Samo życie 

Strzel, pan, setkę!

Najdłużej trwającą reformą, wdrażaną właściwie od początku niepodległości Litwy, jest u nas reforma w dziedzinie ochrony zdrowia. Trwa ona bowiem już 12 lat, a każdy rok reformy kosztuje litewskiego podatnika pół miliona litów.

Nie byłoby w tym nic dziwnego i nie szkoda by było tych pieniędzy, gdyby reforma ta rzeczywiście coś zmieniła na lepsze. Tymczasem dotychczas zmieniały się tylko przepisy, zresztą wyjątkowo często. Raz lekarz mógł wystawiać recepty na takie to a takie leki refundowane, innym znów razem - na owakie. Lista ta stale się zmieniała, a lekarze czas przeznaczony na badanie chorego zużywali na grzebanie w „świętych księgach”, które leki mogą przepisać ze zniżką (i z jaką), a które - bez. Skołowany tą czynnością pacjent nie zauważał niekiedy, że lekarz nie zdążył mu nawet ciśnienia zmierzyć. Był bowiem szczęśliwy, że otrzymał zniżkową receptę. Dla pacjenta to liczy się najbardziej. Tak się składa, że ci, którzy nie otrzymują zniżki, często nie są w stanie wykupić żadnego leku.

Jeszcze do niedawna refundowano leki na podstawie listy zawierającej konkretne nazwy, obecnie refunduje się je na podstawie choroby, którą leczą. I jeden, i drugi system nie zdają w ogóle egzaminu. A oto najświeższy przykład. Znajomy, który od lat leczy nadciśnienie i od lat kupował leki ze zniżką, nagle „wyzdrowiał”. Gdy skończyły mu się leki, bez których nie może funkcjonować, udał się do swojej przychodni. Tam mu zrobiono kompleksowe badania i okazało się, że tego dnia miał całkiem dobre ciśnienie, nienaganny też był kardiogram, zaś dzięki diecie i gimnastyce zrzucił trochę tłuszczyku. Słowem, lekarz uznał, że pacjent jest w świetnej kondycji i stwierdził, że nie może mu zapisać żadnych leków. Jednocześnie ten sam lekarz zdawał sobie sprawę, że to właśnie dzięki lekom stan chorego się polepszył i że jeśli mu tych leków nie przepisze, pacjent za parę dni wróci z nadciśnieniem, arytmią serca itp. Oznacza to, że wszystkie dotychczasowe wysiłki - i lekarza, i pacjenta - pójdą na marne. Zaczęli więc wspólnie szukać salomonowego rozwiązania. Lekarz skierował swojego pacjenta na zbadanie dna oka oraz zlecił mu powtórne stanięcie na wadze. I tu była owa deska ratunku: pacjent miał lekko podwyższone ciśnienie oka i jednak trochę nadwagi.

- Teraz już lepiej - zawyrokował lekarz, - ale na wszelki wypadek, by mnie jakaś komisja potem nie zgromiła, dodam do pana wagi jakieś pięć kilo i trochę „podwyższę” panu w karcie chorobowej ciśnienie.

Na szczęście dogadali się dość szybko i bez większych problemów, ale to przecież nie jest normalne. Skąd gwarancje, że wkrótce lekarze, oczywiście za odpowiednie honorarium, nie zaczną tego robić nagminnie? Kto na tym zyska? Najpierw lekarz, potem w mniejszej mierze pacjent, ale nigdy reforma ochrony zdrowia. Gdy o swoim „incydencie” ów pacjent opowiedział koledze, ten go po prostu wykpił i powiedział, że ostatnio, przed pójściem do lekarza, strzela z wieczora dobrą setkę, wypija kawę „szatana” i na jutro jest w takiej „kondycji”, że mu każdy lek przepisują. Potem przez cały miesiąc znowu wzorowo stosuje się do zaleceń lekarza, ale gdy następnym razem musi iść na badania, ów „zabieg” powtarza.

A oto inny przykład z własnego podwórka. 87-letnia staruszka „ośmieliła się” zgubić dwie drobne pastylki leku, który jest wystawiany ze zniżką. Poszła najpierw do apteki, by za pełną cenę kupić te kilka tabletek, ale okazało się, że jest to lek o lekkim działaniu narkotyzującym i bez recepty w ogóle się go nie sprzedaje. Wówczas skierowała się do lekarki, która od lat leczy tę kobietę, ale ta z kalendarzem w ręku policzyła dni, następnie tylko rozłożyła ręce i powiedziała, że wcześniej niż za dwa dni nie może recepty na ten lek wystawić, gdyż taka data jest w paszporcie chorego, w którym wypisuje się leki. Po ludzku rzecz biorąc, jako lekarz rozumie, że starsza osoba może czasem zgubić jakąś pastylkę, ale ministerstwo zdrowia nie pozwala gubić leków.

I powiedzcie mi, moi drodzy, o jaką tu reformę chodzi? Może o taką, przy której chorzy dawaliby jak największe łapówki czy honoraria (jak kto woli) lekarzom, a ci potem procenty od tych „honorariów” przekazywali wyżej? Skoro tak nie jest, to nie mogę zrozumieć, dlaczego tak uparcie trzyma się swego stołka minister zdrowia Romualdas Dobrovolskis i dlaczego tak go broni premier. Wszyscy są zgodni, że zawalił reformę, że mnóstwo pieniędzy wyrzucił w błoto. Jednak dziwnym trafem nikt nie może znaleźć paragrafu i powodu do jego dymisji. Wyraźnie widać, że niektórym taka kandydatura i taka reforma jak najbardziej odpowiadają. Pytanie, dlaczego, pozostaje...

Julitta Tryk

Wstecz