Czas na podsumowania

Polacy w stołecznym ratuszu

Stanowią bez mała dziesięć procent ogółu. Za mało, by samodzielnie podejmować ważne decyzje lub dyktować większości własną wolę, lecz za dużo, by się z nimi nie liczyć, by ich przynajmniej nie wysłuchać. Jako frakcja istnieją od 1995 roku, czyli od trzech kadencji. Podczas dwu pierwszych „grzeli opozycyjne ławy”. Po ostatnich wyborach weszli do rządzącej koalicji. Nie wszystkim to się podobało. Pobąkiwano o spisku, o zdradzie interesów mniejszości polskiej. Bo my, Polacy z Wileńszczyzny, przyznajmy to szczerze, przyzwyczailiśmy się być raczej w „ruchu oporu”, na „ławie rezerwowych”, w opozycji. Zasadzić się „w okopach” i pohukiwać, że nas nie lubią, krzywdzą, dyskryminują. To jest to. Tak łatwiej kreować się na bohaterów, chociaż trudniej coś konkretnego zdziałać. Oni przed blisko trzema laty zaryzykowali, weszli w skład rządzącej koalicji z liberałami i (o zgrozo!) konserwatystami. Czy postąpili słusznie? I w ogóle jak wypadli jako ojcowie miasta? Minęło dwa i pół roku, więc już mogą podsumowywać, wnioskować, rozliczać się wobec tych, którzy im zaufali, wobec wyborców. Czytelnicy już pewnie zgadli, że mowa o frakcji Akcji Wyborczej Polaków na Litwie w Samorządowej Radzie Miasta Wilna. W 51-osobowej radzie jest ich pięciu, w 30-osobowej rządzącej koalicji dysponują szóstą częścią głosów. Mało? Dużo? Zależy od skuteczności radnych.

O podsumowania, wnioski czy, jeżeli ktoś woli, rozliczenia z dwuipółletniej pracy w stołecznej radzie poprosiliśmy Pana Tadeusza Filipowicza, członka jej zarządu, przewodniczącego komitetu rozwoju samorządności, łączności ze społeczeństwem i porządku publicznego oraz prezesa stołecznej frakcji AWPL.

- Panie Tadeuszu - świadomie prowokuję, - marszałek Józef Piłsudski miał kiedyś powiedzieć (cytuję z pamięci, a więc w przybliżeniu), że czasem, żeby wejść do raju, warto wziąć za rękę samego diabła. Niech mi Pan u schyłku kadencji powie, ale szczerze, czy warto było brać tego „diabła” za rękę, czyli wchodzić do rządzącej koalicji, w dodatku, gdy jednym z koalicjantów są niezbyt przychylni Polakom konserwatyści?

- Szczerze... - zaczyna po namyśle. - Doskonale wiemy, że w stolicy radni AWPL, w odróżnieniu od rejonu wileńskiego czy solecznickiego, nigdy nie będą w absolutnej większości. W związku z tym zawsze będą stawali przed wyborem: albo jesteśmy w tak zwanej pozycji, albo w opozycji, z wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Chodzi jednak o to, że gdy się jest w rządzącej koalicji, możliwości wykonania programu wyborczego są większe, ale nie jest to proste. Istnieją wszak też interesy koalicjantów, które nie zawsze i niekoniecznie bywają zgodne z naszymi.

Mój rozmówca przyznaje, że w takiej sytuacji czasami muszą być stosowane rozwiązania kompromisowe, częściowo zadowalające wszystkie zainteresowane strony.

- Chodzi jednak o to, by nie sprzeniewierzyć się głównej zasadzie, nie zdradzić priorytetów, jakimi dla polskiej frakcji są polskie szkolnictwo, kultura, wspieranie działalności naszych organizacji społecznych - wylicza.

Szczerze mówiąc, polscy radni w stolicy dźwigają tak jakby podwójne brzemię, bo mają podwójne zobowiązania: wobec Polaków i wobec ogółu mieszkańców stolicy.

- Ani na chwilę nie zapominamy, że nasza frakcja jest zobligowana do działania na rzecz społeczności polskiej - mówi Tadeusz Filipowicz, - chociaż nie staramy się, i nie mamy prawa, izolować się również od tematyki ogólnomiejskiej. Swojej działalności nie ograniczamy wyłącznie do polskiej problematyki. Tym bardziej, że sprawy ogólnostołeczne dotyczą wszystkich mieszkańców miasta. Każdy się ze mną zgodzi, że, na przykład, w kwestiach socjalnych nie ma podziału na narodowości. Podobnie jest w kwestiach rozwoju miasta, infrastruktury, gospodarki komunalnej.

