Los wilnianina w XX wieku

Uśmiechnięta w Bernardyńskim Parku

Czy warto przeżywać od nowa życie, choćby i spisując wspomnienia, mając blisko osiemdziesiąt lat? Moje dzieci uważają, że tak. Jednak przelanie na papier własnej drogi życiowej jest, chyba nie tylko dla mnie, nie lada wyzwaniem, bo chciałabym, aby te wspomnienia były rzetelne i uczciwe. Teraz, kiedy układam w pamięci dawne wydarzenia: rodzinne echa pierwszej wojny światowej, czas II Rzeczypospolitej, drugiej wojny światowej, powojennej tułaczki, okres PRL-u, III Rzeczypospolitej, a wszystko to przeplatane osobistymi radościami i smutkami, miłością spełnioną i niespełnieniem, narodzinami i odejściem bliskich i znajomych, rodzi się trudność podania ich w formie uporządkowanej i logicznej. Jednak spróbuję. Przynajmniej zapis mojego życia pozostanie dla dzieci, wnuków i prawnuków...

* * *

Urodziłam się siedemdziesiąt siedem lat temu w rodzinie Antoniego i Tekli Markiewiczów z domu Wasilewskiej. Ojciec z zawodu był rymarzem i kaletnikiem. Rzemiosła wyuczył się w Petersburgu. Jego wyroby ze skóry odznaczały się solidnym, można powiedzieć - artystycznym wykonaniem, co miało niebagatelny wpływ na dochody i majętność rodziny. Ojciec i matka bardzo się różnili temperamentem i charakterem. Mama, zajmująca się domem i wychowaniem dzieci, była spokojną, pracowitą i bardzo religijną kobietą. Tato natomiast lubił intensywny tryb życia - koń, szabelka, polowania, zabawy. Myślę jednak, że uzupełniali się nawzajem.

W pierwszych latach po ślubie rodzice mieszkali w Wiłkomierzu na Litwie, przy rodzinie Mamy. Tam też urodził się mój brat Antoni i dwie siostry, które zmarły we wczesnym dzieciństwie. Po wybuchu pierwszej wojny światowej Ojciec został wcielony do armii litewskiej, skąd zdezerterował do tworzących się Legionów. Jako kawalerzysta dosłużył się stopnia wachmistrza. Walczył m. in. z bolszewikami pod Radzyminem, gdzie został ranny, a także zdobywał Wilno z gen. Żeligowskim. Mama, mimowolnie stając się żoną dezertera, musiała uciekać z Litwy, zostawiając cały dobytek. Schronienie znalazła w Wilnie. Tutaj po zdemobilizowaniu dołączył do niej Ojciec. Początki mieli ciężkie. Ojciec, jako były legionista i członek POW, otrzymał jednak pożyczkę na zakup potrzebnych maszyn i narzędzi, dzięki której mógł założyć własny zakład rymarski przy ul. Tatarskiej 8. Szybko zdobył uznanie, zwłaszcza wśród bogatej klienteli żydowskiej, więc rodzicom powodziło się coraz lepiej. Powiększała się też rodzina. W 1923 roku urodziła się siostra Wanda, a 18 maja 1925 roku przyszłam na świat ja - Petronela. Ponoć podobna byłam do ulubionej siostry Taty, więc dlatego otrzymałam na chrzcie jej imię, którym do dzisiaj nie jestem zachwycona. Całe szczęście, że na co dzień wszyscy mówili na mnie zdrobniale: Nelusia, Nel.

Dom na Tatarskiej, w którym mieszkaliśmy, był kilkupiętrową kamienicą. Pracownia Ojca i nasze mieszkanie znajdowały się na parterze. Pamiętam, że właścicielką kamienicy była Żydówka, pani Kowarska, z której córkami, naszymi rówieśniczkami, ja i Wanda bawiłyśmy się. Z Żydami mieliśmy kontakt na co dzień, bo od zawsze mieszkali na naszej ulicy i nie wyobrażam sobie Wilna bez nich. Gdy podrosłyśmy, rodzice pozwalali nam na zabawy z innymi dziećmi z podwórka. Nasze podwórze było brzydkie i przypominało studnię otoczoną domami, na dnie której stał cuchnący rynsztok, ale nam to zbytnio nie przeszkadzało w zabawie. Z czasem miałyśmy większą swobodę i pozwalano nam na dalsze wyprawy: na górę Trzech Krzyży, do Bernardynki, nad Wilenkę.

