W przeddzień oddania niniejszego numeru do druku gościliśmy w redakcji nowo mianowanego Konsula Generalnego RP na Litwie Stanisława Cygnarowskiego. W trakcie zapoznawczej wizyty i dłuższej rozmowy, wymieniliśmy poglądy na aktualne, nurtujące nas tematy. Część tej rozmowy która może zainteresować również Czytelników, zamieszczamy na łamach pisma.

„Po pierwsze, nie szkodzić...”

- Witamy Pana Konsula w Wilnie i cieszymy się, że na to stanowisko został mianowany człowiek, który od kilku lat w polskim MSZ zajmował się, między innymi, problemami polskiej mniejszości na Litwie. Nieraz towarzyszył też Pan odwiedzającym Litwę polskim oficjalnym delegacjom różnego szczebla, można więc chyba powiedzieć, że jest Pan świetnie zorientowany w zawiłościach polsko-litewskiej polityki mniejszościowej.

- Rzeczywiście, tą tematyką w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zajmowałem się przez ostatnie lata. Po powrocie do Warszawy z placówki w Australii trafiłem do Departamentu Polonii. A był to moment, kiedy MSZ opuszczał były konsul generalny na Litwie Dobiesław Rzemieniewski, który w departamencie zajmował się tym tematem. Dostałem więc po nim „w schedzie” problematykę Polaków na Litwie, plus obie Ameryki i kilka innych kwestii. Właściwie nieformalnie pełniłem w tym departamencie funkcję wicedyrektora, aż do momentu połączenia go w ubiegłym roku z Departamentem Konsularnym (obecnie jest to Departament Konsularny i Polonii). Tak więc miałem nieustanny kontakt z problematyką polskiej mniejszości na Litwie. Pomagałem też sobie internetową wersją „Magazynu Wileńskiego”, dość regularnie otrzymywałem „Kurier Wileński”, ostatnio zaś doszła do tego lektura internetowej wersji tygodnika „Przyjaźń”. Poza tym, jak słusznie państwo zauważyli, od czasu do czasu odwiedzałem Litwę z posłami, czy to z okazji Polsko-Litewskiego Zgromadzenia Poselskiego, czy też spotkań należących do niego grup polsko-litewskich kurujących różne tematy. I to było najlepsze doświadczenie, bo był to bezpośredni kontakt z polską społecznością, na przykład, w szkołach. Był to kontakt również z politykami, sięganie do tych najwyższych poziomów, czyli kręgów bądź decyzyjnych, bądź przynajmniej kształtujących politykę i prawo. Tak więc najwięcej wiedzy na temat problematyki społeczności polskiej na Litwie nabyłem właśnie podczas tych wizyt na Litwie, wizyt w szkołach, spotkań z przedstawicielami polskich organizacji. Tym niemniej już teraz, nawet po tym tygodniu z kawałkiem, który spędziłem w Wilnie, widzę, że nabyta w ten sposób wiedza jest bardzo potrzebna, ale wymaga konfrontacji z tym, co jest tutaj, z rzeczywistością, z tymi problemami.

- Rolą konsula na placówce jest przede wszystkim reprezentowanie interesów swojego państwa i jego obywateli, opieka nad tymi obywatelami. Tymczasem w kraju, gdzie zamieszkuje tak liczna społeczność polska, przedstawiciele służby konsularnej siłą rzeczy zostają zaangażowani w problemy tej społeczności. Czasem jest to skomplikowane zaangażowanie, bo trzeba lawirować między racjami tej społeczności, państwa litewskiego i państwa polskiego. A stanowiska tych trzech stron mogą się różnić. Czy nie ma Pan obaw przed tym zaangażowaniem?

- Właściwie już jestem w to zaangażowany, mam na myśli problematykę mniejszości polskiej na Litwie, którą, jak już wspomniałem, zajmowałem się bezpośrednio w Departamencie Konsularnym i Polonii... Przepraszam za określenie Polonia, bo wiem, że społeczność polska na Litwie nie akceptuje go w odniesieniu do siebie.

- Ale też nie reaguje nań już tak boleśnie jak jeszcze kilka lat temu.

