Uśmiechnięta w Bernardyńskim Parku

Zakończenie. Początek w nr 11.

Wieczorem 25 marca 1945 roku X transport repatriacyjny wyruszył z wileńskiego dworca w kierunku granicy „nowej Polski” wioząc w nieznaną przyszłość dwa tysiące tułaczy. Stukot kół przywołał we mnie wspomnienie radosnego wyjazdu na kolonie 1937 roku. W jakże odmiennej sytuacji byłam teraz. Wtłoczona do towarowego wagonu, wśród skromnego dobytku jechałam nie wiedząc dokąd, pełna obaw o przyszłość. Obok w wózeczku, uspokojona monotonnym kołysaniem pociągu, spała moja córka. W końcu zasnęłam. Minęliśmy Grodno, a potem granicę i wtedy we wszystkich wagonach zabrzmiało: Jeszcze Polska nie zginęła... Byliśmy w Polsce, ale wielu z nas nurtowało pytanie: w jakiej Polsce? Na granicy znów sprawdzono listy pasażerów i wagony, aby nikt bez zezwolenia nie wjechał do kraju. Po krótkim postoju transport wyruszył w dalszą drogę.

Warunki podróży były trudne, ale znosiliśmy je cierpliwie. My, kobiety, zostałyśmy ulokowane na tapczanie, a właściwie jego wierzchniej części, a nasi mężczyźni urządzili sobie legowiska na górze bagaży pod sufitem wagonu. Nie byliśmy sami. Wraz z nami jechało kilka rodzin, między innymi znajomi z ulicy Tatarskiej. Staraliśmy się wzajemnie sobie pomagać i zarazem nie przeszkadzać na tak ograniczonej przestrzeni i po pewnym czasie stanowiliśmy prawie jedną rodzinę. Gotowanie posiłków odbywało się na metalowej kuchence. Największym problemem było utrzymanie higieny. Z granicy transport został skierowany do Lublina, nie wiedzieć po co, gdyż nikt nie zamierzał tam się osiedlić.Tylko kilka osób poszło do miasta na rekonesans, ale powrócili dość szybko i pociąg wyruszył w kierunku Warszawy. Widok stolicy był niesamowicie przygnębiający. Morze ruin, zgliszcz i sterczących wypalonych kominów. W dniu Zmartwychwstania Pańskiego dotarliśmy do Kutna i dalej do Poznania. Święta spędzaliśmy w podróży, bez baranka, święconego i uczestnictwa we Mszy Rezurekcyjnej.

W Poznaniu ustawiono nasz transport na Dworcu św. Łazarza. Z jednej strony mieliśmy sąsiedztwo lotniska, a z drugiej - cysterny z benzyną i kiedy zaczął się nalot, nasze położenie stało się niebezpieczne. Zawiadująca ruchem Rosjanka nakazała: Abratno w Kutno! Na stacji w Kutnie wykwaterowano nas z wagonu i otrzymaliśmy pokój w baraku. Nareszcie były łóżka, bieżąca woda i sanitariaty. Po wielu dniach mogliśmy się umyć, no i wyspać w pościeli. Dostaliśmy zapomogi pieniężne i kartki na obiady. 9 maja dowiedzieliśmy się o kapitulacji Niemiec. Nareszcie koniec wojny. W całym Kutnie zapanowała niesamowita radość.

W naszej rodzinie nastąpiły zmiany. Wrócił Kazik z wojska i razem z Wandą wyjechali na Pomorze. Ziuk rozpoczął poszukiwania naszego „miejsca na ziemi”. Najpierw udał się do PUR w Łodzi, skąd otrzymał propozycję przejęcia gospodarstwa ogrodniczego w Pabianicach. Dla męża, absolwenta szkoły ogrodniczej w Krasnymstawie, trzy hektary pod szkłem były nie lada pokusą. Cóż z tego? Przebywający tam tzw. opiekun zażądał odstępnego, w dodatku w złocie. Nie pozostało nic innego jak szukać dalej. Następny PUR był we Włocławku. Na terenie tego powiatu było dużo poniemieckich gospodarstw przeznaczonych dla repatriantów, w zamian za mienie pozostawione na Wschodzie. Otrzymaliśmy przydział na 6 hektarów ziemi wraz z zabudowaniami we wsi Łanięta gm. Boniewo.

