„Czas na każdą sprawę pod niebem”

Prezentując na łamach „MW” ciekawsze zjawiska najnowszej literatury polskiej stwierdziliśmy w swoim czasie, że wśród pisarek „pokolenia 1960” palmę pierwszeństwa zdobywa na razie Olga Tokarczuk. W ostatniej dekadzie XX wieku wydała kilka książek, które zostały zauważone przez krytykę i czytelników.

Taka już jest natura ludzka, że kiedy poznajemy kogoś, kto mówi o rzeczach bardziej istotnych, kto mówi mądrze i pięknie, chcemy do niego wracać, chcemy go słuchać, w tym wypadku czytać, sięgać po kolejne książki, chcemy poznawać też jego samego.

Przypomnijmy więc, że Olga Tokarczuk urodziła się w 1962 r. w Sulechowie, dzieciństwo spędzała w Kietrzu na Opolszczyźnie. Ukończyła studia psychologiczne. Pracowała w swoim czasie, m. in., jako psychoterapeutka, nauczycielka, dziennikarka. Współpracuje obecnie z różnymi czasopismami w Polsce. Mieszka w Krajanowie i Wałbrzychu. Ostatnio wydaje książki we własnym wydawnictwie „Ruta”. Na podstawie tego, co dotychczas opublikowała Tokarczuk, można dojść do wniosku, że jej proza z każdym kolejnym utworem nabiera większego blasku.

Jako potwierdzenie danej tezy może służyć trzecia w dorobku pisarki książka (dwie pierwsze: Podróż Ludzi Księgi oraz E.E.) „Prawiek i inne czasy” (1996), najciekawsza bodaj z dotychczas wydanych powieści autorki. Tytuł utworu nieco mylący. Zastosowana w nim gra słów nabiera innego zabarwienia, kiedy po otworzeniu książki zorientujemy się, że Prawiek to nazwa miejscowości na Kielecczyźnie. Zwykła wieś, nabierająca godności już przez samą jej nazwę Prawiek, staje się zarazem Osią Wszechświata. A więc, Prawiek jest „tu” i jednocześnie „wszędzie”.

Podobnie jest z czasem powieściowej akcji. Jest on skonkretyzowany jak na utwór realistyczny przystało: wstępne wypadki rozgrywają się w roku 1914. Czy to jest przypadek, czy autorka świadomie nawiązuje do faktu, że akcję poprzedniej powieści „E.E.” zakończyła właśnie wprowadzając swoich bohaterów w okres I wojny światowej? Jeżeli dla powieści psychologicznej wystarczył krótki, kilkuletni odcinek czasowy, to wydarzenia przedstawione w „Prawieku…” sięgają współczesności, obejmują jakby wszystko najważniejsze, co się wydarzyło w wieku XX, a jednocześnie mają swoją wymowę uniwersalną, wiele spraw może dziać się „teraz” i „zawsze”.

Przybliżone nam „czasy” reprezentantów trzech pokoleń mieszkańców Prawieku kolejny raz (niejeden z pisarzy starszych generacji zahaczał o podobną tematykę) wyświetlają najjaskrawsze kadry historii XX wieku: I wojna światowa, niepodległość Polski, chylenie się ku upadkowi świata „dziedziców”, II wojna światowa, relacje wzajemne Polaków, Niemców, Żydów (holocaust), Rosjan, realia PRL-owskie, zapowiedź zmian społeczno-politycznych i egzystencjalnych, przypadających na ostatnią dekadę minionego wieku.