- Tym niemniej rozumiem ten brak akceptacji. Zresztą również Polacy w Londynie okropnie reagowali na to, że ktoś ich określa mianem Polonii. Oni nigdy nie uważali się za Polonię. Jakoś tak się w potocznym rozumieniu utarło, że przez Polonię rozumie się ludzi, którzy wyemigrowali, powiedzmy, za chlebem. Natomiast oni, mam na myśli Polaków w Londynie, w ogóle nie chcieli na początku uznać faktu, że są emigracją. A to z tego względu, że byli w większości żołnierzami, przymusowymi uchodźcami z czasów wojny, którzy z wyroku historii znaleźli się w Wielkiej Brytanii. Jeżeli zaś chodzi o określenie Polonia, uważam, że jest to uogólniające pojęcie, mówiąc o Polakach czy o osobach polskiego pochodzenia żyjących poza Polską. Ale to tylko dygresja.

Wracając do problematyki polskiej społeczności na Litwie, mam pełną świadomość, że jest to temat bardzo trudny. Jednak mam równocześnie świadomość, że po to tu przyjechałem, by w jakiś sposób kształtować w kraju wiedzę o problemach tej mniejszości. Tak jak państwo zauważyli, podstawowym nurtem pracy konsularnej jest opieka nad obywatelami polskimi przebywającymi poza granicami kraju. I to, co się z racji tego urzędu dzieje, to jest na ogół rutyna, przerywana czasem jakimiś drastycznymi przypadkami, które też się, niestety, zdarzają. Natomiast akurat tutaj jak i w wielu polskich placówkach konsularnych czy dyplomatycznych na dawnych Kresach wschodnich, jednym z głównych tematów działalności tych placówek są problemy polskiej mniejszości narodowej. To zadanie dla nas bardzo istotne, bo w jakimś sensie i my kształtujemy w kraju wiedzę o państwa problemach, chociażby z racji tego, że jesteśmy z wami w bezpośrednim kontakcie. A chcielibyśmy, i ja osobiście chciałbym, być w tym kontakcie ze wszystkimi, którzy wiedzą, co jest wam potrzebne. Bo wiedzę tę przekazujemy do kraju poprzez Departament Konsularny i Polonii. Powiedzmy, gdy się szykuje kolejne posiedzenie Zgromadzenia Poselskiego, gdy z wizytą na Litwę wybiera się marszałek Sejmu, marszałek Senatu, prezydent czy ktoś inny, to właśnie my przygotowujemy informację o tym, co się tu dzieje: co nowego się wydarzyło, jakie nowe ustawy zostały uchwalone i jak państwo na nie reagujecie, czego oczekujecie, również od strony polskiej. Więc w sumie nie ma tu problemu tożsamości, jeżeli chodzi o polski punkt widzenia na te problemy, z którymi się państwo borykacie, bo właśnie my widzenie tej problematyki współtworzymy. Jednocześnie rozumiem, że spojrzenie z Warszawy może być trochę inne niż spojrzenie stąd. Musi ono uwzględniać różne elementy polskiej polityki zagranicznej, głównie kwestie stosunków bilateralnych, uwzględniające stanowisko strony litewskiej. Tak więc to spojrzenie z Warszawy, jak i wszystko, co się kształtuje jako suma różnych wektorów i czynników, może się różnić od państwa oczekiwań.

- Jako przedstawiciele tej społeczności mamy chyba prawo postrzegać swoje problemy subiektywnie. Czasem wydaje nam się więc, bardziej lub mniej słusznie, że niektóre nasze problemy są rozstrzygane tylko częściowo, niektóre połowicznie, inne wcale. I nasze o to pretensje często skupiają się również na rezydujących w Wilnie przedstawicielach państwa polskiego, może właśnie ze względu na ich bliskość, dostępność. Czy Pan się tego nie boi?