Wynajętą furmanką dotarliśmy do Krośniewic, a dalej kolejką wąskotorową do stacji Łania.Tato został w wagonie, a ja, Mama i Ziuk udaliśmy się na poszukiwania przydzielonego nam gospodarstwa. A że Łanięta były blisko, szybko tam trafiliśmy. Zaskoczeni opiekunowie przywitali nas wrogo i nie przyjęli do wiadomości faktu, że mamy stosowne dokumenty. Pozwolili tylko, bym z Helenką i Mamą przenocowała pod dachem.Tato i Ziuk musieli spać w wagonie. Nazajutrz po interwencji w PUR, w asyście wójta i milicjanta nastąpiło przekazanie nam gospodarstwa. Dotychczasowi opiekunowie zwolnili nam dwa pomieszczenia, ale nadal pozostawali w mieszkaniu, gdyż nie mieli gdzie się podziać. Wyraziliśmy zgodę, by pozostali do chwili znalezienia sobie mieszkania. Mieszkaliśmy tak pod jednym dachem chyba rok i choć staraliśmy się żyć w zgodzie, to jednak przymusowe sąsiedztwo stwarzało konflikty, tym bardziej, że byliśmy traktowani jak intruzi. Wraz z ziemią i zabudowaniami „opiekun” przekazał nam konia, jałówkę (cielaka zdążyli zjeść), kilka świniaków, trzy kury, jedną kaczkę, jedną gęś i wóz konny. Mieliśmy wreszcie dom ze słomianą strzechą, drewnianą stodołę i murowaną oborę krytą dachówką. Było świeże mleko, ser, masło i czasem jajka, jeśli zdążyłam do kurnika przed żoną „opiekuna”. W sadzie było dużo drzew owocowych, a na warzywniku truskawkowa grządka. Czuliśmy się z Ziukiem jak w małym raju. Trzeba było jednak zakasać rękawy, zacząć pracować i myśleć jak przystało na prawdziwych gospodarzy.

Mamusia pochodziła z dużego gospodarstwa, więc umiała wydoić krowę, nakarmić świnie i zająć się pracą w obejściu. Przyglądałam się wszystkiemu i powoli przyzwyczajałam się do nowych obowiązków. Na razie jednak miałam dość zajęcia przy małej córeczce i przy kuchni. Ziuk z teściem zajęli się pracą w polu. Im również nie było łatwo. Ziemia, choć żyzna, była bardzo ciężka w uprawie. Dużym dla nas problemem stało się nawiązanie dobrych stosunków sąsiedzkich z miejscowymi gospodarzami. Początkowo traktowani byliśmy z dużą nieufnością. Tubylcy byli przekonani, że my, „zabugowcy”, zabieramy ich ziemie i choć sami czuli się często bezradni na swoich gospodarstwach, a zwłaszcza przedwojenni bezrolni, którzy dostawali ziemię z tak zwanej reformy rolnej, zazdrośnie spoglądali na pole sąsiada - przybysza. Powoli uprzedzenia ustępowały i Łanięta zaczęły tworzyć wspólnotę.

Helenka rosła i z nadejściem pierwszej dla nas zimy na Kujawach, ku radości wszystkich domowników, „podeptała” pierwszy roczek życia.

Ja wykonywałam coraz więcej gospodarskich czynności. Wraz z kolejną wiosną rozpoczęły się prace polowe. Sami mężczyźni nie byliby w stanie wszystkiego zrobić, więc czasem trzeba było korzystać z pomocy najemnej. Do szczególnie ciężkich prac należało wywożenie i roztrząsanie obornika. Postanowiłam przyłączyć się do pracujących. Niestety choć czynność ta wydawała się prosta, to po raz pierwszy trzymane widły nijak nie chciały mnie słuchać i wciąż odwracały się inaczej niż było trzeba. Piekły mnie dłonie, paliło wiosenne słońce. Po obiedzie nie byłam w stanie wrócić na pole. Patrząc na swoje zmaltretowane ręce zastanawiałam się, po co pracujące ze mną kobiety od czasu do czasu spluwały w dłonie? Później, kiedy widły były mi już posłuszne, z uśmiechem wspominałam tamten dzień. Musiałam jednak zaniechać cięższych prac, gdyż znów spodziewałam się dziecka.1 grudnia 1947 roku urodziłam drugą córkę. Danusia urodziła się w domu, dzięki sprowadzonej z Chodcza akuszerce p. Kwiatkowskiej.