Rzeczywiście, niesprawiedliwością by było, na przykład, „sortowanie” wg narodowości ludzi potrzebujących socjalnego wsparcia. Więc chociaż przewodniczącym samorządowego komitetu ds. socjalnych jest akurat członek frakcji AWPL Wincenty Suchowiej, zapomogi nie są wydzielane wg klucza narodowościowego.

- Wspieramy nie Polaków, Rosjan czy Litwinów, lecz po prostu: rodziny wielodzietne, ludzi samotnych, niepełnosprawnych i innych najbardziej tego wsparcia potrzebujących. Podobnie jest z ochroną zdrowia. To jest dziedzina, która w równym stopniu dotyczy każdego z nas. Zawsze więc wypowiadaliśmy się za zwiększeniem finansowania służby ochrony zdrowia. Ale na tym polu nasza polska frakcja ma i zasługę, którą chyba mogę troszeczkę się pochwalić. Między innymi, dzięki aktywności radnych z ramienia AWPL na razie wstrzymano reorganizację i zamknięcie szpitala Czerwony Krzyż.

AWPL-owcy w stołecznym samorządzie są tylko jedną z kilku frakcji. W koalicji czy poza nią, po prostu starają się realizować swój program wyborczy, program obejmujący gospodarkę i zarządzanie miastem, praworządność i politykę socjalną czy zdrowotną, oświatę i kulturę. W jednej, a ściślej mówiąc w dwu kwestiach, Polacy są w stołecznym samorządzie nieprzejednani. Co tam nieprzejednani. Niektórzy ich koledzy powiedzieliby zapewne: „twardogłowi”.

- W dziedzinie oświaty i kultury nasze pozycje zawsze były jasne i niedwuznaczne - podkreśla prezes polskiej frakcji. - Zawsze opowiadaliśmy się za stworzeniem warunków, w których każde dziecko miałoby realną możliwość pobierania nauki w języku ojczystym na wszystkich szczeblach.

To dzięki aktywnej postawie radnych AWPL udało się zachować wszystkie stołeczne polskie szkoły, a nawet powiększyć stan posiadania polskiego szkolnictwa. To z inicjatywy Polaków rada podjęła decyzję o przekazaniu pękającej w szwach szkole im. Jana Pawła II budynku dawnej rosyjskiej szkoły w Karolinkach. Tak więc od 1 września mamy dwie szkoły tego patrona. Średnią (9, 10, 11, 12 klasy przeniosły się do Karolinek) oraz podstawową w dawnym gmachu w Justyniszkach. Nie zapomniano i o najmłodszych. Na prośbę rodziców i wychowawców w Naujininkai otwarto polską szkołę-przedszkole „Šaltinélis” („Źródełko”).

Planujemy już w przyszłym roku szkolnym taką samą szkołę utworzyć na bazie karoliniskiego przedszkola „Raktelis” („Kluczyk”), którym kieruje pani Łucja Wojśniewicz. To są dopiero plany, chociaż bardzo realne. Na dziś natomiast cieszymy się też z tego, co nam się udało zachować. Mam na myśli status średniej dla antokolskiej szkoły im. Joachima Lelewela (dawna „piątka”). A powiem szczerze, że zakusy na przekształcenie jej w podstawową były bardzo poważne.

Podczas, gdy wielu naszych społecznych i politycznych działaczy od lat szaty na sobie drze (i słusznie) o polskie podręczniki (za drogie, za mało!), frakcja AWPL w stołecznym samorządzie tak długo „drążyła” swoich kolegów radnych, aż wymogła obietnicę, która mnie, przyznam, wprawiła w lekkie osłupienie. Zarząd miasta zobowiązał się do wyasygnowania z własnych rezerw finansowych funduszy na druk brakujących podręczników dla wszystkich szkół polskich w Wilnie.

- Chociaż oficjalna decyzja w tej kwestii jeszcze nie zapadła, zgoda na to jest już na wszystkich poziomach - komunikuje mi spokojnie prezes polskiej frakcji. Spokojnie, czyli bez emocji, co dziwi. Wyobrażam sobie, ile wysiłku trzeba było włożyć w skłonienie do takiej decyzji niektórych radnych. W czasie, gdy się nad tym zastanawiam, mój rozmówca dawkuje mi kolejne porcje zaskoczenia:

- W zasadzie uzgodniliśmy na wszystkich szczeblach i to, że w trakcie formowania budżetu na rok 2003 zostaną uwzględnione kwoty na remonty 11 polskich szkół i przedszkoli. Jest to wspólny projekt ze Stowarzyszeniem „Wspólnota Polska”. Z budżetu miasta wyasygnuje się na ten cel około miliona litów, „Wspólnota” obiecuje dwa razy tyle.

