Na 60-lecie męczeńskiej śmierci ks. prałata Karola Lubiańca (1866-1942)

Świadectwo Prawdzie dawane życiem i śmiercią

Ginie, zanika pamięć. A jest to pamięć niezmiernie cenna. Jest to pamięć o tych, którzy życiem swoim i zgonem dawali świadectwo Prawdzie”.

(Ks. Walerian Meysztowicz)

60 lat temu - 28 września 1942 roku - w Wilejce k. Mińska z rąk hitlerowców zginął ksiądz Karol Lubianiec, prałat kapituły wileńskiej, dziekan mołodeczański, proboszcz parafii św. Kazimierza w Mołodecznie i filii w Plebanii. Nim kule oprawców przerwały życie tego zacnego kapłana, przez długie lata był związany z Wilnem. Zarówno swym niezwykle czynnym życiem duszpasterskim, jak i bohaterską śmiercią zasłużył na pamięć potomnych. Decyzją magistratu miasta, w uznaniu pracy społecznej księdza, jedna z ulic wileńskich nosiła przed wojną jego nazwisko.

Był inspektorem i wykładowcą Wyższego Seminarium Duchownego w Wilnie, jednocześnie też założycielem zakładów rzemieślniczych dla chłopców z rodzin niezamożnych i sierot, wielkim czcicielem kultu Serca Jezusowego i budowniczym kościoła pod tym wezwaniem na Pohulance, apostołem wiary katolickiej wśród potomków dawnych unitów, misjonarzem w okolicach Starej Wilejki. Zginął, według relacji tamtejszych mieszkańców, za posiadany wśród miejscowej ludności ogromny autorytet człowieka i kapłana. Stając w obronie pokrzywdzonych, bez względu na ich narodowość, razem z kilkoma parafianami poniósł śmierć także za ukrywanie Żydów.

Karol Lubianiec przyszedł na świat w 1866 roku w miejscowości Lubiańce (parafia Nacza na terenie obecnej Białorusi), w rodzinie Józefa i Hermenegildy z Kozakowskich. „Nasi rodzice byli blisko spokrewnieni, pochodzili chociaż z niezbyt zamożnej, lecz szlacheckiej rodziny - wspomina sędziwa pani Stanisława Żemojtel, krewna księdza, mieszkająca obecnie w Wilnie (babcia pani Stanisławy i ojciec księdza byli rodzeństwem). - Rodzina posiadała niewielki majątek i 30 hektarów ziemi; teraz ta miejscowość pozostała za granicą białoruską. Karol miał brata i trzy siostry, z których jedna - Maria - została później zakonnicą, po wojnie wszyscy wyjechali do Polski”.

Prawdziwą i głęboką pobożność zaszczepiono chłopcu w domu rodzinnym, tam też potajemnie pobierał pierwsze nauki w języku polskim. Jego zamiar poświęcenia się służbie Bożej początkowo spotkał się ze sprzeciwem ze strony ojca, który marzył o przekazaniu w ręce syna spraw gospodarczych majątku. Dopiero mając 24 lata Karol uzyskał jego pozwolenie na wstąpienie do seminarium. Po ukończeniu nauki w Wilnie został wysłany do Akademii Duchownej w Petersburgu. Tam w 1898 r. otrzymał święcenia kapłańskie i skończył studia ze stopniem magistra św. teologii. Został skierowany na stanowisko ojca duchownego w wileńskim seminarium.

„Niewysoki, kościsty, wyprostowany, z prostym spojrzeniem szarych oczu, był człowiekiem wielkiej energii, wielkiego szczególnie poczucia obowiązków społecznych - tak wspomina o ks. Lubiańcu ks. Walerian Meysztowicz. - Stanowisko dawało mu kontakt z klerykami, wobec których był wymagający, twardy i sprawiedliwy”. Odpowiedzialną pracę wychowawcy przyszłych kapłanów prowadził w oparciu o własny przykład, nie tyle pouczając słowem, ile oddziałując zachowaniem i postacią człowieka, wymagającego przede wszystkim wobec samego siebie.