Zjawił się u nas niespodziewany gość. Była nim stryjenka Ziuka Wincenta. Mąż nie miał z nią kontaktu od czasów przedwojennych, gdy zamieszkiwała w Głębokim k. Postaw. Późniejsze losy stryjenki potoczyły się tak, jak wielu Polaków z Kresów II Rzeczypospolitej. Przed wybuchem II wojny światowej Wincenta zamieszkiwała z synem Piotrem - radcą prawnym i porucznikiem rezerwy w Białymstoku. Po 17 września Piotr trafił do niewoli sowieckiej. Zginął zamordowany w Katyniu. Represje NKWD nie ominęły stryjenki. Wraz z córką i dwoma wnukami została wywieziona na Syberię. Ogromna dzielność tej niemłodej już kobiety sprawiła, że udało się im przetrwać blisko osiem lat syberyjskiego piekła. Gdy w 1947 roku pozwolono im na powrót do Polski, córka, chora na serce, nie wytrzymała trudów podróży. Zmarła w transporcie, a jej zwłoki zostały wyrzucone na pobocze toru kolejowego. Matce nie pozwolono nawet na pochówek. Po tak ciężkich doświadczeniach stryjenka odnalazła w sobie jeszcze dość sił, by rozpocząć poszukiwania rozproszonej rodziny. Najpierw odnalazła zięcia, by przekazać mu pod opiekę ocalonych synów. Następnie trafiła do brata Ziuka, Janka, który z żoną i córkami mieszkał na ziemiach zachodnich. I tak kolejno docierała do innych krewnych informując ich o tych, przez nią odnalezionych. Radość z naszego spotkania trwała do późnej nocy, a ja, choć wyczerpana, długo przysłuchiwałam się opowieściom rodzinnym. Helenka skończyła 7 lat i poszła do pierwszej klasy podstawówki w Łaniętach. Nauczycielami w tej szkole było młode sympatyczne małżeństwo, pp. Szczepańscy. Jadwiga uczyła matematyki i przedmiotów ścisłych, a Jan, języka polskiego i historii. Byli to nauczyciele z powołania i dzięki ich pracy dzieci miały dobre początki w szkole. Nasze życie na wsi toczyło się zgodnie z rytmem wyznaczonym przez prace polowe: orka, siew, zbiór. Zahartowałam się i chętnie, bez trudności wykonywałam wszelkie prace w polu i obejściu. Wciąż wielką pomoc miałam od Mamy, która gotowała posiłki, zajmowała się wnuczkami i wykonywała lekkie prace w domu. Tato pomagał nam do czasu, gdy postanowił wyjechać do Szczecina, by tam kontynuować pracę w swoim fachu. Znalazł sobie mieszkanie, urządził pracownię i rozpoczął nowe życie. Pomagał nam przysyłając różne potrzebne w gospodarstwie przedmioty, o które tutaj było trudno. Mama nadal mieszkała z nami, ale kontakty z Ojcem stawały się coraz luźniejsze. Docierały do nas informacje, że związał się z drugą kobietą. Rodzice chyba już się nie spotkali. Ojciec, no cóż, na starość wrócił do dzieci. Początkowo mieszkał u Antosia, później u mnie, by zakończyć życie w domu Wandy.

Powodziło się nam dość dobrze, no i kochaliśmy się, tak w rodzinie, jak i w małżeństwie. Halunia z Danusią widząc przelatujące nad naszym domem bociany wołały, by przyniosły im braciszka. Bociany chyba wysłuchały dziecinnych próśb. 11 sierpnia 1953 roku urodziłam pierwszego syna - Andrzeja Kordiana. Dwa lata później 14 października 1955 roku urodziłam trzecią córkę, która na chrzcie otrzymała imię Hanna. W tak powiększającej się rodzinie przybywało coraz więcej pracy. Mamusia jak mogła pomagała mi w domu i przy dzieciach. Ziuk prawie sam świetnie sobie radził we wszystkich pracach polowych. Dokupiliśmy drugiego konia i przybyło nam dwa hektary ziemi. Poza pracą w gospodarstwie mój mąż zaczął pracować społecznie jako radny w gminie, a później w różnych powiatowych komisjach rolnych. Wielką jego pasją stało się pszczelarstwo. Zaczynał od jednego roju, a po kilku latach pasieka liczyła już czterdzieści uli. Kiedy został członkiem Związku Pszczelarzy, nawiązał współpracę z pismem związkowym wysyłając tam swoje spostrzeżenia i uwagi. Jego szeroką wiedzę doceniano w trakcie zebrań i zjazdów pszczelarzy. Ze zbytem dobrej jakości miodu nie było żadnych problemów, a z tego mieliśmy dodatkowy dochód. Pozwoliło to nam na dalsze powiększenie gospodarstwa o kolejne 5, tym razem wydzierżawionych hektarów. Tak przybywało nam ziemi, dzieci i pracy.

Nasze samodzielne gospodarzenie przerwało powstanie Spółdzielni Produkcyjnej. Mimo naszej niechęci do „kołchozowej” wspólnoty, nie mieliśmy wyjścia. Ziuk został brygadzistą odpowiedzialnym za wszystkie prace polowe. Jednak podejście „spółdzielców” do wspólnej pracy i własności, a także ich odpowiedzialność były, delikatnie mówiąc, złe. Mąż, sumienny pracownik, wszelkimi sposobami starał się o to, by pola były obsiane, by zbiór został sprzątnięty, a zwierzęta dopatrzone. Skonany wracał wieczorem do domu, a rano brakowało stogu zboża, ziarna siewnego, kopca ziemniaków czy cielaka w oborze. Po dwóch latach władze wyraziły zgodę na likwidację spółdzielni. Mąż był wtedy księgowym i nie dopuścił do zmarnotrawienia majątku. Wystawienie inwentarza i mienia ruchomego na licytację przyniosło zysk, który pozwolił spłacić długi, a reszta majątku została sprawiedliwie podzielona wśród spółdzielców. Wróciliśmy na swoje.

Cztery lata po urodzeniu się Hani, 9 kwietnia 1959 roku przyszedł na świat drugi nasz syn - Wojciech Jarosław. Mieliśmy już nielichą gromadkę, ale dzięki pomocy Mamy było mi lżej. Hala była już panienką, uczennicą Liceum Pedagogicznego we Włocławku i w wolnych chwilach pomagała w polu. Jak pamiętam, tylko jeden raz w czasie wakacji wyjechała na obóz harcerski. Gdy Wojtuś skończył roczek, opuściła nas moja Mamusia. Byłam bardzo wdzięczna Mamusi za wieloletnią pomoc, za miłość do nas i wszystkich bez wyjątku wnuków. Bardzo nam Jej brakowało, a dzieci długo wspominały ciepło babcinego serca i rąk.