Czas przedszkola, kiedy to byłam, podobno, zabawnym brzdącem z blond loczkami, trochę umknął z pamięci. Pozostała tylko fotografia. Naukę rozpoczęłam w Szkole Powszechnej nr 19 im. Królowej Jadwigi przy ulicy Królewskiej. Do szkoły było niedaleko. Tatarska znajdowała się w śródmieściu, a zatem przez Garbarską, Plac Katedralny, obok Cielętnika i już Królewska. Uczyłyśmy się dobrze, z tym, że moja siostrunia była urwisem i nie przestawała psocić w szkole. W pierwszych latach szkolnych moją najmilszą nauczycielką była wychowawczyni Anna Raszanowiczówna.

Moje dzieciństwo było wspaniałe. W domu panował dostatek i ciepła atmosfera. Mamusia smacznie gotowała i dbała o wszystkich członków rodziny. Zakład Ojca prosperował znakomicie, więc Tato pozwalał sobie na ulubione rozrywki. Długi czas należał do związku myśliwskiego „Tur”, stąd też częste wizyty braci myśliwskiej w naszym domu, gdzie przy comberku zajęczym, bażancie i nalewce toczyły się opowieści z kniei. Z ciekawością słuchałam tych opowiadań, ucząc się przy okazji nazw zwierząt i ich zwyczajów. Z czasem Ojciec zaczął zabierać na polowania brata Antosia. Były to dosyć kosztowne wyprawy, ale Tato zarabiał coraz więcej i wiedział, że pod jego nieobecność Mama dopilnuje interesu, czeladników i terminatorów. Nam niczego nie brakowało, jak choćby pięknych zakopiańskich kożuszków na zimę. Brat kończył szkołę handlową im. Staszica, by po maturze zostać słuchaczem podchorążówki w Grudziądzu. Do tej elitarnej jednostki i kawaleryjskiej szkoły oficerskiej niełatwo było się dostać, ale dzięki wstawiennictwu samego Marszałka Rydza-Śmigłego brat mógł mieć piękny mundur ułański, czym zapewne imponował wileńskim panienkom i kolegom. Mimo takich powodów do próźności, Antoś ukończył podchorążówkę z bardzo dobrą oceną.

Wiosną 1931 roku wylała Wilia. Woda zalała dużą część miasta i podeszła aż do cukierni Rudnickiego. Miałam już sześć lat i byłam bardzo ciekawa jak wygląda powódź. Bez wiedzy rodziców dotarłam aż do Cielętnika, gdzie beztrosko skakałam po parkowych ławkach wystających z wody.

Data 12 maja 1935 roku szczególnie pozostała w mojej pamięci. Śmierć „Dziadka” Józefa Piłsudskiego. W naszym domu - legionisty i piłsudczyka - zapanowała żałoba.W szkole przez tydzień nie było lekcji. W radiu panowała żałobna cisza przerywana tylko transmisjami nabożeństw. W kinach wyświetlany był film z uroczystości pogrzebowych. W rok później, 12 maja 1936 wraz z uczniami szkół wileńskich i wielką rzeszą wilnian uczestniczyłam w uroczystościach złożenia serca Marszałka na Rossie. Delegacje dostojników z Warszawy wraz z Prezydentem RP Ignacym Mościckim w asyście wojska i delegacji przybyłych z całego kraju odprowadzały Serce Syna do Matki. Miałam to szczęście widzieć Marszałka na krótko przed śmiercią, gdy już chory, podtrzymywany przez adiutantów szedł do Ostrej Bramy, by pokłonić się Matce Wileńskiej. Znałam też ulubioną restaurację „Dziadka” - „Myśliwską”, która znajdowała się przy ulicy Mickiewicza. Kilka razy przychodziłam tutaj kupować zupę na wynos, ale nigdy Marszałka nie spotkałam. Jednakże muszę przyznać, że tak pysznej zupy ogórkowej i pomidorowej więcej w życiu nie jadłam.

