwowym językiem nauczania. Dyskryminacja ta, zdaniem pani Sabiené, polega na nie dbaniu o kontyngent dla litewskich szkół i lokale dla tychże placówek. Pamiętamy, jak to na gwałt za rządów tejże pani w rejonach podwileńskich dzielono szkoły, dziś pragnie się zabrać u szkół nielitewskich lepsze gmachy, chociaż np. Solecznicka Szkoła Tysiąclecia Litwy, która pochłonęła 25 mln litów i obsługa basenów, której kosztować ma niejeden dziesiątek tysięcy, mogłaby być skromniejszą i środków wystarczyłoby na poprawienie sytuacji innych szkół. Akcentowany problem wypełnienia polskich szkół niekiedy jedynie na 7,9 - 8,1 ucznia w poszczególnych klasach, nie wspominając o tym, że wskaźnik ten w szkołach powiatowych wynosi często 5,4, jest wyraźnie tendencyjny.

Przedstawiciele zaś mniejszości polskiej oraz rosyjskiej próbowali przedstawić swoje problemy, bowiem uwagi tak wysokiej rangi decydentów nie zawsze mogą uświadczyć. A widmo okaleczonej szkoły - z klasami starszymi bez podręczników w ojczystym języku; reorganizacja szkół z tradycjami - nieprzemyślana, bez głębszej koncepcji - rodzi ogromne niepokoje. Rosyjskiej szkoły od strat liczby dzieci nie „uratowało” wprowadzanie nauczania niektórych przedmiotów w języku litewskim.

Jak wynikało z wypowiedzi urzędników - jak zawsze jaskrawo tendencyjnej starszego specjalisty MOiN Sabiené oraz całkowicie niekompetentnej wiceministra Puodűiukasa (na tym stanowisku pan Puodżiukas jest od niedawna, poprzednio pełnił funkcje kierownika wydziału oświaty rejonu uciańskiego, jednak i te okoliczności nie mogą usprawiedliwić faktu przybycia na tak poważne forum z żenującym wprost brakiem znajomości swej działki pracy) - rzetelna informacja od samych zainteresowanych jest niezbędna. Bo nawet ona dobitnie podana nie w pełni dociera do świadomości członków komitetu sejmowego. Słuchając dyskusji raz po raz zadawałam sobie pytanie: jakie globalne problemy oświatowe wypełniają umysły naszych parlamentariuszy, że bądź co bądź, niemało ważna w demokratycznej Europie sprawa oświaty mniejszości narodowych odbija się od ich świadomości niczym przysłowiowy groch o ścianę. Prawda, niektórych, jak np. posłankę Norviliené sprawa niby „zaintrygowała”, ale nie „miała czasu”, by wytrwać do końca narady. Są też w sejmowym komitecie ludzie o jaskrawo wyrażonej tendencji negatywnego traktowania oświaty mniejszości, jednak większość zebranych traktowała temat raczej całkiem obojętnie. Więc o jakim skutecznym rozwiązaniu ustawowym możemy marzyć, skoro sytuacja jest taka, że tylko kwestie wyraźnie zahaczające o interesy poszczególnych posłów mają szanse być należycie analizowane.