Kiedy Helenka ukończyła liceum, postanowiła dalej uczyć się w wymarzonym zawodzie nauczycielki w Studium Nauczycielskim w Wymyślinie k. Skępego. Niestety, zachorowała na płuca i na rok zmuszona była przerwać naukę. Danusia została uczennicą w Technikum Celulozowo-Papierniczym we Włocławku, zdała maturę z wyróżnieniem, a potem egzamin na Politechnikę Krakowską. Natomiast Andrzeja wcale nie ciągnęło do szkoły. Najchętniej przebywał w Kółku Rolniczym u sąsiadów Malinowskich. W wieku 7 lat umiał prowadzić traktor Super-Zetor i nic nie było w stanie wyciągnąć go z towarzystwa traktorzystów. I tak pozostało.

Nasze życie na wsi nie ograniczało się tylko do pracy w polu. Jak wspominałam, mąż zajmował się pracą społeczną. Wspólnie uczestniczyliśmy też w życiu towarzyskim i kulturalnym wsi, które skupiało się wokół szkoły. Wespół z gronem nauczycielskim organizowaliśmy przedstawienia teatru amatorskiego, zabawy karnawałowe - słynne „podkoziołki”, loterie fantowe. Dużą atrakcją kulturalną były seanse kina objazdowego. Projekcje filmów odbywały się w sali remizy strażackiej w Łani i w naszej szkole. W długie zimowe wieczory mieszkańcy odwiedzali się wzajemnie. Dla nas zima była też tym okresem, w którym mogliśmy dużo czytać. Mieliśmy własną biblioteczkę, ale korzystaliśmy również z księgozbioru szkolnego. Lubiliśmy też audycje radiowe. Z odbiornika na ogniwa Volta śledziliśmy losy Matysiaków, bohaterów Jezioran i bawiliśmy się na „Podwieczorkach przy mikrofonie”. Kiedy w połowie lat sześćdziesiątych Łanięta zostały zelektryfikowane, pierwszym urządzeniem na prąd, które zakupiliśmy było radio.

Dzieci dorastały nam coraz bardziej. Andrzej i Hania uczyli się już w szkole podstawowej, a w wieku sześciu lat dołączył do nich Wojciech. Helenka ukończywszy Studium rozpoczęła pracę nauczycielską w Łaniętach. Moja najstarsza była ładną panną. W końcu wybrała tego najwytrwalszego, który przez cztery lata zabiegał o jej względy. Narzeczony Edward Huzar pochodził z niedalekich Cett, z rodziny repatriantów spod Lwowa.

W następnych latach nastąpiły wydarzenia, które miały zmienić całe moje dotychczasowe życie. Zaczęło się od tego, że Ziuk źle się poczuł. Zapracowany zlekceważył przeziębienie, był coraz bardziej zmęczony. Diagnoza lekarska nie pozostawiała złudzeń - zaawansowana gruźlica. Długotrwałe leczenie przyniosło poprawę, ale nie mógł dalej pracować w gospodarstwie. Nie było rady. Postanowiliśmy sprzedać gospodarstwo i przeprowadzić się do pobliskiego miasteczka Chodecz. Ziuk mający opinię fachowego rolnika i gospodarza, bez problemów otrzymał posadę kierownika w Międzykółkowej Bazie Maszynowej. Gospodarstwo sprzedaliśmy sąsiadowi uzgadniając, że przekazanie nastąpi po żniwach i wykopkach. Ziuk zamieszkał w naszym nowo zakupionym domu, a ja zostałam dochodzącą żoną. Większość czasu musiałam przebywać na wsi i wszystkiego dopilnować, a dopiero po wykonaniu prac gospodarskich szłam 6 kilometrów do Chodcza. Tutaj też czekała mnie praca, bo trzeba było zagospodarować nowe miejsce naszego życia. Mąż znowu poświęcał się swojej pracy tak bardzo, że obiady nosiłam mu do biura. Któregoś letniego dnia pracując w ogródku usłyszałam syreny straży pożarnej i nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś złego mogło się dziać w Łaniętach. Po chwili zobaczyłam pędzącego na motocyklu sąsiada, który już od furtki krzyczał w moją stronę: Palita się! Przerażona wsiadłam na motocykl i czym prędzej ruszyliśmy. Całą drogę myślałam tylko o dzieciach. Gdy dotarliśmy na miejsce, z naszego, kiedyś „małego raju” pozostały zgliszcza. Opodal stała wylękniona trójka - Andrzej, Hania i Wojtuś. Doszczętnie spłonęła stodoła, dach domu i obory. Straciliśmy też konia i kilka świniaków. Sąsiad wycofał się z kupna i zażądał zwrotu zaliczki, a na dodatek milicja oskarżyła nas o sabotaż i nie mogliśmy otrzymać odszkodowania z ubezpieczalni. Kilkutygodniowe śledztwo doprowadziło jednak do wykrycia sprawcy pożaru. Okazał się nim nasz najmłodszy syn Wojciech. Pozostawiony bez opieki dorosłych umknął starszemu rodzeństwu, by w stercie słomy zabawić się w „ognisko w dżungli”. Po latach w jednym z wierszy napisał: ...patrzę w ogień /ja dziecko podpaliłem świat... Jeszcze do jesieni mieszkaliśmy w spalonym domu. Pogoda dopisywała, więc sprzątnęliśmy zboża, wykopałam ziemniaki. Długo jeszcze znajdowałam wśród pól wystraszone kury. Znaleźliśmy nowego kupca na ziemię, a z odszkodowania, które w końcu dostaliśmy, spłaciliśmy uprzednią zaliczkę. Wystarczyło jeszcze pieniędzy na zakup mebli i wcześniej obiecanego dzieciom telewizora. Wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego zamieszkaliśmy wszyscy razem w Chodczu. Hania z Wojtkiem kontynuowali naukę w chodeckiej szkole podstawowej, a Andrzej, nie ukończywszy szkoły żawodowej, zaczął pracę traktorzysty w MBM pod okiem Ojca.

