Podglądy

Co będzie, jeżeli naród zażartuje?

Chociaż oficjalna kampania wyborcza rozpocznie się dopiero 23 listopada, już od dwu tygodni z kilku mijanych w drodze do pracy błękitnych billboardów uśmiecha się do mnie pewien przystojniak. Nie tylko się uśmiecha. Nawołuje pogodnie: „Odważnie patrzmy w przyszłość”. Żarty pan sobie stroi, panie Paulauskas... Mnie osobiście, na widok listy kandydatów na prezydenta, robi się straszno. Nie mówię o takiej politycznej arystokracji, jaką, dla przykładu, jest pan, panie marszałku, urzędujący prezydent czy premier „ludzkich serc” (niejednokrotny) Rolandas Paksas. Mówię o różnego rodzaju dziwolągach rodem z kiepskiego snu wyborcy, o błaznach, którzy przed wyborami wyłażą z politycznego niebytu czy marginesu, niczym wyrzuty społecznego sumienia.

Niby jaki kraj, tacy kandydaci, a ściślej mówiąc, każdy naród ma takiego prezydenta, na jakiego sobie zasłużył, ale czy naprawdę zasłużyliśmy na taką galerię pretendentów, jaką mamy? Folklor polityczny jest, co prawda, elementem każdej kampanii wyborczej, szczególnie dotyczy to młodych demokracji, ale u nas to już nie jest nawet folklor, to jakieś polityczne disco polo w wykonaniu grupki populistów, pseudomesjaszy i pseudowizjonerów, lekko szurniętych dziennikarzy i dubeltowych obywateli. O ile w 1997 roku do wyścigu o prezydencki stołek stanęło zaledwie 7 kandydatów, o tyle teraz mamy ich 17 (należy chyba dziękować losowi, że nie 20) i to jakich!

Na szczęście elektorat mamy bardziej przytomny niż kandydatów. O zbiorowym zdrowiu psychicznym wyborców świadczy chociażby fakt, że przynajmniej trzem pretendentom do prezydenckiego stołka nie udało się zgromadzić wymaganych przy rejestracji na kandydata 20 tysięcy podpisów. Wyborcy już w przedbiegach wyeliminowali słynącego z rasistowskich poglądów dziennikarza Vytautasa Kundrotasa, lidera litewskich endeków (ki diabeł?), odkurzonego sygnatariusza Aktu Niepodległości Kazimierasa Uokę i szefa „Młodej Litwy” i Nowych Narodowców, nieco przerośniętego już młodziana, Stanislovasa Buškevičiusa. Ten pierwszy nie zasługuje nawet na kilka słów komentarza. Drugi, z zawodu operator spycharki-historyk, poskarżył się dziennikarzom, że zabrakło mu zaledwie trzech tysięcy podpisów, a to dlatego, że „zbieraliśmy je ze względów ideowych, nie płaciliśmy za nie”. W ten sposób Uoka na do widzenia dokopał konkurencji sugerując, że inni podpisy po prostu kupowali. Z kolei sejmowy junak (świeży jak niemowlę również pod względem intelektualnym), 44-letni przywódca „młodych Litwinów” oświadczył, że zgromadził aż 22 tysięcy podpisów, tym niemniej postanowił się z wyborów wycofać na rzecz Kazysa Bobelisa. I Bogu dzięki, że się wycofał, pozostaje jednak pytanie: „Po coś pan zawracał społeczeństwu głowę (i budził jego nadzieje) zbieraniem podpisów?”. Słodka tajemnica. Teraz Buškevičius chwali Bobelisa za narodowo-chrześcijańską postawę, zaś na obecnego prezydenta Valdasa Adamkusa jest obrażony za... intrygi. Intrygi urzędującego prezydenta polegały na tym, że ignorował zarówno Buškevičiusa jak i jego partię. Młodociany narodowiec widocznie nie rozumie, że takimi deklaracjami nagania Adamkusowi wyborców, ale to jego sprawa.