Po jedenastu latach mieszkania na Tatarskiej 8 przeprowadziliśmy się na ulicę Trocką 9. Zamieszkaliśmy w 4-piętrowym domu należącym do hrabiny Tyszkiewiczowej. Było tu duże podwórko otoczone parkanem, za którym w ogrodzie znajdował się pensjonat dla starszych zamożnych ziemianek (po zajęciu Wilna przez Niemców w 1941 r. mieściła się tam kwatera telegrafistek). Tatuś wynajął pomieszczenia na parterze. Od ulicy mieścił się sklep i pracownia, dalej była kuchnia i pokoje sypialne. Wejścia były z ulicy i od podwórza. Całą ścianę frontową zajmowało okno wystawowe, w którym początkowo ustawiona była bryczka i wszelkie wyroby ze skóry, a później dekorację uzupełniła wypchana sarenka.Witryna przyciągała wzrok klientów, a w szczególności dzieci. Ojciec zdobywał nowych klientów. Dostawał zamówienia rządowe na sprzęt sanitarny (nosze) i wyposażenie dla wojska (plecaki). W lecie pracownicy Taty rozkładali się z produkcją na podwórku.

Nadeszły wakacje 1937 roku. Na długo przed końcem roku szkolnego żyłam tylko myślą o tym, że tego lata po raz pierwszy wyjadę na kolonie i to w dodatku nad morze. Kolonie organizowała Polska Organizacja Wojskowa. Kiedy Mama z Wandą odprowadziły mnie na dworzec kolejowy, byłam pod takim wrażeniem, że nawet nie płakałam przy pożegnaniu. Trzy dni przebywaliśmy w Warszawie. Wszystko było tutaj takie piękne: domy, ulice, pałace, muzea. Odwiedziliśmy Muzeum Narodowe i Wojska Polskiego, Okęcie, Zoo, Belweder, gdzie największe wrażenie wywarły na mnie pamiątki po „Dziadku”. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam nasz Bałtyk...

Jak już wspominałam, Mama była bardzo religijna i wychowywała nas po chrześcijańsku. Gdy mieszkaliśmy na Tatarskiej, wraz z Mamą i Wandą chodziłam do kościoła oo. Bonifratrów, w którym zapamiętałam obraz Matki Boskiej Bonifraterskiej. Natomiast z ulicy Trockiej mieliśmy blisko do kościoła oo. Franciszkanów. Oprócz niedziel i świąt, chodziłyśmy zwłaszcza na nabożeństwa majowe i różańcowe.

Od najmłodszych lat moją pasją stało się czytanie książek. W bibliotece, w której wypożyczałam książki, pracowała Bronia Łabędzka, córka naszej sąsiadki z podwórka. Pani Bronia, oprócz pracy w bibliotece, organizowała na zapleczu zakonnego kościoła przedstawienia teatralne o treściach religijnych. Zachęcona przez nią poczułam się aktorką i wielokrotnie występowałam na scenie.

W lecie 1938 roku jeszcze raz pojechałam na kolonie. Tym razem przebywałam 10 kilometrów za Wilnem w Kolonii Kolejowej, a we wrześniu rozpoczęłam naukę w Gimnazjum SS. Benedyktynek w Zaułku Ignatowskim.

Ostatnie spokojne i beztroskie wakacje spędzałam wraz z siostrą Wandą w zaścianku Kukuciszki należącym do rodziny Dubickich. Jeszcze nie przeczuwałam, że wakacje 1939 roku będą moimi ostatnimi. Zamieszkałyśmy w domku należącym do naszej dobrej znajomej p. Eli Dubickiej. Obok niewielkiej ukwieconej łąki przy lesie przepływał strumyk z krystaliczną wodą, który nazwałyśmy strumykiem Amora. Las był pełen grzybów, czarnych jagód i malin. Za szosą płynęła Wilia. Na jej malowniczych brzegach, porośniętych krzewami porzeczek, nocą świeciły tajemniczo robaczki świętojańskie. Wieczorami odbywały się spotkania z chłopcami z letniska. Wandzia poznała Kazika, który po dwóch latach znajomości został jej mężem. Natomiast mnie spodobał się Janek, absolwent Technikum Mechanicznego w Wilnie. Zaprzyjaźniłam się również z Frankiem Ładyszem, starszym bratem Benka. Bernard (bo to o nim mowa) został znanym śpiewakiem operowym w powojennej Polsce. Franek również pięknie śpiewał i imponował mi pod wieloma względami.

