Podglądy

Panie Garšva, będziesz pan moim świadkiem

Tak się jakoś głupio składa, że państwo, uchodzące za demokratyczne, nie może być jednocześnie prywatnym salonem, w którym się przyjmuje tylko wybranych obywateli. Zapomnieli o tym litewscy liberałowie wysmażając nowelę do ustawy o obywatelstwie, która jak gorący kartofel sparzyła ręce samemu prezydentowi Valdasowi Adamkusowi. Średnia to musiała być przyjemność, tłumaczyć się wobec prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że wetowanie znowelizowanej ustawy nie miało sensu, bo została entuzjastycznie przyjęta „przez przytłaczającą większość w parlamencie”. Swoją drogą, „przytłaczająca większość w parlamencie” na czas głosowania nad tą ustawą musiała grupowo rozminąć się ze zdrowym rozsądkiem produkując takiego nacjonalistycznego, dyskryminującego znaczny odłam społeczeństwa gniota (panowie posłowie, kłania się Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu).

Tytułem wyjaśnienia przypominam o co chodzi. Dotychczasowa ustawa praktycznie wykluczała posiadanie przez obywateli Litwy podwójnego obywatelstwa. Jedynie prezydent mógł, w ramach wyjątku, nadać je (jako drugie) osobom szczególnie wobec Litwy zasłużonym. Z tego prawa korzystali głównie przedstawiciele świata kultury (litewskie obywatelstwo posiada m. in. primabalerina Maja Plisieckaja), sportowcy, politycy. Natomiast zgodnie ze znowelizowaną ustawą, obywatel Litwy, który wyemigrował do innego kraju, ma prawo zachować litewskie obywatelstwo. Byłoby miło, gdyby ten zapis nie dotyczył wyłącznie osób „litewskiego pochodzenia”. Krótko mówiąc, zgodnie z nową ustawą, Litwin, który zamieszka w Warszawie i uzyska polskie obywatelstwo, może zachować litewskie. Litewski Polak, który zafunduje sobie polski paszport i wyjedzie do tej samej Warszawy, z litewskim obywatelstwem będzie musiał się pożegnać. To samo dotyczy litewskich Żydów czy Rosjan, którzy wystąpią o izraelskie czy też rosyjskie obywatelstwo. Jest w ustawie i strona nieco komiczna. Litewski Polak (Żyd, Rosjanin) może cieszyć się podwójnym obywatelstwem tak długo, jak długo mieszka na Litwie, dopiero ewentualny wyjazd do Polski (Izraela, Rosji) pozbawia go litewskiego paszportu. W opinii władz Litwy taki wyjazd będzie traktowany jako powrót do etnicznej ojczyzny, repatriacja.

Legislacyjna schizofrenia. Próbuję połapać się w tym rozdwojeniu poselskiej jaźni na własnym przykładzie i mózg mi dęba staje. Od dziecka uczono mnie z nabożną prawie czcią deklamować: „Litwo, Ojczyzno moja...”. Naprawdę w tę ojczyznę uwierzyłam, a teraz mi ją dosłownie spod stóp wyszarpują. Okazuje się, że moją prawdziwą, właściwą czy jeżeli ktoś woli, etniczną, ojczyzną jest Polska. Nieważne, że urodziłam się na Litwie, że do Polski po raz pierwszy trafiłam mając 24 lata i spędziłam tam w sumie może z pół roku. Wystarczy, że uzyskam polskie obywatelstwo, wyjadę na miesiąc, powiedzmy do Ciechocinka, i już na zawsze zostanę przypisana do nowej ojczyzny, bo w pojęciu litewskich władz, repatriowałam. Zresztą w tej sytuacji jako repatriacja może być traktowane każde przekroczenie litewsko-polskiej granicy. Wyobraźmy sobie, że będąc już podwójną obywatelką wpadam na trzy godziny do Suwałk na piwo. A co, mogę mieć taki kaprys? Mogę. Ale lepiej, żebym nie miała, bo strach pomyśleć o konsekwencjach. Może się bowiem okazać, że po strzeleniu sobie w Suwałkach „Okocimia” bądź „Żywca” już nie mam po co wracać do Wilna, bo w świetle litewskiego prawa repatriowałam. Szczerze mówiąc aż korci, żeby wystąpić o to polskie obywatelstwo i sprawdzić, jak to będzie. Zresztą nie miałabym nic przeciwko temu, by mi w oparciu o nową ustawę litewskie obywatelstwo odebrano. Nie dlatego, że mi ono w jakiś sposób ciąży, tylko dlatego, że chętnie się o nie poprocesuję w Strasburgu. Niestety, jestem pewna, że mnie ta „przyjemność” ominie.