Historia przedstawiona jest bardzo dyskretnie, nie przez bezpośrednie przywoływanie wielkich wydarzeń, lecz przez pryzmat indywidualnych losów i doświadczeń, częstokroć opatrzonych filozoficznym uogólnieniem, uniwersalizującym wymowę powieści, na przykład: Im starszy był dziedzic Popielski, tym świat wydawał mu się straszniejszy. Człowiek młody zajęty jest własnym rozkwitem, parciem do przodu i poszerzaniem granic: od dziecinnego łóżeczka po ściany pokoju, dom, park, miasto, kraj, świat, a potem, w wieku męskim, przychodzi czas na rojenia o czymś jeszcze większym. Koło czterdziestki następuje przełom. Młodość w swoim natężeniu, w swojej mocy męczy się sobą. Którejś nocy, czy któregoś poranka, człowiek przechodzi granicę, osiąga swój szczyt i robi pierwszy krok w dół, ku śmierci. Wtedy pojawia się pytanie: czy schodzić dumnie z twarzą zwróconą ku ciemności, czy odwrócić się ku temu, co było, trzymać pozór i udawać, że to nie ciemność, lecz światło zgaszono w pokoju.(…) Oto pękł w nim teraz pojemnik z rozpaczą, który nosił w sobie od zawsze, niczym cykutę. Dziedzic rozglądał się wokół siebie i widział cierpienie, śmierć, rozkład, które były powszechne jak brud.

Wojna 1914 roku narobiła zamętu w świecie. Odbieramy ją głównie przez „wyłom”, jakiego dokonała w życiu Genowefy, która po zmobilizowaniu męża Michała, zaharowana i osamotniona, nie bardzo wierząc w powrót małżonka, obdarza grzesznym uczuciem młodego Żyda Elego. Wraca mąż, zakazana miłość na pozór wygasa. Jednakże pisarka po raz drugi okrutnie doświadcza swoją bohaterkę, czyniąc ją później świadkiem jednej ze scen holocaustu okresu II wojny światowej. Epizod dramatyzuje fakt, że wśród rozstrzelanych na oczach Genowefy Żydów jest także jej były kochanek: Eli leżał wtulony w trawę. Genowefa po raz pierwszy od wielu lat zobaczyła go z bliska.Usiadła przy nim i nigdy już nie stanęła o własnych nogach.

Wojna narusza, lepsze czy gorsze, ale w jakiś sposób ustabilizowane układy, wyzwala w ludziach najniższe nieraz instynkty. W tym samym człowieku tkwią dobre i złe pierwiastki, czego wymownym przykładem jest Rosjanin Iwan Mukta (Prawiek okazał się w pewnym momencie na linii frontu niemiecko-rosyjskiego, stąd obecność Niemców i Rosjan).

Jako komentarz i jednocześnie odpowiedź na pytanie, co się stało z człowiekiem podczas wojny, może służyć instrukcja do Gry, która bez reszty pochłonęła Popielskiego. Przytoczmy fragment z nazwanej instrukcji:

Bóg zakochał się w człowieku bez wzajemności.

Boska miłość, jak każda inna, bywa uciążliwa. Człowiek zaś dojrzał i postanowił uwolnić się od natrętnego kochanka. „Pozwól mi odejść – powiedział. – Daj mi poznać świat na mój własny sposób i zaopatrz mnie na drogę”.

„Nie poradzisz sobie beze mnie – rzekł Bóg człowiekowi. – Nie odchodź”.

„Daj spokój”– powiedział człowiek, a Bóg z żalem przychylił mu gałąź jabłoni.

Bóg został sam i tęsknił. Śniło mu się, że to on wygnał człowieka z raju, tak bardzo bolała go myśl, iż został porzucony.

„Wróć do mnie. Świat jest straszny i może cię zabić. Spójrz na trzęsienia ziemi, na wybuchy wulkanów, na pożary i potopy” – grzmiał z deszczowych chmur.

„Daj spokój, poradzę sobie” – odpowiedział mu człowiek i poszedł.

Jak człowiek radzi sam, udowodniła pisarka, kreując niejedną scenę swojej powieści. Po wojnie dewizę życiową przeciętnego obywatela PRL-u formułuje Paweł, mąż Misi:

Trzeba żyć – powiedział Paweł. – Trzeba wychowywać dzieci, zarabiać, wciąż kształcić się i piąć w górę.

Tak też robił.