Przez dwadzieścia trzy lata życia na wsi, mimo ciężkiej pracy, wielu problemów i trudów, czułam się szczęśliwa. Miałam satysfakcję z tego, że nauczyłam się pracy na roli, że mogłam wraz z mężem cieszyć się zebranymi z pól plonami i tym, że nasze dzieci rozwijają się zdrowo wśród przyrody z czystym powietrzem i ze zdrową żywnością na stole. Chociaż nasze dzieci nie żyły w luksusie, to dawaliśmy im to, co najcenniejsze - miłość. Uczyliśmy je szacunku do innych ludzi, uczciwości i rzetelnej pracy, a przy tym staraliśmy się pokazać, że w życiu można cieszyć się drobiazgami. Właśnie drobiazgi pozostały w ich pamięci: sanki zrobione przez Ojca, karuzela na lodzie, „bale murzynów”. Jednak muszę się przyznać, że teraz cieszyłam się ze zmiany naszego życia. Cieszyłam się naszym domkiem, ogródkiem kwiatowym, latarniami na ulicach, bliskością sklepów i kościoła.

Byłam jeszcze młoda, ale wiosną 1969 roku zostałam babcią i to od razu podwójną, Helenka urodziła bliźniaczki. Przez trzy następne miesiące zajmowałam się Kasią i Beatką, gdyż Helenka dokształcała się i musiała wyjechać do Bydgoszczy. Życie przynosiło kolejne zmiany i niespodzianki. Po latach znów zamieszkał u mnie Ojciec. Stary, schorowany i zniedołężniały wymagał coraz większej opieki. Myłam go, goliłam, strzygłam i karmiłam do czasu, gdy u Ziuka nastąpił nawrót choroby. Nie dawałam po prostu rady i Ojca zabrała Wanda do Malborka. A Ziukiem działo się coraz gorzej. Na nic się zdało leczenie szpitalne, wyjazd do sanatorium, poszukiwanie nowych leków i metod leczenia. Nowotwór płuc postępował szybko i nieubłaganie. Nad ranem 30 stycznia 1972 roku odszedł mój największy i jedyny przyjaciel. Chwili, gdy umierał na moich rękach, nie potrafię opisać nawet dzisiaj, gdy minęło już 30 lat.

Dzień pogrzebu, wyjątkowo mroźny z wiatrem i śnieżycą, zgromadził liczną rodzinę, znajomych i sąsiadów. Pracownicy Bazy nieśli na ramionach swojego kierownika w ostatnią drogę z domu do kościoła i na cmentarz parafialny w Chodczu.