O księdzu Lubiańcu, jako wybitnym wychowawcy, zachował wspomnienia również ks. prałat Józef Obrębski. „Jako kanonika poznałem go w 1926 r. Był ojcem duchownym, spowiednikiem, inspektorem seminaryjnym, no i oczywiście członkiem kapituły. Odznaczał się wielką pobożnością, namaszczeniem, wiarą. Zawsze, jak wchodził na salę wykładową lub wygłaszał kazania, czuliśmy do niego wielki szacunek i cześć, nikt z nas nie śmiał wtedy łobuzować, co w innych przypadkach czasem się zdarzało. Był bardzo opanowany i właśnie ta jego postawa budziła szacunek wśród kleryków.

Pamiętam, na I roku wyznaczano nas po kolei do rannego dzwonienia na pobudkę o godz. 4.30, a było nas wtedy w seminarium około 140. Dwa razy miałem ten urząd pełnić i oba razy zaspałem. Słysząc dzwonek zrywałem się i biegłem w jego stronę, lecz nikogo tam nie ujrzałem. Dopiero po paru latach dowiedziałem się, że robił to ksiądz Lubianiec, chowając się potem i, co ważniejsze, nie robiąc mi wymówki. Mówiono, że często łóżko jego nawet nie bywało posłane, gdyż przez całą noc modlił się, czuwał, rozmyślał”.

Przebywając z klerykami ks. Lubianiec był ich starszym przyjacielem i doradcą. Serdeczne, poufne rozmowy, pogadanki łączył ze spacerami po mieście, otwierając oczy alumnom na bogactwo i piękno architektury Wilna i chlubną jego przeszłość.

Lecz głównym jego zajęciem było nie tyle seminarium, co organizacja działalności wychowawczej i charytatywnej wśród sierot i młodzieży z ubogich przedmieść Wilna. W latach 20. zasłynął jako ich gorliwy opiekun, tworząc cały szereg zakładów rzemieślniczych dla chłopców, gdzie mogli oni otrzymać zawód, w przyszłości gwarantujący pracę. Z tych tzw. „zakładów księdza Lubiańca”, wzorowanych na salezjańskiej pedagogice, wyszły zastępy doskonałych rzemieślników, szczególnie stolarzy; wielu też chłopców skierowano do szkół państwowych lub do seminarium. Pieniądze na ich utrzymanie zbierał ksiądz Lubianiec przeważnie od ziemian: głównymi dobroczyńcami byli pani Maria Jeleńska i p. Józef Montwiłł. Na Dobrej Radzie dotychczas zachował się długi parterowy budynek - jeden z byłych zakładów ks. Lubiańca.

Założył też kilka ochronek dla sierot: na Wilczej Łapie, w Czarnym Borze i Laurowie. Później zakłady rzemieślnicze w Wilnie przekazał księżom salezjanom, zaś do opieki nad ochronką w Czarnym Borze, po spotkaniu z Matką Urszulą Ledóchowską, zachęcił ss. urszulanki. Stworzył także przytułek dla księży emerytów, zwany „Betanią”, gdzie mieli oni zapewnione mieszkanie, opiekę i utrzymanie. Warto pamiętać, że swą działalność ksiądz Lubianiec prowadził w czasach I wojny światowej, kiedy niełatwo było o zdobycie każdego grosza.

Nawet na dzisiejsze możliwości techniczne i finansowe ta działalność „szaleńca sprawy Bożej”, jak postrzegano wówczas ks. Lubiańca, jest godna podziwu. Tuż po ukończeniu okupacji rosyjskiej i zajęciu Wilna przez Niemców - będąc wielkim czcicielem Serca Jezusowego - zainicjował on w latach 1913-1917 na Pohulance budowę świątyni pod tym wezwaniem. Plany sporządził i budowę objął architekt Antoni Wiwulski, autor pomnika Trzech Krzyży. Wiwulski, zauroczony nowym materiałem budowlanym - żelbetonem - dającym nieograniczone możliwości kształtów i rozmiarów, widział swój kościół z siedzącą postacią Stworzyciela, która zastąpiłaby kopułę, z wieżą - posągiem Zbawiciela. Ksiądz popierał ten pomysł. Niesłychany projekt nie został jednak dokończony, mury doprowadzono pod dach - śmierć Wiwulskiego przerwała jego realizację.