„Trzeba żyć”, czyli wiedzieć, z kim trzymać. Tak zwaną „grubą rybę”, prominenta, z którym przyjaźni się Paweł, reprezentuje w powieści Ukleja (a więc nazwisko symboliczne, nieprzypadkowe):

Dla rodziny i kolegów z pracy, dla sekretarzy i mecenasów Paweł wydawał imieninowe przyjęcie w czerwcu, na Piotra i Pawła. Ale na urodziny zapraszał zawsze tylko Ukleję. Urodziny są dla przyjaciół, a Paweł miał jednego przyjaciela.

Zwierciadłem świata wartości, czy raczej świata odartego ze wszelkich wartości, ludzi takich, jak Ukleja, jest los jego żony Ruty, którą on po prostu kupił, złowił na haczyk ze świecidełkami, obsypał dobrem materialnym i samą traktuje teraz jak rzecz.

Zamążpójście Ruty, warunki, na jakich Kłoska oddaje córkę Uklei, przynajmniej zewnętrznie nawiązują do mitu o Korze i Demeter. Nie mogąc ostudzić zapału niedoświadczonej dziewczyny, przeczuwając, na co się zanosi (związek z Ukleją to jakby zejście do Hadesu), Kłoska wymusza na zięciu przyrzeczenie, że wiosną Ruta będzie wracała do matki. Ruta zaś, doznawszy w domu męża upokorzeń gorszych niż w Hadesie, zrywa obie umowy, uciekając za granicę. I znowu, żeby zdramatyzować sytuację, ostatnia z rodzinnych scen między Rutą i Ukleją rozgrywa się w wieczór wigilijny. Oboje okazują się nieprzygotowani do wzbudzenia w sobie chociaż najmniejszej iskierki uczuć, która miałaby coś wspólnego z atmosferą najpiękniejszej nocy roku.

W tok akcji została wpleciona zresztą cała galeria ciekawych, sugestywnie przedstawionych postaci. Każdy bohater jest nosicielem większego czy mniejszego dramatu, analizowanego nie bez znajomości rzeczy. Kreując takie postacie pisarka wykorzystała też zapewne swoje doświadczenie psychoterapeutki: Ludziom wydaje się, że przyczyną szaleństwa jest wielkie i dramatyczne wydarzenie, jakieś cierpienie, którego nie da się znieść. Wydaje im się, że wariuje się z jakichś powodów – z powodu porzucenia przez kochanka, śmierci najbliższej osoby, utraty majątku, spojrzenia w twarz Bogu. Ludzie myślą też, że wariuje się nagle, od razu, w niezwykłych okolicznościach, a szaleństwo spada na człowieka jak siatka–pułapka, pęta rozum, mąci uczucia.

Tymczasem Florentynka zwariowała zupełnie zwyczajnie i, można powiedzieć, bez powodu.

Uniwersalizacji świata przedstawionego w powieści, rozszerzaniu jego granic przestrzenno–czasowych niezwykle sprzyja fakt, że w polu widzenia odbiorcy są nie tylko „czasy” ludzi. Na rozdziały, noszące tytuły, na przykład, Czas Genowefy, Czas dziedzica Popielskiego, Czas księdza proboszcza, Czas Elego, Czas Florentynki itp. nakładają się, zazębiają się o siebie także „czasy” roślin (Czas grzybni, Czas sadu, Czas lip) i „czasy” zwierząt (Czas Lalki – tak się wabi suka), „czasy” miejsc (Czas Prawieku, Czas domu) i przedmiotów (Czas młynka Misi, Czas Gry), istot pozaziemskich, metafizycznych (Czas anioła Misi, Czas Złego Człowieka i jakichś abstraktów (Czas rzeczy poczwórnych). Takie potraktowanie czasu zaciera niejako granice między różnymi bytami egzystencji, nie nobilituje zbytnio człowieka. Świat wydaje się wielką jednością, niezwykle przemyślaną konstrukcją.