- Z tym się zgodzę, mam na myśli stopień rozstrzygania niektórych państwa problemów. Ale to jest w jakimś stopniu nieuniknione, ponieważ nie zawsze - przepraszam, jeśli będę w tym momencie trochę przykry - jest jeden głos polskiej społeczności na Litwie artykułujący państwa problemy. Ta społeczność jest zróżnicowana politycznie, organizacyjnie... Nie jestem zwolennikiem jakiejś przymusowej jedności, niech będzie jak najwięcej tych organizacji, ale w ważnych sprawach, ważnych dla was samych, dla państwa, dobrze by było, byście potrafili wypowiedzieć jedno wspólne stanowisko. Tak się często dzieje, ale nie zawsze. To jest jedna rzecz. Po drugie, również w kraju jesteśmy zróżnicowani politycznie, więc ktoś tak rozumie te problemy, ktoś inaczej, zarówno w różnych urzędach jak i w bogatym, zróżnicowanym politycznie Sejmie. Poza tym, punkt widzenia Polski, wypowiadany przez osoby w danym momencie do tego uprawnione, przez rząd czy przez parlament, uwzględniające właśnie interes całej Polski, a nawet całej zbiorowości polskiej w świecie, może czasem się różnić od państwa punktu widzenia. Dajmy sobie do tego prawo. Tak więc z góry proszę o wybaczenie, jeżeli czasem i ja będę miał na niektóre kwestie trochę inny niż państwo punkt widzenia. Zapewniam jednak, że na tyle, na ile potrafię, będę przekazywał przełożonym państwa stanowisko w każdej ważnej dla państwa kwestii.

- Problem braku jednego głosu artykułującego nasze problemy może wynikać z nieodpowiedniej oceny organizacji, które reprezentują naszą społeczność. Jest to społeczność zróżnicowana, mamy wiele organizacji, ale najlepszym kryterium oceny ich wiarygodności jest mandat udzielony tym organizacjom podczas wyborów czy to samorządowych, czy parlamentarnych. Społeczność polska na Litwie jako jedyna na świecie może weryfikować swoje organizacje w trakcie wyborów. Taką zweryfikowaną organizacją jest Akcja Wyborcza Polaków na Litwie, którą poniekąd można traktować jako oddział Związku Polaków na Litwie, zajmujący się polityką. I jeżeli ludzie, pomimo zmasowanej aż do nieprzyzwoitości kampanii zwalczania tej organizacji, już od lat podczas wyborów opowiadają się za tą opcją, to właśnie ona jest chyba najwłaściwszym partnerem do rozmów o naszych problemach, bo reprezentuje swoich wyborców. Jeżeli ktoś w jednomandatowym okręgu został wybrany do parlamentu trzydziestoma tysiącami głosów, to właśnie on jest chyba upoważniony do artykułowania problemów tej społeczności. Tymczasem okazuje się, że partnerami dla Polski są częstokroć jedynie tacy, którzy stworzyli sobie pięcio, dziesięcioosobową organizację. I ta ich organizacja nie tylko nas „reprezentuje”, ale jest też finansowana, honorowana, przyjmowana „na salonach”. Tymczasem ludzie, którzy rzeczywiście tę polską mniejszość reprezentują, są często po prostu ignorowani. Może dlatego, że są raczej trudniejszymi partnerami do rozmowy, niż kilku figurantów, którzy w polskim Sejmie, a i tutaj, usiłują w imieniu tego społeczeństwa się wypowiadać.

Ale to było tylko tytułem wyjaśnienia. Chcielibyśmy natomiast wiedzieć, czy z punktu widzenia polskiego, obiektywnego, z Warszawy, nasza społeczność naprawdę wygląda aż tak karykaturalnie. Tym razem chodzi konkretnie o „Księgę Dziesięciolecia RP”, pięknie wydane dzieło historyczne, którym z okazji Święta Niepodległości zostały obdarowane niektóre instytucje, a w którym znalazł się następujący cytat (przytaczamy z pamięci): „na Litwie zachowała się kołchozowa... zapeklowana polskość”. Takie określenia padały raczej w „Gazecie Wyborczej” przed dziesięcioma laty, czy jednak warto je było zamieszczać dzisiaj, w takiej księdze? Popegeerowską Polskę też można by było w podobny sposób określić, ale po co? Czy więc naprawdę - niech Pan oceni tę naszą polskość świeżym spojrzeniem - jest ona aż taka - pokołchozowa i zapeklowana?