Zresztą, bez oglądania się na „Wspólnotę”, która i tak bardzo wiele dla polskich szkół Wilna i Wileńszczyzny robi, w miarę możliwości starają się z miejskiego budżetu wyciąć nieco gotówki na bieżące remonty. Latem tego roku samorząd miał trochę wpływów do budżetu prywatyzacyjnego, więc wyasygnowali trochę funduszy na bieżące remonty czy nowe meble do przekazanych polskim szkołom nowych budynków. Zresztą nie zapominają i o tych niezupełnie nowych.

- Wsparliśmy szkoły Ignacego Kraszewskiego w Nowej Wilejce i Jana Pawła w Justyniszkach, gdzie były potrzebne bieżące remonty. W ubiegłym roku w szkole Syrokomli nieco „podreperowaliśmy” podwórko, zresztą nie tylko podwórko - wylicza Tadeusz Filipowicz. Zastrzega jednocześnie, że dbając o formę, nie można zapominać o treści. - Będziemy nadal pracowali nad koncepcją rozwoju szkół polskich w Wilnie - zapewnia. - Sądzimy, że rację bytu mają tu minimum trzy polskie gimnazja. Mamy już gimnazjum imienia Adama Mickiewicza, podstawy do kolejnego stworzyliśmy w szkole imienia Jana Pawła II, trzecie, tak uważamy, powinno powstać, i w tym kierunku działamy, w „trójkącie szkół” im. Syrokomli, Wiwulskiego i Lelewela. Nie wykluczamy także możliwości utworzenia czwartego gimnazjum w Nowej Wilejce, na bazie szkoły Kraszewskiego.

- Panie Tadeuszu, a co z kulturą?

- Poziom finansowania kultury jaki jest, każdy wie - odpowiada parafrazując znane powiedzonko. - Dotyczy to zresztą nie tylko kultury polskiej. My jednak, w miarę możliwości, staraliśmy się wspierać polskie zespoły artystyczne i placówki kulturalne. Finansowaliśmy obchody Dnia Dziecka w Domu Kultury Polskiej, „wykroiliśmy” jakieś pieniądze dla teatru Ireny Litwinowicz, dla zespołu „Wilenka” z „syrokomlówki”. W ubiegłych latach wsparliśmy finansowo „Wilię”, Polskie Studio Teatralne Liliji Kiejzik, „Wincuka” i niektóre inne polskie zespoły i inicjatywy kulturalne. A w tym roku udało się coś uszczknąć i dla polskiej prasy, wsparliśmy chociaż symbolicznymi dotacjami „Kurier Wileński”, „Magazyn Wileński” i „Przyjaźń”. Zamierzamy wyasygnować fundusze na tradycyjną noworoczną choinkę dla polskich dzieci w siedzibie Zarządu Miejskiego ZPL.

- Kultura kulturą, ale gdybym nie poruszyła sakramentalnego tematu „stołeczna frakcja AWPL a zwrot ziemi”, wielu czytelników uznałoby ten tekst za niekompletny. Wiem, że to akurat nie leży w kompetencji samorządów, ale interesuje mnie zdanie panów radnych na temat tego, co się ostatnio, szczególnie w stolicy, w tym temacie porobiło.

- Sprawa zwrotu ziemi jest o tyle złożona, że na ten proces możemy wpływać tylko pośrednio - prezes frakcji rozkłada ręce. - Służba regulacji rolnych, decyzje, dokumentacja, kontrole - to wszystko znajduje się w gestii powiatów. A że tam nie wszystko jest w porządku, o tym każdy wie. Zresztą my, Polacy, wiedzieliśmy o tym od zawsze, ale nikt nie chciał nas słuchać. Instytucje praworządności zainteresowały się tym dopiero wówczas, gdy związanymi z ziemią megaaferami zainteresowała się prasa republikańska. Jednak i teraz nie jest dobrze, praca miejskich służb regulacji rolnych została praktycznie sparaliżowana.