Człowiek może o tyle jest ważny, że najpełniej unaocznia więź natury i ducha, ścieranie się obu tych pierwiastków. Ma się wrażenie, że niektórym imionom czy nazwiskom swoich bohaterów nadała pisarka symboliczną wymowę. Jedni otrzymali nazwiska łączące ich ze światem metafizycznym, pozaziemskim, wyższym, na przykład, Michał Niebieski, Paweł Boski, Serafinowie, Cherubinowie. Inni, odwrotnie, uzyskali imiona podkreślające ich więź z naturą: Kłoska, Ruta, Papugowa. W niektórych wypadkach więź bohaterów z naturą została dodatkowo uwypuklona przez ich zachowanie się. Są, na przykład, bohaterowie, którzy bardziej kierują się zmysłami w podejmowaniu tej czy innej decyzji.

Granice wąsko rozumianego realizmu rozbijają, oczywiście, „postacie z zaświatów”. Niektóre z nich przedstawione są niezwykle plastycznie, sugestywnie, tak, jakby były namacalnymi współuczestnikami ziemskiej egzystencji. W rozdziale Czas anioła Misi czytamy, m. in.: Kiedy dziecko otworzyło oczy, anioł stróż podziękował Najwyższemu. Potem wzrok anioła i wzrok człowieka spotkały się po raz pierwszy, i anioł zadrżał, tak jak może zadrżeć anioł, który nie ma ciała.

Anioł przyjął Misię na ten świat za plecami położnej: oczyszczał jej przestrzeń do życia, ukazywał ją innym aniołom i Najwyższemu, a jego bezcielesne wargi szeptały: „Patrzcie, patrzcie, oto moja duszyczka.”. Przepełniała go niezwykła, anielska czułość, miłosne współczucie – jest to jedyne uczucie, jakie żywią anioły.

Oczywiście, że anioł bardziej pamięta o człowieku niż ten ostatni o swoim stróżu. Całe szczęście, że Anioł Stróż jest nieustępliwy, nie zwraca uwagi na ludzką niewdzięczność. Nie zapomina on o Misi także w jej dorosłym życiu. Jest obecny też wtedy, kiedy bohaterka rodzi swoje pierwsze dziecko:

Anioł widział myśli Misi i współczuł jej ciału, choć nie rozumiał, na czym naprawdę polega ból. Zabrał więc duszę Misi na jedną chwilę zupełnie gdzie indziej. Pokazał jej Jerozolimę.(...)

Misia znalazła się w środku miasta, gdzie na wybrukowanym ryneczku stał dom Zbawiciela. Stanęła przed jego drzwiami.

Ktoś zapukał od wewnątrz i zdziwiona Misia zapytała: „Kto tam?”. „To ja” – odpowiedział głos. „Wyjdź” – odrzekła. Wtedy wyszedł do niej Pan Jezus i przytulił ją do piersi. Misia poczuła zapach płótna, w które był ubrany. Wtuliła się w lnianą koszulę i czuła, jak bardzo jest kochana. Kochał ją Pan Jezus i cały świat.

Lecz tu anioł Misi, który bezustannie baczył na wszystko, zabrał ją z ramion Pana Jezusa i rzucił z powrotem w rodzące ciało. Misia westchnęła i urodziła syna.

Poza granice realizmu wykracza nie tylko wprowadzanie do akcji istot bezcielesnych. Mogą one być naruszane przez ożywienie tego, co, z punktu widzenia „zdrowego rozsądku”, jest tylko materią. Taka sytuacja występuje w rozdziale Czas Florentynki, który wzbogaca powieść o sceny humorystyczne. Traktuje on o tym, jak w Wielką Sobotę Florentynka zostawiła psa przed cudownym obrazem Matki Boskiej Jeszkotlowskiej. Gdy ten zaczął grasować po koszykach ze święconką i był skarcony przez zakrystiana, od obrazu dobiegł go cichy kobiecy głos:

– Zostaw tego psa! Pilnuję go Florentynce z Prawieku.