- Uważam, że był to niefortunny zabieg jakiegoś redaktora, który zbierał wypowiedzi do tej księgi. Za niefortunne uważam to, że cytowane przez państwa zdanie znalazło się akurat w takim wydawnictwie. I nie chodzi tu tylko o mój punkt widzenia. Nie sądzę, żeby w kraju w tej chwili pokutowało tego typu spojrzenie na Polaków na Litwie. W ciągu minionych lat do Polaków docierało sporo informacji na temat tej społeczności. Może nie z pierwszych stron gazet, ale temat ten był poruszany bardzo często, również przez państwa i państwa kolegów po fachu. Wydaje mi się więc, że Polacy w Polsce zupełnie znośnie znają życie i problemy społeczności polskiej na Litwie i zupełnie inaczej ją postrzegają, a już na pewno nie ujmują tego w ten, nawiązujący do powyższego cytatu, sposób. Tak więc tę wypowiedź w „Księdze Dziesięciolecia RP” uważam za wypadek przy pracy, przykry, ale tylko wypadek.

- Cieszy nas, że coraz rzadziej w polskiej prasie jesteśmy pokazywani przez pryzmat wyłącznie zapadającej się chałupy, końskiego zaprzęgu i „zapeklowanej polskości”, kradnących buraki już nie z kołchozowych, tylko z prywatnych pól, by je potem sprzedać na rynku Gariunai, jak to kiedyś przedstawiono w „Życiu Warszawy”. Ale jest to też sprawa dziennikarskiej etyki, negatywny obraz lepiej się sprzedaje niż małobarwna rzeczywistość.

- Doskonale to rozumiem, gdyż odnosi się to i do moich, człowieka z europejskiego kraju, frustracji, jakie powoduje pokazywanie takiej fury jako naszego środka lokomocji do Europy. Nas również strasznie drażni, gdy w jakimś pismie czasem się pojawi zdjęcie tej fury, tego chłopa, jako kwintesencja jadącej do Europy Polski. Znając własne realia i znając proporcje reagujemy na to tak samo jak państwo. Oczywiście coś takiego można znaleźć w każdym kraju. I w Grecji znajdzie się biednego osiołka dźwigającego jakiś ciężar, i w innym kraju coś podobnego, ale nie można robić z tego symboli. Jest to kwestia uczciwości dziennikarza, jego etyki.

- Gdy był Pan jeszcze tylko kandydatem na stanowisko konsula generalnego RP w Wilnie, podczas spotkania z sejmową Komisją Łączności z Polakami za Granicą powiedział Pan, że zasadą, jaką będzie się Pan kierował na tej placówce, będzie lekarskie motto: „Po pierwsze, nie szkodzić”. Czy mógłby Pan to skomentować. Nie szkodzić komu, nam - społeczności polskiej, władzom Litwy, Polski?..

- Nikomu nie szkodzić, a przede wszystkim państwu. Słyszeć maksimum głosów, wyłowić te, które są najistotniejsze, nie przetwarzać ich, przekazywać właśnie to, co państwo myślicie. Po prostu... nie będę szkodził. Będę uczciwie, prawdziwie przekazywał informacje, których się dowiaduję w tym kraju. Po to, żeby ten przekaz do kraju, na podstawie którego potem są podejmowane jakieś poważne decyzje czy negocjacje, był najbliższy państwa oczekiwaniom.

- To jest bardzo ważna dla nas deklaracja, bo różnie z tym nieszkodzeniem bywało.

- Na początek chcę deklarować, że moje intencje są czyste i nie zamierzam tego filtrować, nie zamierzam dodawać swojego punktu widzenia... oczywiście, poza sytuacjami, gdy taki komentarz będzie potrzebny. Natomiast najuczciwiej chcę przekazywać do kraju przede wszystkim państwa oczekiwania. Co prawda, deklaracje są łatwe do składania, natomiast potem życie będzie je weryfikować, ale uważam, że deklaracje też są ważne, bo potem łatwiej jest sprawdzić, czy ktoś pozostał wierny swoim intencjom.