Tadeusz Filipowicz uważa, że jeżeli nie daje się w inny sposób wpłynąć na przyśpieszenie i uporządkowanie zwrotu ziemi, to należy przynajmniej doprowadzić do konfrontacji decydentów i tych, którzy bezskutecznie na ten zwrot czekają. Niech się wobec ludzi tłumaczą, niech staną z nimi oko w oko, bez chowania się za drzwiami gabinetów-bastionów, do których szaremu człowiekowi tak trudno się przebić przez kolejki i tłumy sekretarek. Przed tygodniem podczas kolejnego spotkaniu mera Wilna z pracownikami Departamentu Rozwoju Miasta prezes polskiej frakcji wystąpił z inicjatywą zwołania w najbliższym czasie w samorządzie konferencji bądź seminarium na temat problemów zwrotu ziemi w mieście. Propozycja została zaakceptowana. Zaprosi się na tę konferencję wszystkie zainteresowane i zaangażowane strony - przedstawicieli powiatu, służb regulacji rolnych i Departamentu Rozwoju Miasta, gdzie powstają projekty.

- Zamieścimy też ogłoszenia w naszej prasie, by w tej konferencji mogli uczestniczyć ludzie, którzy od lat bezskutecznie obijają progi urzędów. Każdy będzie mógł zadać pytanie, uzyskać informację czy obietnicę z pierwszych ust. Tym bardziej, że na podstawie znowelizowanej sejmowej ustawy i decyzji Sądu Konstytucyjnego, 19 września bieżącego roku wreszcie się ukazała rządowa uchwała zobowiązująca m. in. służby związane ze sprawami ziemi do ujawnienia w ciągu miesiąca materiałów kartograficznych, na których muszą być zaznaczone granice działek sprzed okresu nacjonalizacji, o zwrot których ubiegają się ich dawni właściciele.

- Powróćmy teraz do kwestii ogólnych. Dla przeciętnego obywatela, każdy samorząd, a już stołeczny w szczególności, kojarzy się często z potężną machiną biurokratyczną, która się w dodatku ostatnio, z racji prac budowlanych, otoczyła trudnymi do sforsowania okopami. Czy próbowaliście tej „hydrze” uciąć trochę macek?

- Radny, jak wiemy, nawet członek zarządu, nie jest etatowym pracownikiem samorządu. I ta społeczna praca, którą wykonuje w radzie, nie jest, oczywiście, jego podstawowym źródłem utrzymania. Spośród 51 radnych etatowymi pracownikami są tylko mer miasta i dwaj jego zastępcy. Czyli nas trudno określić mianem biurokratów.

A z biurokracją w samorządzie oczywiście walczymy. Tylko podczas obecnej kadencji zlikwidowaliśmy 135 etatów, o 53 osoby zredukowano aparat w centralnej administracji samorządowej przy alei Giedymina. Pobory kierowników i administracji kontrolowanych przez samorząd spółek i przedsiębiorstw są uzależnione wyłącznie od wyników ich gospodarczo-finansowej działalności. A mienie, z którego w wyniku przekształcenia niektórych spółek możemy zrezygnować, podlega prywatyzacji. Uzyskane w ten sposób fundusze uzupełniają kasę miasta i są wykorzystywane do jego rozwoju. - Chyba nie muszę tłumaczyć, że efektywność pracy rady samorządowej jest uzależniona od finansów, od wielkości budżetu – kontynuuje Tadeusz Filipowicz. - Niestety, chociaż od dawna o to walczymy, samorządy nie mają prawa ściągać podatków, samodzielnie formować budżetu, dysponować ziemią, majątkiem samorządowym, musimy więc zadowalać się tym, co mamy.

Stolica dzisiaj otrzymuje zaledwie 30 procent ściąganych w Wilnie podatków i dotuje ponad 30 samorządów w całej Litwie. Budżet wileńskiego samorządu na 2002 rok wyraża się kwotą około pół miliarda litów. Niby oszałamiająca kwota, ale tych pieniędzy wystarcza na zaspokojenie zaledwie połowy potrzeb miasta. I dlatego, między innymi, samorząd wkłada niemało wysiłku w to, aby do rozwoju miasta przyciągnąć inwestycje rządowe i prywatne, zarówno krajowe jak i zagraniczne. A gdzie inwestycje, tam i miejsca pracy – poczynając od budowy nowej drogi z osiedla Zameczek, która już niedługo przy Domu Prasy estakadą bezkolizyjnie włączy się do miejskiego ruchu i kończąc nowym mostem vis-á-vis ulicy Wróblewskiego.