Koniec sierpnia był upalny. Musiałyśmy pożegnać gościnny zaścianek. Przed wieczorem całe zaprzyjaźnione towarzystwo zasiadło na werandzie. Poprosiłam Franka, by zaśpiewał „Barkarolę”. Zasłuchani w romantyczną piosenkę spoglądaliśmy na zachodzące słońce, dziwnie purpurowe w tym czasie. Z okolicy dochodziły odgłosy manewrów wojskowych, radio nadawało informacje o przygotowaniach do wojny. Moje ostatnie wakacje dobiegły końca…

W Wilnie ogłoszono powszechną mobilizację. Tato otrzymał przydział do taborów, ale wojsko nie zdążyło go wcielić. Natomiast brat nie został powołany do armii, mimo stopnia porucznika rezerwy, gdyż pracował jako zawiadowca ważnej stacji kolejowej w Zdułbunowie na Wołyniu.

Nasza Mamusia robiła zapobiegliwie zapasy żywności: mąki, cukru, solonego masła, suszonego chleba i bułek. Po zdradzieckiej napaści i zajęciu Kresów Wschodnich przez Związek Sowiecki tak zwany Kraj Wileński wraz z Wilnem został włączony do Litwy. Po ośmiu miesiącach Litwa wraz z Wileńszczyzną weszła w skład Związku Sowieckiego. Znalazłam się w obcej rzeczywistości, która stawała się nie do zniesienia. Litwini stosowali wobec nas, Polaków, różne represje i szykany. Zakazali używania języka polskiego, zmieniano brzmienie naszych nazwisk, coraz częściej szły transporty zesłańców na wschód. Niechlubną w tym rolę odgrywali również komuniści pochodzenia żydowskiego.

Mimo tych przykrych sytuacji spowodowanych okupacją sowiecko-litewską zdarzały się też i weselsze momenty w życiu mojej rodziny. Jak wcześniej pisałam, opuszczając Wiłkomierz rodzice pozostawili tam całą rodzinę: Ojciec swoich rodziców, a Mama siostry, z którymi przez dwadzieścia kilka lat nie mogli się spotkać. Utrzymywali tylko kontakty listowne. Kiedy Litwini zajęli Wilno, siostrzeniec Mamy Władek, będąc w litewskim wojsku, trafił do miasta. Znając nasz adres zawiadomił rodziców, gdzie stacjonuje. Udaliśmy się więc wszyscy na spotkanie z nieznanym kuzynem. Właduk, bo tak się do niego zwracaliśmy, chodził przed wojną do polskiego gimnazjum w Wiłkomierzu, w domu mówił także po polsku, zatem znakomicie nam się rozmawiało.

Część „litewskiej” rodziny mieszkała nadal w Wiłkomierzu, a część w Kownie. Ja i Wanda zostałyśmy oddelegowane do nawiązania „stosunków dyplomatycznych”. Na początek pojechałyśmy do Kowna. Dużym zaskoczeniem było to, że w litewskim mieście nie miałyśmy problemów z porozumiewaniem się w języku polskim, ale jednocześnie nie mogłyśmy zgodzić się ze stanowiskiem Litwinów spotykanych u kuzynostwa, że Wilno musi być stolicą Litwy oraz że Mickiewicz to poeta litewski. Po kilku dniach gościny pojechałyśmy do Wiłkomierza w towarzystwie i pod opieką jednego z kuzynów. Tutaj poznałyśmy siostrę Mamy - Julię. Ciocia mieszkała z synami: Janem, Jozą (Józefem) i Władkiem, którego poznałyśmy w Wilnie. Gospodarzyli na 10 ha ziemi i prowadzili piekarnię. Córki cioci Julii: Nadzia, Zuzia i Luda były już mężatkami i mieszkały osobno. Uprawa ziemi, piekarnia (wypiekano tylko obwarzanki) i handel przynosiły duże dochody, stąd też rodzina cioci posiadała dwa duże domy w mieście. Niezapomnianym przeżyciem dla nas stało się spotkanie z Babcią Benedyktą Markiewicz. Mama naszego Ojca miała wówczas dziewięćdziesiąt kilka lat, ale była żwawą i pełną humoru staruszką. Dziadek Markiewicz, dożywszy stu kilku lat, zmarł parę lat wcześniej.