Tak się bowiem składa, że znowelizowana ustawa jest nie tylko nacjonalistyczna, wredna i głupia, ale też niewykonalna. Bowiem przed odebraniem litewskiego obywatelstwa ktoś mi będzie musiał udowodnić, że jestem osobą „nielitewskiego pochodzenia”. Płonę ciekawością, kto byłby w stanie to uczynić? I w jaki sposób, skoro wpis określający narodowość jest – do litewskich paszportów – wnoszony wyłącznie na życzenie. Powiedzmy, że takiego wpisu nie mam, a nawet jak mam, to mogę paszport „zgubić” i wystąpić o nowy, już bez wpisu. I oto już jestem – „wyższyj sort” – litewskiego pochodzenia. Że co? Że ukończyłam polską szkołę? Byłam zmuszona, bo rodzice mnie do takiej oddali, nie pytając – smarkatą – o zgodę. Że rodzice Polacy? Jacy tam Polacy, spolonizowani Litwini. Jeżeli ktoś nie wierzy, służę wiarygodnym świadkiem w osobie litewskiego hiperpatrioty Kazimierasa Garšvy. Może ktoś nie słyszał, ale prezes „Vilniji” od lat na każdym rogu gębę drze, że my tu wszyscy spolonizowani Litwini. Panie Garšva, będziesz pan moim świadkiem przed komisją weryfikującą, jaka krew dominuje w moich żyłach – polska czy litewska. Że nazwisko mam polskie? Niezupełnie, a raczej zupełnie nie. Zresztą Kowalscy czy Nowakowie też nie mają czym się martwić. Nazwisko otóż o niczym jeszcze nie świadczy. Najgorliwszy z Litwinów, jakiego znałam, nosił nazwisko Borisowas. Wyróżniał się graniczącym z nacjonalizmem patriotyzmem i udusiłby każdego, kto by mu próbował sugerować, że nie jest stuprocentowym Litwinem. Zresztą, gdyby nas weryfikowali na podstawie nazwisk, to pozwolę sobie zauważyć, że i pan Landsbergis ma niezupełnie litewskie. W każdym bądź razie, gdyby o pochodzeniu decydowało nazwisko, to ojciec litewskiej niepodległości nie mógłby wystąpić, na przykład, o obywatelstwo izraelskie, bo by mu litewskie zabrano. Ale to tylko dygresja. W każdym bądź razie ja osobiście żadnych oznak „nielitewskiego pochodzenia” – ani na twarzy, ani na ciele – nie noszę. Po litewsku mówię lepiej niż niektórzy Litwini, a w razie czego mogę i Konstytucji na pamięć się nauczyć (znajomość Konstytucji jest jednym z warunków uzyskania litewskiego obywatelstwa) i hymn o „Lietuvie Tévyné musu...” stojąc na baczność zaintonować. Jestem więc (jako Litwinka z pochodzenia) pewna, że mogę śmiało wystąpić o polskie obywatelstwo, zamieszkać w Ustrzykach Górnych czy w Pcimiu Dolnym i zachować przy tym obywatelstwo litewskie, do którego jestem przywiązana jak sznurowadło do buta, czyli skomplikowanie, ale mocno.

Teraz serio. Nie zamierzam oczywiście wygłupiać się ani z „gubieniem paszportu”, ani z hymnem, ani też z przenosinami do Pcimia Dolnego. Chciałam tylko udowodnić, że możemy śmiało, bez obawy o utratę litewskiego, występować o polskie obywatelstwo. Nikt nam litewskiego paszportu nie zabierze, bo nie istnieje szablon (i nikt go nie stworzy, bo to by był już nawet nie nacjonalizm, a czystej wody rasizm), według którego można określić, kto z nas jest mniej, a kto bardziej Litwinem.

Tak więc w tej całej awanturze z ustawą o obywatelstwie chodzi tylko i wyłącznie o to, że usiłuje ona dzielić obywateli na dwie kategorie: pierwszo- i drugorzędnych. „Pierwszorzędni” nigdy nie będą musieli dowodzić swojej przynależności do tego państwa, nigdy nie staną wobec konieczności wyrzekania się swojego prawdziwego pochodzenia, ani też deklamowania urywków z Konstytucji lub śpiewania hymnu, którego słów (to tak na marginesie) większość Litwinów nie zna. Skoro oni nie muszą, to dlaczego ktoś chce nas zmusić do tak upokarzających praktyk?