Albo weźmy dla przykładu budowę nowej siedziby samorządowej, która czasem budzi dyskusje na temat jej celowości. Może nie wszyscy o tym wiedzą, ale nowy gmach nic nie będzie kosztował podatnika, sprzedaż obecnych mieszczących się w śródmieściu samorządowych siedzib w zupełności ten wydatek zrekompensuje. A wszyscy na tym zyskamy, gdy samorządowe „gabinety” będą ulokowane w jednym gmachu i gdy w razie potrzeby z głupim świstkiem papieru nie będziemy musieli ganiać od „Piłata do Heroda” po całej alei Giedymina i okolicach.

- Dążymy też do tego, by Wilno stało się miastem, w którym mieszka się nie tylko wygodnie, lecz i zdrowo – dodaje mój rozmówca. – Wszyscy zyskaliśmy na tym, że spółka „Vilniaus vandenys” („Wileńskie Wody”) w ubiegłym roku oddała do użytku nowe oczyszczalnie w Antowilach, przez co wilnianie piją wodę bez domieszek żelaza. Do 2004 roku przewidujemy rekonstrukcję 80 kilometrów sieci wodociągowych i kanalizacyjnych, planujemy też rozszerzenie tych sieci do Ginejciszek, Tarandy, Bojar i Rzeszy.

- Kolejne wybory samorządowe nie za górami, bo już 22 grudnia tego roku. Czy polska frakcja z ręką na sercu może powiedzieć, że jest zadowolona ze swojej obecności w stołecznym samorządzie, w rządzącej koalicji.

- Staraliśmy się godnie i sumiennie reprezentować mieszkańców Wilna, naszych wyborców, dążyliśmy do maksymalnej jawności pracy samorządu poprzez środki masowego przekazu - prasę, radio, telewizję – mówi Tadeusz Filipowicz. – Chcieliśmy też, by każdy wilnianin czuł się w swoim mieście gospodarzem. Między innymi, decyzją rady we wrześniu 2000 roku utworzono 27 społecznych doradczych komisji o różnych kierunkach działalności, poczynając od komisji nazewnictwa placów i ulic i kończąc komisją ds. mniejszości narodowych. Każdy mieszkaniec miasta ma prawo uczestniczyć w pracy tych komisji.

Prezes stołecznej frakcji AWPL przyznaje, że dobre chęci, a możliwości ich realizacji czasami dzieli wielka przestrzeń, szczególnie gdy chodzi o sprawy polskie. Ale tak się składa, że „lenku frakcija” zawsze się gdzieś z jakąś polską inicjatywą wkręci, czasem po dobroci, czasem wiercąc koalicjantom „dziurę w brzuchu”, ale swoje, polskie zawsze osiągnie.

- Może nas za tę polskość ktoś i nie lubi, ale nie sposób nas nie zauważyć czy zlekceważyć – przyznaje Tadeusz Filipowicz.

Czy w przyszłym roku będziemy mieli w wileńskim samorządzie frakcję AWPL? To wszystko zależy od aktywności wyborców. Od aktywności wyborców zależy też, czy będzie realizowany program wyborczy Akcji Wyborczej. Chociaż nie tylko od tego.

- Możliwości realizowania programu zależą od szeregu uwarunkowań. Po pierwsze, ile mandatów będziemy mieli w radzie miasta po wyborach – wylicza prezes frakcji AWPL. – Po drugie, kto będzie reprezentował Polaków na liście? Mam na myśli kwalifikacje tych ludzi, ich wykształcenie, doświadczenie, chęci i możliwości działania. Przy okazji przypominam o możliwości rankingowania list wyborczych, czyli o tym, że to nie partia, a wyborca decyduje o kolejności kandydatów na liście, o tym, kto powinien czy zasłużył na to, by wejść do rady. Po trzecie, możliwość realizacji takiego czy innego programu zależy od tego, ile mandatów otrzymają inne partie, jakie, poza naszą, opcje polityczne wejdą do rady, jakie będą w niej dominowały. Dużo tych warunków, a w sumie wszystkie sprowadzają się do jednego – aktywności wyborczej. Dlatego też do tej aktywności gorąco zachęcam.

- Panie Tadeuszu, a jakich, Pana zdaniem, ludzi powinniśmy wybierać sobie na radnych? Proszę wymienić tylko trzy pierwsze cechy, które po usłyszeniu tego pytania przyszły Panu na myśl.

- Uczciwych, kompetentnych, doświadczonych – odpowiada bez namysłu.

Lucyna Dowdo

Wstecz