Co się tyczy Bobelisa, osobiście uważam, że produkuje wyśmienitą nalewkę, ale z dekalogiem jest troszeniutkę na bakier, co chrześcijańskiemu demokracie tak jakby i nie uchodzi. Przywódca Związku Chrześcijańkich Demokratów okazał się być kłamcą i dubeltowym obywatelem. Osobiście uważam, że sam fakt posiadania podwójnego obywatelstwa jeszcze Bobelisa nie dyskwalifikuje, tym bardziej, że na wysokich państwowych stanowiskach aż się roi u nas od podwójnych obywateli made in USA. Ale kandydat na prezydenta, przynajmniej teoretycznie, powinien być człowiekiem uczciwym i prawdomównym. Tymczasem Bobelis przez dziesięć lat kłamał, aż ziemia jęczała. Jako podwójny obywatel nie mógł kandydować do litewskiego Sejmu, jednak kandydował trzykrotnie, twierdząc za każdym razem, że nie posiada amerykańskiego obywatelstwa. Tymczasem okazało się, że w rzeczywistości obywatelstwo USA Bobelis utracił dopiero 11 października 2002 roku, w związku z tym grozi mu sejmowa procedura impeachmentu i utrata poselskiego mandatu. Główna Komisja Wyborcza ujawniła bowiem, że K. Bobelis trzykrotnie (podczas wyborów w latach 1992, 1996 i 2000) wprowadził ją w błąd. Wprowadził w błąd - w tłumaczeniu na język mniej dyplomatyczny znaczy - okłamał. Tym niemniej GKW zarejestrowała go jako kandydata na prezydenta z tej prostej przyczyny, że podpisy zaczął zbierać już po zrzeczeniu się obywatelstwa USA. Rozmijający się z prawdą poseł? A fe, to nie uchodzi. Prezydent? A proszę bardzo.

Do grona mijających się z prawdą należy też kolejny importowany cudokandydat - Juozapas Edvardas Petraitis (tajemniczy prawnik made in Australia). Ten, gdy po raz pierwszy w siedzibie Głównej Komisji Wyborczej składał swoje CV, wyznał szczerze, że jest obywatelem ojczyzny kangurów, z dopiskiem w nawiasach: „w każdej chwili mogę się zrzec”. Jakaż wspaniałomyślność, aż łza się w oku kręci! Jednak gdy Petraitis ponownie stawił się w GKW (z listą podpisów popierających go obywateli) zaśpiewał inaczej. Oświadczył mianowicie, że australijskie obywatelstwo utracił już w 1999 roku, wówczas, gdy uzyskał litewskie. Powstaje pytanie, kiedy kłamał - poprzednio czy ostatnio? A tak w ogóle, może ktoś mi wytłumaczy, kto zacz ten cały „Stan Tymiński” w litewskim wydaniu? Może wiedzą to jego zwolennicy, wśród których, czego nie ukrywają przedstawiciele jego sztabu wyborczego, nie zabrakło lokatorów więziennych cel. Nic to, demokracja jest dla wszystkich, nie zmienia to jednak faktu, że osoba Petraitisa mnie osobiście bardzo intryguje. Krążą pogłoski, że niebawem się ukaże jego program wyborczy. Płonę z ciekawości. Przestudiuję go na pewno, w końcu życie w naszym kraju rzadko stwarza okazje do dobrej zabawy i zdrowego śmiechu.

Nie mniej intrygująca jest kandydatura „kauczukowego” biznesmena Vytautasa Bernatonisa, eksprzywódcy Litewskiej Partii Życiowej Logiki. Słyszał ktoś o takiej? Nie? Niewielka strata, bo kandydat już się z niej wycofał i obecnie kieruje grupą o nazwie „Zawodowcy Litwy” (nazwa trochę się kojarzy z zorganizowaną przestępczością, ale nie sugerujmy się skojarzeniami). Zapytany przez przedstawicieli GKW o to, skąd wziął kaucję na rejestrację (5 565 Lt.), odrzekł: „Sądzę, że na moim czole jest wypisane, iż taką kwotą dysponuję. Nie widzicie? Na podstawie fryzury...” Dowcipniś, jak zresztą wielu innych kandydatów. A żeby było jeszcze weselej Bernatonis przyznał, że kieruje firmą „Barvis ir Ko”, która handluje żywnością i kauczukiem wyprodukowanymi w Malezji. Aha, a ja zawsze się zastanawiałam, skąd w naszych sklepach jest aż tyle malezyjskich artykułów spożywczych...

Jeżeli jednak chodzi o kandydatów-dowcipnisiów, to osobiście wolę bestie bardziej oswojone i już w miarę przewidywalne, chociażby takie jak „król ubogich” Vytautas öustauskas. Przywódca Litewskiej Ligi Wolności podczas składania w Głównej Komisji Wyborczej CV zachowywał się jak prawdziwy macho. Wpadł tam w czarnym uniformie, który wzbudził zainteresowanie GKW. „Uszyliśmy cztery tysiące takich uniformów. W grudniu ubiorę w nie i ustawię w szeregu członków swojej partii” - huczał „król ubogich” (trudno powiedzieć: groził czy zapowiadał zabawne show). Jednak öustauskas jakoś szybko spuścił z tonu. Chociaż przytaszczył do GKW aż 27 tysięcy podpisów poparcia, wyznał, że składa je jedynie ze względów oszczędnościowych. „Nie chcę kandydować na prezydenta, ale trzeba odzyskać pieniądze” - przyznał z rozbrajającą szczerością (kandydaci, którzy nie zebrali 20 tysięcy podpisów, tracą wpłaconą GKW kaucję - ponad 5,5 tysiąca litów). Zwolennicy öustauskasa są pewnie zawiedzeni tą utratą bojowego ducha przez ich idola. Niech się więc pocieszą faktem, że chwali mu się jego oszczędność. Ileż to jeszcze czarnych uniformów można uszyć za pięć i pół tysiąca litów!