Poza tym, czy można, panowie liberałowie i panie prezydencie, aż tak szafować obywatelami, których Litwa i tak nie ma za wielu? Od chwili ogłoszenia niepodległości za chlebem z naszego kraju wyemigrowało 220-230 tysięcy, czyli około 13 procent obywateli. W poszukiwaniu pracy Litwini emigrują głównie na Zachód, do Kanady czy USA. Ci z nich, którym udało się tam zaczepić i uzyskać amerykańskie, brytyjskie czy niemieckie obywatelstwo, litewskie „mają w głębokim poważaniu”, czyli wręcz przeciwnie. Nie zamierzają tu ani wracać, ani inwestować swoich ciężko zarobionych euro czy „waszyngtonów”. Nie zamierzają też poprawiać litewskiej sytuacji demograficznej, zrobią raczej wszystko, by ich urodzone na emigracji pociechy odwiedzały biedną Litwę wyłącznie w charakterze zamożnych turystów. Więc nie szafujmy obywatelami polskiego pochodzenia, którzy do „Litwy, Ojczyzny...” są przywiązani jak rzadko kto i nawet po uzyskaniu polskiego obywatelstwa za daleko nie odjadą i mogą w każdej chwili wrócić. Nie zapominajmy, szanowni politycy, że demografowie biją na alarm: trzecie tysiąclecie może być ostatnim dla narodu litewskiego. Co roku na Litwie przychodzi na świat mniej więcej o 4 tysiące mniej ludzi niż umiera. Chcąc zapewnić równowagę w zmianie pokoleń, każda kobieta na Litwie powinna urodzić co najmniej dwoje dzieci, tymczasem obecnie na jedną Litwinkę przypada zaledwie 1,35 dziecka. Z tendecją zniżkową.

Co prawda posiadamy grupę aktywnych reemigrantów z USA, ale tak się składa, że nadają się oni raczej na pacjentów oddziałów gerontologicznych (gerontologia – jest nauką zajmującą się profilaktyką i leczeniem chorób wieku starczego) niż na klientów porodówki. Poza tym amerykańscy Litwini wracają tu wyłącznie jako prezydenci, posłowie na Sejm bądź przynajmniej nosiciele ministerialnych tek. Rozumiemy, że Litwin made in USA jest wyższej próby niż Litwin made in Poland, ale jestem pewna, że podaż tych pierwszych wyczerpie nam się wraz z wyczerpaniem wysokich państwowych stołków.

Co tu dużo mówić. Nie udała się panom liberałom nowelka ustawy o obywatelstwie. Z daleka cuchnie nacjonalizmem, zresztą nie tylko my ten odór czujemy. Przyprawia on o mdłości również światłych Litwinów. „Ustawa głosi jednoznacznie, że Litwin w naszym państwie jest obywatelem wyższej próby niż Polak, Rosjanin czy Łotysz – oburza się w „Lietuvos rytas” Rimvydas Valatka. Najbardziej oburza go fakt, że podczas debat nad tą ustawą „Sejm za mocno i nie dyskutował – interesy rusofobów tym razem okazały się zgodne z interesami jawnych bądź utajnionych antysemitów i antypolonistów”. Oburza Valatkę i postawa prezydenta Valdasa Adamkusa, który, jego zdaniem, „albo nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć, dlaczego podpisana przez niego ustawa przynosi Litwie hańbę”. Zgadzam się z felietonistą „Lr”, że obietnice, które nasz prezydent składał w rozmowie telefonicznej Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, problemu nie rozwiążą.

Przypominam, że prezydent Adamkus w rozmowie tej wyraził gotowość załatwiania spraw obywateli litewskich pochodzenia polskiego „indywidualnie, w trybie przysługujących mu uprawnień”. Bóg zapłać, Panie Prezydencie, za to wyróżnienie litewskich Polaków. Ale gdzie są gwarancje, że jutro nie zadzwoni Władimir Putin czy Ariel Szaron. Wobec nich też trzeba będzie jakąś gotowość wyrazić.

Słowem, gniota do poprawki! Nawet w świetle tego, że Polaków prezydent Adamkus obiecał traktować wyjątkowo, ustawę o obywatelstwie należy czym prędzej znowelizować. Z uwagi na dobre imię Litwy, ojczyzny mojej...

Lucyna Dowdo

PS Jestem pełna podziwu wobec zachowania prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Bez żartów. Spodziewałam się w tej sytuacji raczej powołania jakiejś polsko-litewskiej komisji prezydenckiej, kolejnej rady międzyrządowej czy drugiego zgromadzenia poselskiego, które by latami odwiedzały się nawzajem i radziły, co by tu takiego zrobić, by litewska ustawa o obywatelstwie nie krzywdziła Polaków. Tymczasem prezydent Kwaśniewski załatwił sprawę po męsku, jednym telefonem. Z doniesienia agencji PAP wynika, że najpierw pogwarzył sobie z prezydentem Adamkusem (grzecznie) o kontrowersyjnej ustawie, a potem, tak jakoś między innymi, napomknął, że zbliża się szczyt NATO w Pradze. W polityczno-dyplomatycznym slangu brzmiało to niewinnie „prezydent Kwaśniewski poinformował prezydenta Adamkusa o ubiegłotygodniowym spotkaniu ministrów państw NATO w Warszawie i o planowanym szczycie w Pradze”. W istocie zabrzmiało to jak niedwuznaczna aluzja. Wszak Polska jest gorliwym adwokatem Litwy w NATO. Co by było, gdyby ta jej gorliwość nieco ostygła? Brawo, Panie Prezydencie, społeczeństwo kocha takie proste a efektowne rozwiązania. Nigdy tego Panu nie zapomnimy i polecamy się na przyszłość, gdy nasze kochane władze znów nam wytną jakiś antypolski numerek.

Wstecz