W Wilnie nie było tak spokojnie jak u kuzynostwa. Młodzież wileńska buntowała się przeciw represjom litewskim. Zaczęły powstawać różne tajne organizacje i stowarzyszenia. Za udział w takiej młodzieżowej organizacji Wanda trafiła na kilka miesięcy do więzienia. Wraz z nią Litwini aresztowali Ojca. Dzięki znajomości języka Tato zdołał się wytłumaczyć, ale siostra przesiedziała w zimnej celi na Łukiszkach od zimy do maja 40 roku. Wypuszczono ją, gdy bardzo poważnie się rozchorowała. W domu Wandzia powoli dochodziła do zdrowia, ale bronchit dawał się jej we znaki, więc rodzice postanowili, że wyślą nas obie do cioci Julii. Tak więc znowu trafiłyśmy do cichego i spokojnego Wiłkomierza, pod troskliwą opiekę cioci i kuzynów. Częste przebywanie w towarzystwie kuzynów sprawiało, że, oprócz sympatii rodzinnej, między Wandą a Władkiem zaczęło rodzić się głębsze uczucie. Ciocia Julia, nie mogąc być zadowoloną z takiego obrotu sprawy, odesłała Wandę do Wilna. Zostałam sama, a Ciocia całą swoją sympatię zwróciła ku mnie. Byłam rozpieszczana, ale starałam się pomagać Cioci w pracach domowych, pracowałam też w piekarni przy liczeniu i nanizywaniu obwarzanków na sznurki.

Gdy jesienią 1940 otworzono w Wilnie kilka szkół średnich, postanowiłam kontynuować naukę. Miałam to szczęście, że dostałam się do szkoły z polskim językiem wykładowym. Dodatkowo uczyliśmy się litewskiego, rosyjskiego i niemieckiego. Nauka moja potrwała tylko rok. Życie w okupowanym przez wojska sowieckie Wilnie stawało się coraz trudniejsze. Zaczynało brakować wszystkiego. Wraz z sołdatami do miasta dotarły wszy i tyfus. Mój kolega Janek, zarażony tyfusem, zmarł mając zaledwie 19 lat. Długo, długo rozpaczałam. Codziennie samotnie chodziłam na Jego grób. Moja pierwsza niewinna miłość została pochowana na Rossie. Rodzice, lękając się o stan mojego zdrowia, ponownie wysłali mnie do cioci Julii.

Chcę teraz wspomnieć o losie brata Antosia. W roku 1938 ożenił się z miłą i ładną panną Stasią Chmielewską. Jakiś czas mieszkali w Wilnie, by następnie zamieszkać w Horyniu na Polesiu, gdzie brat objął posadę dyżurnego ruchu na kolei. Następnie został przeniesiony do Zdułbunowa. Tam też urodziły się moje pierwsze bratanice -Terenia i Danusia. Bratu powodziło się bardzo dobrze, do czasu ustanowienia rządów sowieckich. Wtedy to do głosu zaczęli dochodzić zamieszkujący te tereny nacjonaliści ukraińscy. Choć Antoś miał poważanie wśród tamtejszej ludności, to jednak zdecydował się opuścić Wołyń. Dopomógł mu w tym kuzyn Joza. Dobrze znający język rosyjski, ubrany jak wysoki urzędnik sowiecki, zdołał przywieźć bratową z dziećmi do Wilna. Brat, dzięki znajomemu maszyniście, dotarł tu jakiś czas później. Zrobiło się trochę ciasno w naszym domu, bo na dodatek zamieszkał z nami Joza, więc Antoś z rodziną przeprowadził się do ciotki żony p. Jurewiczowej na ulicę Krakowską. Wanda tymczasem wyszła za Kazika. Wkrótce po jej ślubie, zakochany w niej kuzyn Władek, ożenił się w Kownie.