Znowu jesteśmy świadkami sceny, którą można interpretować co najmniej dwojako: obraz przemówił, a więc stał się cud; a może jest to głos wewnętrzny, są to wyrzuty sumienia zakrystiana, któremu się wydaje, że sama Matka Boska nie podziela jego starań. Zakrystian jest bardzo zaniepokojony, tym bardziej, że miejscowa Matka Boska jest wielkim autorytetem w Prawieku. W rozdziale Czas Matki Boskiej Jeszkotlowskiej czytamy na przykład:

Matka Boska Jeszkotlowska była czystą wolą pomocy temu, co chore i ułomne. Była siłą boskim cudem wpisaną w obraz. Kiedy ludzie zwracali do niej swoje twarze, gdy poruszali ustami, zaciskali ręce na brzuchu lub składali je na wysokości serca, Matka Boska Jeszkotlowska dawała im siłę i moc zdrowienia. Dawała ją wszystkim, bez wyjątku, nie z miłosierdzia, lecz dlatego, że taka była jej natura – dawać moc zdrowienia tym, którzy jej potrzebują. Co działo się dalej – o tym decydowali ludzie. Jedni pozwalali tej sile zadziałać w sobie i ci zdrowieli. Wracali potem z wotami – odlanymi ze srebra, miedzi lub nawet złota, miniaturami wyleczonych części ciała, z koralami, naszyjnikami, którymi przystrajano obraz.

Inni pozwalali, żeby moc wyciekła z nich, jak z dziurawego naczynia, i wsiąkła w ziemię. A potem tracili wiarę w cuda.

Nie mamy na razie na to dowodów, możemy jedynie przypuszczać, że kompozycyjny pomysł rozczłonowania powieści na „czasy” zawdzięcza, być może, pisarka starotestamentowej Księdze Koheleta. Słowem–kluczem jej trzeciego rozdziału jest właśnie „czas” (Koh 3, 1–8):

1.Jest pora na każdą rzecz

i jest czas na każdą sprawę pod niebem.

2.Jest czas rodzenia i czas umierania,

czas sadzenia i czas wyrywania

tego, co posadzone.

3.Czas zabijania i czas leczenia,

czas burzenia i czas budowania.

4.Czas płaczu i czas śmiechu,

czas żałoby i czas tańca.

5.Czas rozrzucania kamieni

i czas zbierania kamieni,

czas objęć i czas ich poniechania.

6.Czas szukania i czas tracenia,

czas zachowywania i czas odrzucania.

7.Czas rozdzierania i czas zszywania,

czas milczenia i czas mówienia.

8.Czas miłowania i czas nienawidzenia,

czas wojny i czas pokoju.

(przekład Cz. Miłosza,

który używa greckiego tytułu księgi Eklezjasta)

Oczywiście, że kompozycja „Prawieku...” może też być oryginalnym pomysłem autorki. Niezależnie od tego, jaka jest geneza, jak się zestawia zawartość powieści ze wspomnianymi wersetami Księgi Koheleta, ma się wrażenie, że pisarka przygotowała nam cały szereg dowodów, przykładów, niejako przypowieści, mogących być materiałem ilustracyjnym do nazwanej księgi. A dany fakt, jeżeli jest przekonywający, jeszcze bardziej uniwersalizuje wymowę tej prostej i zarazem nieprostej, tej mądrej i pięknej powieści.

Godne uwagi są także małe formy narracyjne w dorobku pisarki, składające się na książki Szafa (1997), Dom dzienny, dom nocny (1998), Gra na wielu bębenkach (2001), ale to już temat do osobnego artykułu.

Jedynie ze względu na okoliczność, że przeżywamy „czas Bożego Narodzenia”, napomknijmy o tym, że wśród opowiadań składających się na najnowszą książkę pisarki jest Bardo.Szopka, odpowiednia lektura na okres świąteczny. Utwór, przywołujący historię wiodącej rodowód od XVI w. szopki miasteczka w Sudetach, staje się pretekstem do refleksji nad genezą Świąt Bożego Narodzenia, do porozważania o pochodzeniu i ewolucji tradycji szopki:

Czy wiecie, że Boże Narodzenie po raz pierwszy świętował dopiero papież Liberiusz 25 grudnia 354 roku? Że przez pierwsze trzy i pół wieku narodziny Boga przechodziły niezauważenie, coroczna epifania odbywała się bezszelestnie jak upadek zeschłego liścia?