Po latach zaborów i wojen tereny wiejskie były spragnione bezinteresownej służby Bożej, czekając na księży-misjonarzy. Oczekiwały na działalność ofiarnych kapłanów, pozbawioną tanich efektów, łudzących pozorów i nietrwałych zdobyczy. Takiej misji w 1929 r. podjął się ks. kanonik Karol Lubianiec. Zrzekł się stanowiska inspektora i tytułów kanonika oraz prałata kapituły, by wyjechać do ubogiej parafii w miejscowości Minojty k. Lidy. W uroczym wiejskim zaciszu rozpoczął pracę proboszcza w małym drewnianym kościółku, wzniesionym sumptem właścicieli dworu.

Ksiądz-misjonarz prowadził swą akcję apostolską wśród mieszanej wyznaniowo i narodowościowo ludności, przyjmując do Kościoła katolickiego prawosławnych. Odwiedzał rodziny katolickie we wsiach prawosławnych i swoją bezinteresowną pracą duszpasterską, poświęceniem, dobrą radą i uczynnym słowem wzbudzał najpierw zainteresowanie, później szacunek, wreszcie zaufanie u ludności, również prawosławnej, a dawniej unickiej. Praca misyjna od podstaw odbywała się od wejścia w codzienne życie parafian, poznania ich dążeń i życzeń, roztoczenia opieki nad ich troskami, katechizacji, aż przychodził moment przyjęcia ich do Kościoła w obrządku łacińskim. Praca księdza była pozbawiona wszelkiego efektu zewnętrznego i natychmiastowych skutków. Nie gonił za ilością, lecz dbał o głębsze przeobrażenie życia duchowego swych owieczek.

W roku 1935 ks. Lubianiec przeniósł się w okolice Mołodeczna, m. in. objął ubogą filię parafii Kraśne, zwaną Plebanią. Tu także rozwinął na szeroką skalę działalność charytatywną, wspieraną dzięki staraniom księdza i jego autorytetowi, nawet z Warszawy. Praca ta zainteresowała nuncjusza apostolskiego, który odwiedził Plebanię w 1938 r.

Na zakończenie raz jeszcze sięgnijmy do wspomnień pani Stanisławy Żemojtel: „Widywaliśmy się rzadko, ksiądz był pochłonięty masą spraw i obowiązków. Zapamiętałam jego przyjazd na parę lat przed II wojną światową, kiedy brał udział w uroczystym poświęceniu figury Chrystusa Króla w Ejszyszkach. Ta figura do dziś stoi przed budynkiem szpitala, uznawana jest przez mieszkańców miasteczka za cudowną, gdyż broniła ludność przed rozstrzeliwaniem w czasie wojny. Po raz ostatni widziałam księdza Karola już podczas okupacji niemieckiej. Jesienią 1942 r. pożegnaliśmy go, miał wyjechać na parafię. Po jakimś czasie dotarła do nas wiadomość, że został rozstrzelany przez Niemców”.

Skąpe wiadomości o ostatnim, tragicznym okresie ziemskiego życia kapłana różnią się między sobą. Wśród tych relacji przewija się wątek ukrywania miejscowych Żydów, aresztowanie i więzienie księdza w Starej Wilejce. Podzielił los wielu innych księży z tych terenów. Nie wiadomo, w której bezimiennej mogile spoczywają jego doczesne szczątki. „Ubili światoho” - powtarzali mieszkańcy Plebanii i okolic po jego śmierci. Czy nim jest - o tym dziś wie tylko Bóg. Warto jednak, by pamięć o świetlanej postaci księdza Karola Lubiańca nie zanikła. Był jednym z wielu, o kim za życia mówiono w Wilnie z szacunkiem i podziwem, kto stanowił rzeczywisty duchowy fundament miasta. Żyjąc w poczuciu braku autorytetów moralnych w dzisiejszym społeczeństwie, warto wiedzieć, że możemy je znaleźć w nie tak znów odległej przeszłości.

Czesława Paczkowska

Wstecz