Natomiast powody do dumy mają zwolennicy innego wesołka (poważne media twierdzą, że skandalisty), lidera Partii Reform i wydawcy Algirdasa Pilvelisa. Ten kampanię wyborczą rozpoczął agitacją GKW. „Adamkus, Brazauskas, Paulauskas - to trzej królowie, których wszyscy mają dość. Głosujcie na Pilvelisa!” - zakomunikował składając CV. Pilvelis zasługuje na wyróżnienie chociażby za konsekwencję w dążeniu do prezydenckiego stołka. Podczas poprzednich wyborów GKW wyeliminowała go z tego maratonu poddając w wątpliwość autentyczność części zebranych przez niego podpisów. Reformator-wydawca nie dał jednak za wygraną. W tym roku dostarczył komisji ponad 30 tysięcy podpisów, zbeształ ją jednak za biurokratyzm. Oświadczył, że obowiązek zebrania aż 20 tysięcy podpisów jest „znęcaniem się zarówno nad ludźmi jak i nad pretendentami” i że należałoby ten bezsensowny nakaz znieść. Masz pan rację, panie Pilvelis, gdyby nie te głupie 20 tysięcy podpisów, też bym kandydowała na prezydenta. Toż ludzie zabijają się podczas castingów weryfikujących kandydatów do udziału w modnych obecnie reality show (w różnych akwariach, amazonkach, big brotherach i innych). A tu zaledwie za pięć tysięcy litów miałoby się swoje „pięć minut” w mediach.

Kogoż tam jeszcze mamy na liście kandydatów? Lidera Litewskiego Związku Ludowego „Za sprawiedliwą Litwę”, posła Juliusa Veselkę? Tego uwielbiam, jak każdego lotnego i medialnego populistę. Jest nie mniej wdzięczny i zabawny niż prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenka, zresztą reprezentuje podobne poglądy. Nadawałby się na przywódcę sekty, gdyż ma niesamowity dar przekonywania. Nieraz po obejrzeniu telewizyjnej audycji z Veselką muszę się mocno uszczypnąć, by się otrząsnąć z jego czarów. Zupełnie inny typ populisty reprezentuje brat swojego znanego brata-kandydata, poseł Algimantas Matulevičius. Ten usiłuje robić ludziom wodę z mózgu z wdziękiem parowozu. Populizm Matulevičiusa-posła jest zupełnie bez polotu, jakiś prostacki, wręcz chamski, odwołujący się do najbardziej prymitywnych instynktów społeczeństwa i będący w stanie ogłupić chyba wyłącznie wyjątkowo nierozgarniętego umysłowo wyborcę. Jeżeli zaś chodzi o osobę Vytautasa Matulevičiusa, wypada chyba tylko zaapelować: „ciszej nad tą trumną”. Był kiedyś dobrym dziennikarzem, gdy coś mu się jednak w zawodowej karierze popsuło (wpadł w stronniczość (uwikłał się w układy?) i przestał być wiarygodny), postanowił zostać prezydentem. Wygłupił się. Matulevičius-dziennikarz, do niedawna demaskator wielkich państwowych afer, jako kandydat na prezydenta wygląda komicznie, jakoś skarlał, utracił resztki wiarygodności i powagi.

Cóż można powiedzieć o pozostałych? Nie mam wobec nich większych zastrzeżeń. To statyści, figuranci lub zabiegający o przypomnienie się społeczeństwu przywódcy kanapowych partyjek. Trudno się na przykład dziwić takim pretendentom jak lider „Socjaldemokracji 2000” Rimantas Dagys czy przywódca Związku Centrum Kęstutis Glaveckas. Mają zero szans, ale kandydują, by przynajmniej w ten sposób zreanimować swoje partyjki. Pierwsza, po odszczepieniu się od Parti Socjaldemokratycznej, właściwie nie zaistniała, druga - za bezczynność i miotanie się niczym wybrakowany fajerwerk między lewicą i prawicą - podczas ostatnich wyborów została zepchnięta na daleki polityczny margines.