Wokół mnie pozostała przejmująca pustka, choć długo czułam obecność Ziuka. Zdawało mi się, że jest obok w pokoju, że czuję dym z papierosa. Po śmierci Ojca Andrzej postanowił opuścić dom rodzinny i szukać szczęścia w Krakowie. Hania była w internacie w LO w Lubrańcu, Danusia po ukończeniu Politechniki pozostała na uczelni w Krakowie. Zostałam tylko z Wojtkiem. Moja sytuacja finansowa zaczęła być trudna, a w dodatku nie otrzymałam renty na dzieci. Zaczynało brakować pieniędzy. Choć Helena i Edek pomagali mi bardzo dużo, to jednak, by ratować sytuację, postanowiłam iść do pracy i jednocześnie sprzedać domek. Dzięki pomocy nowego kierownika Bazy zostałam zatrudniona na portierni. Choć praca nie bardzo mi odpowiadała, bo trzeba było pracować w niedziele, święta i także nocami, to jednak miałam stały dochód. Pilnowałam więc traktorów, sprzątałam pomieszczenia biurowe i socjalne, gotowałam kawę traktorzystom i zamiatałam plac Bazy. Sprzedałam domek i na jakiś czas byłam zabezpieczona finansowo. W 1973 roku Wojtek został uczniem Liceum Ziemi Kujawskiej we Włocławku i zamieszkaliśmy na ulicy Zwycięstwa w wynajętym pokoju na poddaszu, a właściwie na strychu. Od codziennych kłopotów i przykrej rzeczywistości uciekałam w świat książek. Często zachodziłam do miejskiej biblioteki po kolejną ich porcję, a przy tym, by porozmawiać z kierowniczką. Widocznie rozmowy o książkach i literaturze sprawiły, że pani Basia, odchodząc do Biblioteki Wojewódzkiej poleciła mnie na swoją następczynię. Praca w bibliotece była moim wielkim i cichym marzeniem, więc bez namysłu zaczęłam starania o tę pracę. Zgłosiłam się do dyrektor Kamińskiej, która osobiście przeegzaminowała mnie ze znajomości literatury. Zostałam zaakceptowana i po tygodniowym kursie, zakończonym egzaminem z zagadnień podstaw bibliotekarstwa, znalazłam się w królestwie książek. Jednak był jeszcze jeden problem, z którym musiałam się uporać - moje wykształcenie, a właściwie jego brak. Miałam tylko świadectwo I klasy litewskiej szkoły średniej, które po przetłumaczeniu na język polski zostało uznane, ale to było za mało.

Z początkiem roku szkolnego 1974/75 po blisko czterdziestu latach powróciłam do szkolnej ławki w Liceum Ziemi Kujawskiej dla Pracujących we Włocławku. I tak, gdy Wojciech wracał do domu ze szkoły, ja cztery razy w tygodniu pobierałam naukę w tym samym, co i on gmachu. Moje życie znów przestawiło się o 180°. Przez następne cztery lata żyłam w biegu pomiędzy pracą, domem i szkołą. Starałam się pogodzić obowiązki bibliotekarki, matki i uczennicy. Najtrudniej było w szkole. Z przedmiotami humanistycznymi nie miałam problemów, ale matematyka, fizyka i chemia sprawiały mi trudności. Tutaj z pomocą przychodziła maturzystka Hania i Wojciech. Dzięki nim podszkoliłam się na tyle, że pewnego razu w czasie wizytacji dyrektora na lekcji matematyki, wywołana do tablicy, bez trudu rozwiązałam przykłady dodawania, odejmowania i mnożenia wielomianów. Dostałam czwórkę i byłam nie mniej szczęśliwą od wychowawcy klasy i profesora matematyki p. Szulenckiego. Cztery lata szybko jednak minęły i nadszedł uroczysty dzień rozdania świadectw. Byłam tak bardzo wzruszona, że w trakcie przygotowań do klasowej uroczystości wszystko leciało mi z rąk. Kiedy wychowawca wręczał mi świadectwo i nagrodę książkową za pracę w kółku kulturalnym, nie wierzyłam, że ukończyłam liceum i to z wynikiem czwórkowym.

Wraz ze mną cieszyły się moje dzieci. Hania po maturze pracowała jako telefonistka, miała już męża Eugeniusza Czyżewskiego i małego synka Wojtusia; Wojciech rok wcześniej zdał maturę; Danusia przygotowywała się do doktoratu; Helenka dobrze radziła sobie tak w pracy w szkole, jak i w życiu rodzinnym; a po sześciu latach nieobecności jak syn marnotrawny wrócił do domu Andrzej. W pracy mój wysiłek też został doceniony. Pani dyr. Kamińska przyznała mi nagrodę pieniężną w wysokości jednej pensji i określiła mianem bohaterki. Mogłam wreszcie zająć się moją pracą, a w bibliotece czułam się świetnie. Choć warunki lokalowe były nie najlepsze, wszelkimi sposobami starałam się przyciągnąć czytelników, a zwłaszcza tych najmłodszych. Tak więc zorganizowałam amatorski teatrzyk dziecięcy. Pierwszym przedstawieniem była zaadaptowana przeze mnie bajka „Perła Adalminy”.

Rok 1978 przyniósł ślub kolejnej córki. Jesienią, świeżo upieczona pani doktor Politechniki Krakowskiej ...poślubiła Zbigniewa Kozińskiego, archiwistę z Biblioteki Jagiellońskiej. Po roku urodził się im syn Daniel. Moi synowie nadal cieszyli się stanem kawalerskim.

Sytuacja ekonomiczna w Polsce stawała się coraz trudniejsza i coraz częściej moim zmartwieniem było, co włożyć do garnka dla siebie i dwóch dorosłych mężczyzn, tymczasem otrzymuję z pracy propozycję wyjazdu na wycieczkę. Jest to dla mnie niezwykle kusząca oferta, bo trasa wycieczki prowadzi do Wilna! Targana wątpliwościami, bez pieniędzy na wyjazd podjęłam decyzję. Jadę! Widząc moją euforię i zarazem rozterkę zięć Edek i syn Andrzej wspomogli mnie finansowo. Nadszedł wreszcie wytęskniony dzień mojego powrotu: do krainy dzieciństwa, do Arkadii - do Wilna.