- Pod koniec kadencji chętnie przypomnimy Panu o tych deklaracjach. Teraz nieco z innej beczki. Niedawno bardzo uroczyście obchodziliśmy w Wilnie Święto Niepodległości Rzeczypospolitej. W uroczystościach zorganizowanych przez ambasadę uczestniczyli prezydent i premier Litwy, marszałek Sejmu wystosował list gratulacyjny, w którym wiele mówiło się o braterstwie naszych narodów, tymczasem w litewskich mediach nie było na ten temat najmniejszej wzmianki. Święto niepodległości Hiszpanii było w mediach naświetlane, tymczasem tu ani słowa, ani w wiodących dziennikach, ani w wiadomościach. A przecież chodzi o państwo będące adwokatem Litwy w negocjacjach z NATO, o strategicznego partnera... Jak Pan uważa, czy to jest świadome pomijanie pewnych tematów, czy może jakiś litewski kompleks?

- To skomplikowany problem. Miną jeszcze długie lata, zanim ułożymy się ze swoją historią, wspólną historią, często inaczej odbieraną tu, inaczej w Polsce. Do czego zmierzam? Tu - jak w wielu innych sprawach - musi przyjść pokolenie, które nie będzie miało tych, związanych z historycznymi zaszłościami, obaw, jakie mamy my lub starsi od nas. Natomiast - najkrócej mówiąc - mamy wspólną przeszłość, czeka nas wspólna przyszłość w strukturach, do których i Litwa, i Polska zmierza, i to wyzbywanie się obaw jest nie do uniknięcia. To widać na przykładach innych krajów europejskich, gdzie w miarę wzrostu zamożności, wyciszają dotychczasowe problemy narodowościowe. (Choć, niestety, czasem pojawiają się nowe, ale to również jest kolej rzeczy). Po prostu część z dawnych problemów przestaje być bolesna, a nawet istotna, życie dyktuje coś nowego. Być może to też jest fragment rzeczywistości, na który inaczej spogląda się z Warszawy niż stąd. Ale konfrontacja kultur, postrzegania historii, przejdą do historii. Politycy, nawołujący do spoglądania w przyszłość, dobrze to rozumieją. Dlatego większość tych słów, które padają z ust czy to polskich dyplomatów, czy polityków, jeśli nie jest aktualna dziś, to będzie aktualna za czas jakiś.

- Przejdźmy do tematów bardziej osobistych. Niech Pan nam i naszym czytelnikom opowie o sobie. O tym, jak to się stało, że Pan, prawnik z wykształcenia, wybrał działalność dyplomatyczną. O rodzinie, zainteresowaniach.

- Zwykłem mówić, że jako prawnik to jestem „wierzący, ale niepraktykujący”, bo skończyłem studia prawnicze, ale jakoś tak się złożyło, że właściwie nigdy nie pracowałem w żadnym klasycznym prawniczym zawodzie. Natomiast, zanim dotarłem do tych tematów, które zdominowały moją pracę zawodową, a w sumie i życie, czyli problemów Polonii i Polaków za granicą, było troszkę różnych takich meandrów. Wcześniej zajmowałem się reklamą w jednej z centrali handlu zagranicznego. Byłem prelegentem w Kinie Dobrych Filmów Wiedza w Warszawie. Po prostu w ten sposób dorabiałem, gdyż byliśmy wtedy z żoną młodym małżeństwem z dzieckiem. Trochę pisywałem do różnych gazet, trochę nawet rysowałem, bo był okres, kiedy i tak dorabiałem rysunkami satyrycznymi w gazetach. Ale to jest zamierzchła przeszłość. Natomiast rysowanie zostało mi jako hobby. Miałem nawet kilka wystaw, nawet w londyńskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie uczestniczyłem w zbiorowej wystawie twórczości plastycznej dyplomatów. Coś, co mnie wtedy bawiło, to było łączenie fragmentu prozy albo poezji - z rysunkiem. Jakoś mi się to kojarzyło, korespondowało - warstwa wizualna z wybranym tekstem.

- Czyli były to ilustracje...