24 czerwca 1941 roku wojska hitlerowskie wkroczyły do Wilna i wszystkie szkoły zostały ponownie zamknięte. Pożegnałam się z ławą szkolną na długo. Staraliśmy się jednak żyć na tyle normalnie, na ile pozwalała nienormalna sytuacja.Wiele czasu spędzałam w grupie przedwojennych znajomych. Chodziliśmy do kawiarni „Jugosławia”, gdzie gościom przygrywał zespół z solistą Frankiem Ładyszem. Chodziliśmy również do teatrów, w których występowało wielu znanych aktorów warszawskich. W „Reducie” na Pohulance i w Teatrze Muzycznym „Lutnia” przy ulicy Mickiewicza oglądałam występy Hanki Ordonówny, Kurnakowicza, Danuty Szaflarskiej, Junoszy Stępowskiego, Sempolińskiego oraz Hanki Bielickiej. Junoszę Stępowskiego spotykałam prawie codziennie, idącego do cukierni Rudnickiego. Bardzo dobrze pamiętam Szaflarską w „Moralności Pani Dulskiej”.

Miałam już siedemnaście lat. Nigdzie nie pracowałam i mogłam zostać wywieziona na roboty do Niemiec. Trzeba się było ratować. Niemcy w zasadzie nie wywozili mężatek, więc ze strony Jozy padła propozycja zawarcia fikcyjnego małżeństwa. Ja, nie dostrzegając czułych spojrzeń kuzyna, przystałam na to. Słowo się rzekło i zawarliśmy związek cywilny. Niestety, był to wielki błąd, który miał smutne następstwa. Mimo fikcyjnego małżeństwa ze mną Joza poczuł się uszczęśliwiony. Spełniał wszystkie moje kaprysy i zachcianki. Kupił specjalnie dla mnie kajak z wypisanym na dziobie moim imieniem. Pływaliśmy po Wilii i Zielonych Jeziorach. Pozostało mi z tego okresu wiele fotografii wykonanych przez mojego „męża”. Jednakże groźba wywózki, choć mniejsza, wciąż wisiała nade mną, więc zatrudniłam się w fabryce krawieckiej „Standardt”. Wśród pracujących tu trzystu kobiet byłam najmłodsza. Wraz z nami pracowali Żydzi z getta. Staraliśmy się pomagać znajomym narodowości żydowskiej przynosząc im żywność, leki i to, o co prosili. Nie cierpiałam tej fabryki, i to wcale nie z powodu pracy. Upodobał mnie sobie dyrektor, niejaki Łapiński, polski Litwin na usługach Niemców. Pan i władca fabryki poczuł się mocno urażony tym, że stanowczo odrzucałam jego zaloty, więc starał się wszelkimi sposobami utrudnić mi życie.

Pewnego razu przywieziono do fabryki drewno na opał. Wśród pracowników lasu wyróżniał się młody mężczyzna z opalenizną i ciemnymi włosami, z lekka przyprószonymi siwizną na skroniach. Barwnie i ciekawie, trochę zaciągając po kresowemu, opowiadał o pracy w lesie. Zaczęłam go widywać coraz częściej i coraz bardziej zaczął mi się podobać. W końcu stwierdziłam, że jestem w nim zakochana, z czego zwierzyłam się mojej przyjaciółce Loli Rutkowskiej. Mimo niepokoju serca zaczęłam chętniej chodzić do pracy, ku ogromnemu zdziwieniu rodziców. Wreszcie doszło do pierwszego spotkania z moim obiektem westchnień. Józek, bo tak miał na imię, powiedział, że bardzo mu się podobam, ale, wiedząc, że jestem mężatką, nie zamierza wdawać się ze mną w romans. Nie wytrzymałam i opowiedziałam o fikcyjnym małżeństwie - z kuzynem. Ziuk wprost oszalał ze szczęścia: wyznając mi miłość wziął mnie w ramiona i nasze usta spotkały się pierwszy raz…