Wprost desperacka wypowiedź mera rejonu solecznickiego Józefa Rybaka - należą się panu merowi słowa najwyższego uznania za tak dobitną, popartą faktami, logiczną, uargumentowaną i odważną wypowiedź nie tylko w poprawnym, ale też fachowym języku państwowym - który doskonale zdając sobie sprawę z sensu takich wystąpień, jednak podjął się rzeczowego i nietendencyjnego przedstawienia sytuacji szkolnictwa w rejonie, udowodniła, że mity o antylitewskości w tzw. polskich rejonach należy już dawno włożyć między bajki, a dojrzeć rzeczywiste problemy i skomplikowaną sytuację rejonów narodowościowych. W rejonie na podstawie porozumienia partii wchodzących w skład rady postanowiono zachować wszystkie istniejące szkoły, o ile są tam dzieci. Bowiem w wielu oddalonych wsiach nie da się załatwić transportu dzieci z powodów sezonowego „odcięcia od świata” (dosłownie i w przenośni), a zwykła wiejska szkółka jest jedynym skromnym ogniskiem kultury. Opustoszenie tego roku kilku litewskich szkół początkowych i -jako skutek - zwolnienie paru nauczycielek w nich pracujących (szkoły do dziś nie są zamknięte, chociaż już od 4 miesięcy nie odbywa się w nich nauka a niektóre nauczycielki wciąż są na etacie) nie jest wcale skutkiem antylitewskości władz rejonowych, lecz decyzją samych rodziców, którzy ze źle funkcjonujących szkółek z niekompetentnymi nauczycielkami postanowili swe dzieci przenieść do większych szkół w Dziewieniszkach i Solecznikach (tylko jedno dziecko zmieniło język nauczania). Tak mocno eksponowana przez panią Sabiené sprawa opustoszałych szkół nabiera całkiem innego wyrazu, kiedy się zapoznamy z wnioskami sprawdzenia przez to samo ministerstwo i poznamy „wykształcenie” nauczycielek oraz ich „kulturalne” obcowanie. Otóż w Milkunach pracowały trzy nauczycielki, było 19 uczniów, z których 5 uczęszczało do „zerówki”. Jedna z pań nauczycielek miała zaledwie średnie wykształcenie (dziś pracuje w szkole początkowej w Jaszunach); druga ma ukończony Szawelski Instytut Pedagogiczny i trzecia - absolwentka szkoły pedagogicznej w Mariampolu, dziś studiująca na 2 roku lituanistyki, pełniąca rolę kierowniczki. Waśnie pomiędzy nauczycielkami tak dokuczyły rodzicom, że zabrali swe dzieci z „takiej szkoły”. Niestety, podobne wykształcenie i styl bycia ma bardzo wielu nauczycieli pracujących w szkołach z państwowym językiem nauczania na Wileńszczyźnie. Nie jest przecież tajemnicą, że tu właśnie znajdują przytułek „specjaliści”, którzy nie tylko w stolicy, ale też w głębi Litwy nie potrafią się zaadoptować, czy też studenci wydziałów zaocznych, którzy więcej czasu spędzają na sesjach niż w szkole. Rodzice, którzy na początku powstawania tych szkół byli zaślepieni jedynie chęcią nauczania swych dzieci w języku państwowym, dziś widząc chociażby wyniki tegorocznych egzaminów państwowych w litewskich szkołach, zastanawiają się też nad jakością wiedzy w tych szkołach. Kształcenie bowiem nieuków potrafiących wymienić po litewsku kilka zdań wielu nie zadowala. O wynikach egzaminów i pracy nauczycieli właśnie mówił mer rejonu. I z tego wynikało, że absolwenci polskich szkół, w których dzieci m. in. od klasy 1 nauczane są języka państwowego (a ostrą przeciwniczką wprowadzania tego nauczania była m.in. pani Sabiené) doskonale sobie radzą zarówno z opanowaniem przedmiotów jak i języka litewskiego, czego dowodem są wyniki matury i wstępowania na studia na Litwie. Wobec liczb i procentów (ponad 50 proc. absolwentów szkół polskich dostaje się na studia, średnia krajowa - 40 proc.; w solecznickiej szkole średniej im. J. Śniadeckiego 70 proc. dostało się na studia, a w butrymańskiej - 100 proc.) słowa wiceministra Puodűiukasa o tym, iż wykładowcy Uniwersytetu Technicznego ubolewają nad tym, iż absolwenci szkół narodowościowych nie potrafią napisać paru zdań w języku państwowym rażą wyraźną tendencyjnością rozliczoną na totalny brak informacji w temacie.

Dziś szkoły narodowościowe oczekują od władz oświatowych jedynie proporcjonalnego finansowania, jako że proces nauczania w szkole narodowościowej jest bardziej kosztowny: tłumaczenia podręczników, dodatkowe podręczniki z języka ojczystego, dzielenie klas na grupy na lekcjach języka państwowego, opłacanie większej liczby pedagogów, w szkołach mieszanych też większej ilości kompletów. Dlatego mówiąc o koszyku ucznia, który wprowadzono tego roku (właśnie to ma, zdaniem urzędników, zmusić władze rejonów wileńskiego i solecznickiego do optymizacji czyli likwidacji małych szkółek) prezes „Macierzy Szkolnej” Józef Kwiatkowski upominał się o zwiększenie jego normy dla szkół mniejszości do 1,4 proc. Dziś ustawa przewiduje dla szkół miejskich współczynnik 1,05 proc., a dla wiejskich - 1,1 proc. Jest to urąganie faktom. Obliczenia (bardzo konkretne i szczegółowe) przeprowadzone przez „Macierz Szkolną” (drukowaliśmy je w ub. r.) wskazują na to, że do pełnej realizacji programu nauczania - zatwierdzanego przecież przez władze oświatowe - potrzeba o 17,5 proc. środków więcej ponad ustaloną normę w klasach początkowych, zaś w klasach szkoły podstawowej o 9 proc. Specjaliści z MOiN „obliczyli”, że różnica ta wynosi 3 proc. i w ustawie zapisane zostało 1,05. Z tego wynika, że punkt siedzenia określa punkt widzenia i nawet dwa razy dwa niekoniecznie musi być cztery, o ile jest taka potrzeba.