Szef Związku Liberałów Eugenijus Gentvilas kandyduje nie tylko dlatego, że nie wypada, by szanująca się partia nie wystawiła swojego pretendenta w tak poważnych wyborach, lecz też na przekór liderowi liberalnych demokratów Rolandasowi Paksasowi, który okazał się żmiją przygrzaną na łonie LZL. Najpierw co prawda - stając na jej czele - niesamowicie wywindował rankingi tej partii, potem jednak ją rozłamał nie tylko wyprowadzając część liderów, ale i pozbawiając znacznej części społecznego poparcia.

Kandydują, bo muszą, zarówno szefowa nieco egzotycznego, bo chłopsko-kobiecego tworu Kazimiera Prunskiené (ukłony za uratowanie tych wyborów przed całkowitą maskulinizacją) jak i wiceprzewodniczący Litewskiej Partii Socjaldemokratycznej Vytenis Andriukaitis. To statyści. Przy tym Vytenis Andriukaitis został przez swoją partię wystawiony na pożarcie wyborców tylko dlatego, że na prezydenta nie chciał kandydować przywódca LPS Algirdas Brazauskas. Andriukaitis ma jednak przechlapane już na starcie. Politolodzy twierdzą, że rzeczywistym kandydatem, którego popiera Brazauskas, jest przywódca Nowego Związku, przewodniczący Sejmu Artúras Paulauskas. Tym poparciem premier zamierza ponoć zapłacić Paulauskasowi za zgodę na wchłonięcie przez socjaldemokratów jego partii, a ściślej mówiąc za przejęcie elektoratu NZ. Brazauskasowi, co prawda, nie wypada otwarcie, zamiast kandydata włassnej partii, popierać Paulauskasa. Wystarczy jednak, że nie będzie temu ostatniemu przeszkadzał.

Tak więc, poza trójką - Adamkus, Paulauskas, Paksas - wszystkich pozostałych kandydatów na prezydenta należy traktować jak mniej lub bardziej zabawnych showmanów (z dodatkiem jednej showwoman). Smutne to, ale... Osobiście wierzę w zbiorowy rozsądek litewskiego elektoratu. Wiemy, że władza prezydencka na Litwie ogranicza się głównie do polityki zagranicznej, więc wybierzemy kogoś, kogo nie będziemy musieli się wstydzić... Ale coraz częściej słyszę głosy rozczarowanych wyborców (zupełnie poważnych i rozsądnych osób), którzy twierdzą, że na liście kandydatów nie widzą osób godnych piastowania prezydenckiego urzędu. Grożą, że zażartują głosując na jedynego figurującego na tej liście showmana z prawdziwego zdarzenia, na Vytautasa Öerénasa. Dlaczego nie? Prowadzący „Rowerowe wiadomości” satyryk skupia pozytywne cechy wielu innych kandydatów. Öerénas legitymuje się ekonomicznym wykształceniem (konkurencja dla Glaveckasa), jest zdrów jak ryba (wzorem Adamkusa przedstawił GKW zaświadczenie o stanie zdrowia), z polityką jest na bieżąco (pod tym względem mocno zyskuje, na przykład, w porównaniu z importowanym Petraitisem), ma licencję pilota balonu (konkurencja dla Paksasa), bilet myśliwski (na wypadek, gdyby przyszło się zmierzyć z zapalonym myśliwym Brazauskasem) i dyplom spawacza (to konkretny, nie gorszy od operatora spycharki fach, na wypadek wypadnięcia z politycznej gry).

Chyba więc rzeczywiście wypada zagłosować na Vytautasa Šerénasa. Na jego korzyść przemawia i to, że jako jedyny kandydat potraktował zbliżające się prezydenckie wybory tak jak na to zasługują. Ponieważ inni pretendenci, już poprzez samo swoje kandydowanie, robią z nich wielkie show, dziwne by było, gdyby w ich gronie zabrakło prawdziwego showmana. Przy tym odnoszę wrażenie, że Šerénas jedyny z tego grona zdaje sobie sprawę, że bierze udział w satyrycznym widowisku. Ponieważ zaś takie widowiska są jego emploi, więc czyż on, prawdziwy zawodowiec, mógł odmówić sobie przyjemności dołączenia do grona amatorów. Ergo Šerénas jako jedyny traktuje kampanię wyborczą serio, jako szansę na udział w hiperwidowisku. Opłacanym przez podatnika. Co się stanie, jeżeli podczas zbliżających się wyborów naród zażartuje? Nic się nie stanie. Šerénas na pewno będzie najlepszym prezydentem wśród satyryków i najlepszym satyrykiem wśród prezydentów.

Lucyna Dowdo

Wstecz