Niestety, moja sytuacja życiowa była dość skomplikowana. Joza, dowiedziawszy się o moim Józku, zagroził, że nie dopuści, bym związała się z innym mężczyzną. Nigdy nie da mi rozwodu, a jedynie pozwoli, bym poszła do klasztoru. Wreszcie ja i moi rodzice dostrzegliśmy, co się działo w sercu biednego Jozy. Choć był wartościowym i szlachetnym człowiekiem, obdarzył zbyt wielkim uczuciem niewłaściwą osobę. Kiedy zginął, potrącony przez pociąg, na jego pogrzebie płakałam z żalu i winy, że nie mogłam odwzajemnić uczucia. Bolało mnie, gdy widziałam smutek Władka i Jana. Nie miałam odwagi, by pojechać do Wiłkomierza i porozmawiać z ciocią Julią. I tak, nie będąc do końca żoną, zostałam wdową. Do dziś wciąż o tym myślę i wciąż nie znajduję pocieszenia.

W fabryce natomiast znów zaczęły się problemy z dyrektorem. Dotarło do niego, że spotykam się z Ziukiem. Z zemsty postanowił zwolnić go z pracy, by, jako nieprzydatnego tutaj, wysłać na roboty do Niemiec. Zrozpaczona poruszyłam niebo i ziemię, aby nie dopuścić do rozstania z ukochanym. Wyjście z sytuacji znalazł Kazik Wisconti, mąż Wandy. Dzięki znajomościom udało mu się zatrudnić Ziuka w zakładzie naprawy samochodów.

4 lipca 1943 roku dotarła do nas wiadomość o śmierci Generała Sikorskiego. Znów w domu zapanowała żałoba, gdyż z osobą Generała wiązaliśmy duże nadzieje na wolną Polskę. Po raz kolejny czułam wagę wydarzeń, tym razem jednak byłam już dorosłą, choć bardzo niedojrzałą kobietą.

Wczesną jesienią 1943 roku mój Ziuk wreszcie się ośmielił i poszedł do moich rodziców, by prosić o rękę ich córki. Oświadczyny zostały przyjęte i wyznaczono datę ślubu na 5 października 1943 roku. Ślub nasz był skromny - najbliższa rodzina, kilka koleżanek i kolegów. Lola przygotowała mi piękną wiązankę złożoną z białych goździków i małych lilijek. Po skromnym posiłku w domu poszłam z mężem do Ostrej Bramy, by przed obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej pomodlić się i złożyć w podzięce ślubną wiązankę. Zamieszkaliśmy z moimi rodzicami. Teściowie bardzo polubili Ziuka, a on odpłacał się im szacunkiem i przywiązaniem. Ja, rozkochana w mężu, słuchałam go we wszystkim. Starszy ode mnie o lat dziesięć, starał się rozwijać dobre cechy mojego charakteru. Wyzbywałam się stopniowo próżności i egoizmu rozpieszczonej panienki. Trosk materialnych, mimo wojny i okupacji, nadal nie odczuwałam. Tato miał zapasy materiałów, więc wciąż wyrabiał pokupne rzeczy, trochę zajmował się handlem wymiennym - ubrania i wyroby skórzane na żywność. Mieliśmy też na Belmoncie działkę ogrodniczą, na której Ziuk, z wielkim znawstwem, bo był absolwentem szkoły ogrodniczej, uprawiał warzywa i owoce.