Jak szkoły narodowościowe mają sobie z tym poradzić - ich sprawa. Władze proponują m. in. nie dzielić klas na grupy podczas nauczania języka litewskiego.... Raptem język państwowy stał się nieważny? Z drugiej znów strony w środowisku lituanistów trwa dyskusja nad tym, od kiedy wprowadzi się ujednolicony egzamin z języka litewskiego dla wszystkich szkół w republice. Czy to nie skutek naszego bzdurnego chwalenia się, że maturę z języka litewskiego złożyliśmy lepiej od Litwinów. Ostatnio w gazecie pedagogicznej „Dialogas” przeczytałam list czytelniczki, która powraca do spraw matury i nazywa egzamin dla szkół narodowościowych z języka państwowego nadzwyczaj prymitywnym, ubolewając, iż pozwolił on Polakom i Rosjanom otrzymać dobre oceny i w ten sposób ułatwił dotarcie na studia, wykonkurowując Litwinów, którzy mieli bardzo solidny egzamin i mniej dobre oceny. Wniosek autorki listu jest jednoznaczny - egzamin ma być dla wszystkich jednakowy. List ten przypomniał mi nie tak odległe czasy sowieckie, kiedy to chcąc przeforsować niepopularną decyzję, szykowano dla niej grunt poprzez sławetne „listy ludzi pracy”. Niestety, tak myślą nie tylko poszczególni „obywatele” ale też urzędnicy MOiN. Dziś jest ku temu piękna okazja. W nowej redakcji założeń oświaty mniejszości narodowych matura z języka polskiego będzie tylko dla tych abiturientów, którzy sobie będą tego życzyli (rada szkoły już nie będzie o tym decydowała), czyli nie mamy już stopnia na maturze z języka ojczystego (dla Rosjan to był rosyjski, dla Litwinów - litewski), który mógłby być uwzględniony przy wstępowaniu na studia. Pozostaje więc jedno - wspólny dla wszystkich egzamin z języka litewskiego, oczywiście ujednolicony, bowiem „szanse powinny być równe”. Nie pomogło nam 25 tys. podpisów rodziców, którzy wybierając dla swych dzieci szkołę narodową chcieli, by też maturę ze znajomości ojczystego języka, literatury, a w ostatecznym wyniku przecież egzamin z ojczystej kultury, składały ich dzieci.

Co jest ciekawe i bardzo smutne to to, że proces odrodzenia rozpoczęty od odżegnania się od homo sovietikus, akcentowania kultury, dorobku narodowego, po dziesięciu latach jest kierowany na niszczenie świadomości narodowej. Litwa przez wieki, a szczególnie Wilno, było atrakcyjne tym, że tu nie stapiały się niczym w tyglu kultury poszczególnych narodów, lecz współżyły, rozwijając się i dopełniając siebie nawzajem oraz wzbogacając o nieprzemijające wartości ich obywateli, którzy w większości swej byli ludźmi wielojęzycznymi, otwartymi na tradycje i kulturę współobywateli. Żydzi, Polacy, Rosjanie, Białorusini, Litwini - w Wilnie mieli swe mocne ośrodki kultury. I to czyniło miasto niepowtarzalnym. Dziś prymitywny urzędniczyna z zapędami polityka redagując kolejne „ustawy” z bezmyślną głupotą stara się zniszczyć to, co powinno być cenione jako największa wartość. Ale szary urzędas pragnie wszystko uczynić takimż bezbarwnym i nikłym jakim jest sam, bo tylko wtedy ma szansę utrzymać się na stołku. Homo sovietikus zmieni się na homo...lietuvis. Czy dużo z tego Litwie przybędzie?

Janina Lisiewicz

Wstecz