Dzień wybrano nieprzypadkowo, mając pewnie na uwadze ludzki smutek, gdy dni stają się najkrótsze, gdy wydaje się już, że słońce nigdy odważnie nie stanie na wysokościach nieba.(...)

Nieodłącznym symbolem-rekwizytem tego święta jest większa czy mniejsza, skromna czy okazalsza, wystawiona dla szerszego grona czy w zaciszu domowym szopka. Jak każda niemal tradycja, tak i tradycja szopki bożonarodzeniowej powstała nie od razu i w ciągu wieków podlegała ewolucji, wzbogacała się o wciąż nowe i nowe elementy. Olga Tokarczuk w prosty i zarazem artystyczno-refleksyjny sposób przedstawia ten proces:

Szopka powstawała jak miasto – powoli, cierpliwie, od pojedynczego znaku, który wyznacza święte miejsce: najpierw ustawiano w kościołach sam żłób – to dziwnie banalne miejsce narodzenia Boga; potem odważono się umieścić w nim figurkę dzieciątka. Jeszcze później pojawiała się jego matka – kobieta leżała z dzieckiem w ramionach, od dziecka biła jasność, przez co twarz kobiety stawała się ciemna. Ale proces dopowiadania już się zaczął i miał toczyć się bez końca – trzeba było i mężczyzny, skoro jest dziecko i kobieta, trzeba było świadków tego zdarzenia, ludzkich i zwierzęcych; trzeba było zachwyconej narodzinami przyrody – groty, nieba, gwiazdy, aniołów wyglądających ciekawie zza kotar nieboskłonu(...)

Podkreślony jest także udział jednego z najulubieńszych świętych w „reformowaniu” tradycji szopki:

Święty Franciszek był pierwszym reżyserem – ułożył Jezuska na pachnącym sianie i tym drobnym gestem otworzył szopkę na ludzkie wzruszenie. Tam, gdzie kruchość ludzkiego ciała miesza się z potęgą kosmicznego zdarzenia, czas ulega odnowie.(...)

A więc znowu uwypuklona jest rola „czasu”, który „domaga się (...) odgrywania w kolistym rytmie wciąż tego samego” i jednocześnie właśnie udoskonalonego, „dopowiedzianego”.

Jakby zgodnie z wymogami podstaw filozofii nie zapomina pisarka o istotnym współudziale „przestrzeni” w kreowaniu szopki bożonarodzeniowej:

I jeszcze przestrzeń – ona też chce mieć coś do powiedzenia – Lizbona, Saragossa, Praga, Monachium, Wiedeń i Ołomuniec, Brno i Kraków, Lwów i dalekie Buenos Aires – każde miejsce na ziemi pragnie być świadkiem narodzenia Pana i obdarzyć je konkretem: lokalne rośliny, jabłka czy granaty, równe geometryczne pola ziemniaczane czy gaje pomarańczowe... A jak przestrzeń, to i materia, – czytamy dalej – tworzywo chce się włączyć w narodziny – Jezus rodzić się będzie z wosku i szkła, powstanie z terakoty i kości słoniowej, z drzewa i kamienia. Będzie wielkości patyczka, rozmiarów ludzkiego dziecka lub jeszcze większy, jest bowiem Bogiem i ludzkie miary go nie dotyczą.

I już zupełnie na zakończenie może Czytelnik wybaczy jeszcze jedno okolicznościowe „dopowiedzenie”, uzupełnienie na marginesie tego, co znajdujemy u Tokarczuk: a jak materia, to i duch, stale jej przeciwstawiany, niech więc w tym pięknym czasie i jednocześnie na dalej rodzi się Dzieciątko Boże także w naszych sercach.

doc. dr Halina Turkiewicz, kierownik Katedry Filologii Polskiej Uniwersytetu Pedagogicznego w Wilnie

Wstecz