Zbliżał się czerwiec 1944 roku. Zaczęły się bombardowania Wilna przez samoloty sowieckie. Mieszkaliśmy blisko koszar niemieckich i naloty stawały się dla nas niebezpieczne. Byłam w czwartym miesiącu ciąży i z tego też powodu postanowiliśmy dla bezpieczeństwa wyjechać z miasta. Wynajętą furmanką udaliśmy się do oddalonych o 15 kilometrów Zielonych Jezior. Zatrzymaliśmy się u wujostwa bratowej Stasi. Razem z nami do Zielonych Jezior przyjechali rodzice, Antoś ze Stasią i córkami oraz Wanda z Kazikiem i malutką Izą. Wszelkie niewygody i braki znosiliśmy wszyscy cierpliwie ciesząc się, że jesteśmy żywi i razem. Po tygodniu pobytu zabrakło nam żywności. Ziuk z Kazikiem postanowili wyprawić się do miasta po prowiant. Po ich powrocie otrzymaliśmy radosną wiadomość, że Niemcy uciekli. Wycofując się Niemcy wysadzili Most Zielony na Wilii i elektrownię. W wileńskim mieszkaniu nie było elektryczności, ale był za to potężny bałagan. Potłuczone szyby zaścielały podłogi, porwane firanki i zasłony fruwały w przeciągach. Wszędzie walał się gruz z popękanych tynków.

Tymczasem w mieście zaczęła po raz kolejny rządzić władza sowiecka i już mieliśmy świadomość, że Kresy nie będą polskie. Znów zaczęły się czystki wśród polskiej ludności. Tato i Ziuk zaczęli szykować plecaki, szyć walonki, wędzić słoninę na wypadek wywózki, a ja… szykowałam wyprawkę dla naszego pierwszego dziecka.

7 grudnia 1944 roku w szpitalu na Bogusławskiej urodziłam córeczkę Helenkę. Imię otrzymała na pamiątkę nieżyjącej Mamy Ziuka. W szpitalu były okropne warunki, brakowało niemal wszystkiego. W dodatku było tak zimno, że po powrocie do domu przez miesiąc chorowałam. Całe szczęście, że sala noworodków była opalana. Przez moją chorobę nie mogłam regularnie karmić piersią maleństwo, które płakało całe noce. A ja dopiero uczyłam się bycia matką. Ochrzciliśmy Helenkę w kościele św. Rafała, gdzie braliśmy ślub. Byliśmy wciąż niepewni swojego losu. Każdy kolejny dzień był niewiadomą. Kiedy w Wilnie zorganizowano Urząd Repatriacyjny, postanowiliśmy zapisać się na wyjazd. Nie było to wcale łatwe. Wiele dni i nocy trzeba było wystawać w kolejce, a urzędnicy czynili wielkie trudności. W końcu Wandzi i Ziukowi udało się zapisać na listę.

Nadszedł ten dzień, w którym opuszczaliśmy rodzinne miasto nie wiedząc, że na zawsze. Był 25 marca 1945 roku - piękny, wiosenny dzień. Mąż, Mama, Ojciec i Wandzia z małą Izą (Kazik był wówczas u Berlinga) pojechali na dworzec z całym naszym skromnym dobytkiem. Zostałam sama w mieszkaniu. Nakarmiłam Helenkę, zabrałam do bagażnika wózeczka zapas pieluszek i pożegnałam się z sublokatorką Marusią Tołczakową. Marusia i jej mąż byli Rosjanami. Oboje posiadali wyższe wykształcenie i byli nam bardzo życzliwi. Zaprzyjaźniliśmy się, dlatego też cieszyłam się, że Tołczakowowie zostają w naszym mieszkaniu. Zostawiłam klucze i wyszłam na ulicę. Po drodze na dworzec zaszłam jeszcze na Tatarską 8, by pożegnać się z koleżanką z czasów szkoły powszechnej. Z Renią Wencewiczówną miałyśmy podobne przeżycia wojenne, była ona, tak jak i ja, młodą mamusią. Nie zastałam jednak koleżanki. Ucałowałam tylko jej córeczkę i pożegnałam się z panią Wencewiczową, matką Reni. Ze łzami w oczach szłam do Ostrej Bramy popychając wózek ze śpiącą słodko córką. Klękając przed kaplicą dziękowałam Panience Ostrobramskiej za ocalenie i jednocześnie prosiłam o wstawiennictwo przed podróżą w nieznane.

(Cdn.)

Petronela Pawłowska

Chodecz, Polska

Wstecz