- Nie, to nie były ilustracje, raczej wariacje na temat kilku słów, nastrojów. Ale to jest już przeszłość, chociaż mam nadzieję, że kiedyś do tego powrócę. Natomiast - kontynuując podjęty temat - pod koniec lat siedemdziesiątych trafiłem do Towarzystwa Łączności z Polonią Zagraniczną POLONIA i tam zajmowałem się sprawami wydawnictw, prasy. Byłem także rzecznikiem prasowym tej firmy. Stamtąd trafiłem do Londynu, do konsulatu generalnego, gdzie pracowałem na stanowisku konsula ds. Polonii. Działo się to w najciekawszym chyba okresie, czyli przemian historycznych i ustrojowych w Polsce, bardzo istotnych również dla polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii. Miałem szczęście uczestniczyć w paru historycznych momentach. Byłem świadkiem przekazania insygniów prezydenckich przez prezydenta Kaczorowskiego prezydentowi Wałęsie na Zamku Królewskim w Warszawie, byłem przy ostatnich posiedzeniach komisji likwidacyjnej Rządu RP na Uchodźstwie, byłem też świadkiem ostatniego posiedzenia Rady Narodowej, czyli emigracyjnego parlamentu. Poznałem ludzi (niektórzy z nich już, niestety, nie żyją), którzy są częścią polskiej historii. I to były naprawdę bardzo ciekawe i satysfakcjonujące doświadczenia. A potem wróciłem do Polski, gdzie pracowałem w Departamencie Konsularnym i Wychodźstwa. Po jakimś czasie, znów w charakterze konsula ds. Polonii, wyjechałem do Sydney. Tam również poznałem bardzo ciekawych ludzi. Spora ich część to była emigracja żołnierska, ale istniała tam także emigracja z lat osiemdziesiątych. Sydney było bardzo ciekawym miejscem i bardzo mile je wspominam. Po powrocie z Australii ponownie zacząłem pracować, jak już mówiłem, w Departamencie Konsularnym i Polonii.

- Czy w Wilnie będzie Pan mieszkał sam, czy z rodziną?

- Nie będę sam, jest już ze mną w tej chwili żona Elżbieta, pracownik służby zdrowia. Nasz syn, absolwent politologii Uniwersytetu Warszawskiego, ma już 27 lat i jest za dorosły, by nam towarzyszyć. Pracuje w Warszawie jako tłumacz konferencyjny z języka angielskiego.

- Skąd Pan pochodzi, mamy na myśli z jakiej części Polski? Czy jest Pan może w jakiś sposób związany z Kresami?

- Niestety, nie mam rodzinnych powiązań kresowych. Urodziłem się w Gliwicach, ale moi pochodzący z Zagłębia rodzice, gdy jeszcze byłem małym dzieckiem, wyjechali do Warszawy. Rodzinne miasto poznałem właściwie przez przypadek, dzięki żonie, która też się urodziła w Gliwicach. I to ona jest „dziedzicznie obciążona” Kresami, ale tymi bardziej na południe, stamtąd – z Podola i Wołynia - wywodziła się jej rodzina. Jeżeli chodzi o mnie, uważam się właściwie za mieszkańca Warszawy.

- Czy można Pana będzie spotkać gdzieś nad jeziorem z wędką, czy podczas przejażdżki rowerowej? A może jest Pan zapalonym myśliwym? Chodzi nam o sposób, w jaki nowo mianowany Konsul najchętniej spędza czas wolny...

- Nie, do nikogo nie strzelam, nie łowię ryb i jak widać po mojej sylwetce, również mijam się trochę z rowerem i innymi takimi formami czynnego wypoczynku... Mam natomiast nadzieję, że po wielu latach wrócę do rysowania.

- Objął Pan nową placówkę w listopadzie, trudno chyba o mniej wdzięczny miesiąc na „oswajanie” nowego miasta. I w ogóle, jak Pan ocenia rozpoczętą właśnie kadencję, jako zesłanie czy nowe doświadczenie?

- Na pewno nie jest to zesłanie, to jest mój świadomy wybór. W związku z tym, że ostatnio trochę się tym państwem zajmowałem, czułem, że może się tutaj do czegoś przydam. Rzeczywiście przyjechałem w listopadzie, ale bywałem tutaj wcześniej, więc zdążyłem zobaczyć Wilno i w zieleni, i w słońcu, i w śniegu. Spodobało mi się tutaj. Jest to więc świadomy wybór z nadzieją, że będzie to nowe, ciekawe doświadczenie życiowe, że będę tu do czegoś potrzebny.

- Życzymy w takim razie, by tak było w istocie, by Pan się nie rozczarował.

- Dziękuję.

Rozmawiali: Lucyna Dowdo, Michał Mackiewicz

(Wypowiedzi Konsula autoryzowane)

Wstecz