Im było bliżej, tym większy niepokój burzył moje myśli: Jak wygląda to moje miasto po tylu latach, jak mnie będzie witać? Na wileńskim dworcu już na mnie czekali - kuzyn Władek z synem Władkiem i Jan. Patrzyliśmy ze łzami w oczach na swoje zmienione przez czas twarze. Słowa cisnęły się do ust, jakbyśmy w tej jednej chwili chcieli opowiedzieć całą przeszkość...

W moim życiu następowały tymczasem kolejne zmiany. W 1982 roku Andrzej ożenił się z miejscową panną Anną Szałańską. Z tego związku doczekałam się trzech wnuczek: Sylwii, Mirosławy i Magdaleny. W listopadzie tego roku przeprowadziłam się z poddasza na ulicy Zwycięstwa do służbowego mieszkania w nowo odrestaurowanym zabytkowym Domu Braci Szpitalnych na ulicy Warszawskiej. Mieszkanie, choć małe (pokój, kuchnia i łazienka) całkowicie mi wystarczało, bo wkrótce w kwietniu 1983 roku Wojciech ożenił się z Ewą Skalińską i po ślubie zamieszkał u żony w pobliskim Zieleniewie, a po dwóch latach miałam kolejne wnuczki - Monikę i Joannę.

Duże zmiany nastąpiły też w mojej pracy. 3 marca 1983 roku rozpoczęłam przyjmowanie czytelników w nowym lokalu biblioteki, w tym samym budynku, w którym wcześniej zamieszkałam. Przeprowadzka trwała dość długo i ile kosztowała mnie sił i zdrowia wiem tylko ja. Jednak z pomocą wielu życzliwych mi osób rozpoczęłam wreszcie urzędowanie. Warunki lokalowe były bardzo dobre. Miałam dużo miejsca do pracy, a i czytelnicy mieli gdzie korzystać z księgozbioru i prasy, co sprawiało, że wciąż ich przybywało. Mogłam już na miejscu przeprowadzać próby teatrzyku, organizować dla klas szkolnych lekcje biblioteczne i spotkania z pisarzami. Bliskość domu sprawiała, że większość czasu spędzałam w bibliotece. Moja sytuacja materialna była znów dobra, bo zarobki wzrastały, a przy tym otrzymywałam nagrody pieniężne za pracę, jak też za udział w konkursach na recenzje i formy upowszechniania książek ogłaszanych przez Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Przynależność do SBP dawała mi też możliwość rozwoju zawodowego, kontakt z innymi bibliotekami i ludźmi książki. Byłam tak zaangażowana, że kiedy przychodziły duże mrozy i piec nie wystarczał do ogrzania pomieszczeń bibliotecznych i temperatura spadła do +4°C, przenosiłam część księgozbioru do własnego mieszkania i dalej wypożyczałam książki. Z czystym sumieniem mogłabym zamknąć bibliotekę, ale nie umiałam pozbawić moich czytelników książek. Tak było przez dwie kolejne zimy. Niestety, moje zdrowie zaczynało szwankować. Ostre zimy dały się we znaki (trzy razy zamarzała woda w rurach wodociągowych i kanalizacji).

Mijały lata przeplatane radościami i smutkami, a ja wciąż pochłonięta przez swoją pracę, żyłam trochę obok tego, co działo się w Polsce, ale z wielką radością przyjęłam dwa doniosłe wydarzenia: wybór Polaka na Stolicę Piotrową i upadek komunizmu. Dodawało mi to siły do dalszej pracy w wolnej Ojczyźnie. Wraz z grupą mieszkańców Chodcza, przy udziale Wojciecha i Hani oraz dzięki nieocenionej pomocy dr Andrzeja Mietza z Torunia, powołałam do życia Chodeckie Towarzystwo Regionalne im. Eugeniusza Ostaszewskiego.

W 1992 roku w wieku 67 lat przeszłam na emeryturę. Piękne pożegnanie sprawili mi pracownicy Urzędu Miasta i Gminy, współpracownicy i dyrekcja Biblioteki Wojewódzkiej we Włocławku, koleżanki i koledzy ze Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Otrzymałam liczne gratulacje, kwiaty i albumy pamiątkowe. Niestety, mimo tak miłych gestów pożegnania było mi przykro opuszczać miejsce mojej pracy, tym bardziej, że po moim odejściu biblioteka została zlikwidowana. Długo nie mogłam się z tym pogodzić, zwłaszcza gdy przechodziłam obok okien głuchej i ciemnej biblioteki. Pozwolono mi jednak na zatrzymanie kluczy, więc zachodziłam tam, by przewietrzyć pomieszczenia i by choć chwilę pobyć wśród regałów z książkami. Musiałam jednak pogodzić się z nową sytuacją i całą swoją energię skierowałam na pracę społeczną. Udzielałam się w zespole ludowym „Chodeczanki”, w kole emeryckim zaproponowałam utworzenie „Klubu Seniora”, a przede wszystkim pracowałam w Chodeckim Towarzystwie Regionalnym. W ciągu dziesięciu lat istnienia ChTR miasto doczekało się licznych publikacji książkowych i prasowych, nawet za granicami kraju. Organizowaliśmy wystawy miejscowych twórców, wieczory literackie, konkursy, różnego rodzaju spotkania, wycieczki krajoznawcze i wyjazdy pielgrzymkowe. Swoją działalnością Towarzystwo integrowało dużą, grupę chodeckiego społeczeństwa tworząc „małą ojczyznę”. Z czasem zaczęło ubywać chętnych do pracy. Część członków pożegnaliśmy na zawsze na chodeckim cmentarzu, część ze względów wiekowych zaniechała działania, a młodzi zajęci własnymi sprawami nie garnęli się do pracy społecznej. Jeszcze starałam się realizować różne własne pomysły, ale też czułam się coraz bardziej zmęczona i zniechęcona. I choć byli ze mną ludzie sympatyczni, ofiarni i koleżeńscy, to czasem słyszałam od innych złośliwie wypowiedziane zdanie:

- Nie jest stąd, a tak się rządzi! Wtedy sama siebie pytałam: mieszkam tutaj od 1945 roku i wciąż nie jestem stąd? 31 maja 2001 roku decyzją zarządu działalność ChTR została zawieszona na czas nieokreślony. Skończył się kolejny etap w moim źyciu. Ukoronowaniem tej działalności jest zapewne praca licencjacka p. Michała Drzewieckiego napisana w Wyższej Szkole Humanistyczno-Ekonomicznej we Włocławku pt. „Chodeckie Towarzystwo Regionalne im. Eugeniusza Ostaszewskiego 1990-2000”. Pozostały też dwa opasłe tomy kroniki Towarzystwa i moje wspomnienia. Wspominając lata dalsze i bliższe cieszę się tym co robiłam, cieszę się ze spotkania wspaniałych ludzi i choć nie wszystkich tutaj wymienię, wspomnę tylko - panie: nieżyjące już - Danutę Waryszewską, Anię Brzezińską i Irenę Soroko; i te, z którymi nadal się spotykam: Irenę Czyżnikowską, Gienię Iwańską, Wandę Dolecińską, Stasię Koralewską, Marysię Wojciechowską, Wandę Wojno, Gienię Banasiak; panów: ks. Zbigniewa Skrobickiego, Janusza Wejlera, Arka Ciechalskiego, Wojciecha Sawickiego, Zbyszka Pilipa, Wiesława Woźniaka i wielu, wielu innych, którzy pozostaną w mojej pamięci. Z nimi, a też i dzięki nim, przeżyłam wiele radosnych chwil.

Przeżyłam wiele i dziś mam poczucie spełnienia i satysfakcji. Przeglądam szufladę, w której trzymam swoje odznaczenia: Srebrna Odznaka za Zasługi dla Województwa Włocławskiego, Zasłużony Działacz Kultury, Srebrny Krzyż Zasługi, kilkanaście nagród i dyplomów. Są tu jeszcze książki poetyckie syna Wojciecha, publikacje córki Danuty i zięcia Zbigniewa, wycinki prasowe dotyczące mnie, wiele fotografii i listów. Cichą radością są listy Ziuka. Podsumowując swoje życie: najwspanialszym darem są moje dzieci, moja rodzina. Trzy córki, dwóch synów, zięciowie i synowe, siedem wnuczek; dwóch wnuków, prawnuczka Kinga, prawnuk Hubert i najmłodsza prawnuczka Martynka. Cieszą mnie ich sukcesy życiowe i martwię się porażkami. Żyjąc w miłości i przyjaźni, pomimo trzydziestu lat wdowieństwa, nie czuję się samotna. Wciąż staram się żyć aktywnie. W grudniu jeszcze wytańczyłam się na 18. urodzinach wnuczki Moniki. Jeszcze Wojciech namawia, bym rozwinęła wątki w opisie mojego życia. Jeszcze..., ale teraz już zakończę: byłam szczęśliwa, kochana, kochałam, dałam swym dzieciom życie. Cóż więcej można chcieć?..

* * *

Uśmiechnięta

w Bernardyńskim Parku

Uśmiechnięta w Bernardyńskim

Parku

czas miniony tak więcej nabiera

znaczenia

i obraz wypatrzony z fotografii sepi

w kształt realny układa wspomnienia

 

I wciąż pragnie wejść jeszcze w zaułki

pójść na Rossę i na Pohulankę

w Ostrej Bramie klęknąć zmówić

Zdrowaś

spojrzeć wstecz trzymając mnie

za rękę

 

Może moja dłoń to ręka tego

którego kochałaś pełniej tak szalenie

jeszcze raz i jeszcze aż do bólu

wracasz tam gdzie tylko już cienie

 

Nie na próżno o wszystkim mówiłaś

ja pamiętam i będę pamiętał

Wilno miłość dłoń Twoją i Ciebie

w Bernardyńskim Parku

uśmiechniętą

(Wojciech Jarosław Pawłowski)

Petronela Pawłowska

Chodecz, Polska

Wstecz