Władza na obcasach

Elegancka, kobieca, ale... twarda

Jest to jej trzecia kadencja. Siedem lat kieruje samorządem rejonu wileńskiego, jednym z największych na Litwie. Siedem lat rządzi aparatem administracyjnym, który liczy ponad 250 osób.

Należy do nielicznego na Litwie grona merów, którzy utrzymali się na swoim stanowisku przez trzy z rzędu kadencje. Jest jedyną kobietą, której się to udało. Co stanowi tajemnicę sukcesu Leokadii Janušauskiené? Dlaczego dwudziestu siedmiu radnych, wśród których dominują, bez wątpienia,ambitni mężczyźni, trzy razy z rzędu wybierało na swojego kierownika kobietę? Może jak nikt inny umie rozładowywać konflikty, znajdować kompromisy? Łagodzi obyczaje? A może jest po prostu dobrą kierowniczką rejonu? Sama na te nieco prowokacyjne pytania odpowiada skromnie:

- To nie jest tak, że po wyborach rada „na hura!”, bez zastanowienia, wybiera mera. Przedtem prowadzimy na ten temat rozmowy w naszej samorządowej frakcji AWPL, która, jak wiemy, w wileńskim rejonie od lat jest dość liczna. Radzimy się, gdzie kto jest najbardziej potrzebny, gdzie jest czyje miejsce? A tych miejsc do obsadzenia wcale nie jest mało. Na przykład, w ubiegłej kadencji mogliśmy wybierać starostów, przedstawicieli lokalnej władzy, którzy są najbliżej ludzi i którym ci ludzie ufają najbardziej. Tak więc każdy się zastanawia, myśli, jaką pracę jest w stanie wykonywać najlepiej. Dlaczego na mera od lat radni wybierają właśnie mnie? Może pozostali cenią sobie swoją dotychczasową pracę? Mamy wśród radnych i nauczycieli, i dyrektorów szkół, przedstawicieli innych zawodów, którzy nie chcą na całą kadencję rezygnować z uprawiania swojego zawodu. A może ludzie po prostu do mnie się przyzwyczaili? Wiem, że niektórzy, a rozmawiam na te tematy nie tylko z radnymi, cenią sobie w rejonie stabilność, ciągłość władzy.

Przed swoją pierwszą kadencją Leokadia Janušauskiené niewiele miała wspólnego z samorządem rejonu wileńskiego. Mieszkała w Solenikach, które były na wpół w Wilnie, na wpół w rejonie. Wyznaje, że nawet nie bardzo się orientowała, gdzie są, dla przykładu, takie Bujwidze czy Sużany. Mieszkała raczej bliżej Niemieża, Miednik, więc i tamte tereny lepiej znała. Uroki Wileńszczyzny odkrywała więc dla siebie stopniowo, w ciągu 7 lat kierowania rejonem.

- Gdy kiedyś ktoś wspominał o Czerwonym Dworze, wydawało mi się, że to jest bardzo daleko... – uśmiecha się na wspomnienie własnej „ignorancji”. – A przecież to tuż, tuż. A jaki tam śliczny pałac! Niestety, sprywatyzowany i popada w ruinę. Serce boli, zastanawiam się, co by można było zrobić, by go ocalić?..

Tak naprawdę to swoją „przygodę” z samorządem pani Leokadia rozpoczęła nie przed siedmiu, a przed dziesięciu laty. W 1992 roku. Jak sama mówi, trafiła wówczas w oko cyklonu. Należała do komisji, która wybierała radę samorządu rejonu wileńskiego po tym, gdy skończyło się sławetne komisaryczne zarządzanie Merkysa.

- To była straszna komisja – wspomina, - składała się z 17 osób, a nas – przedstawicieli Związku Polaków na Litwie – było w niej zaledwie 4. I ta nasza mała grupka obdarzyła mnie wówczas największym zaufaniem i odpowiedzialnością, bo najbieglej w grupie znałam język litewski.

Wszystkie posiedzenia komisji odbywały się w języku litewskim. Wspomina, że oni – przedstawiciele ZPL – siedzieli na nich jak na wyspie otoczonej wrogim oceanem. Pozostała trzynastka traktowała ich nieprzyjaźne, nieufnie, jak piątą kolumnę. Próbowano ich szykanować, zastraszać... Wybory szły jak po grudzie. Trwały od listopada 1992 roku aż do sierpnia 1993 roku. Za pierwszym podejściem wyłoniono tylko dwie osoby, a trzeba było wybrać dwie trzecie rady. Więc następowała powtórka za powtórką... Na szczęście to już przeszłość.

Gdy wreszcie w rejonie nadszedł czas bezpośrednich wyborów i zwyciężyli w nich Polacy, Janušauskiené nadawała się na mera chyba jak nikt inny. Bezpośrednio przed tą nominacją, a po odejściu Merkysa, przez dwa lata pracowała jako kierownik kontroli samorządu. W tym okresie dogłębnie przestudiowała ustawodawstwo – to, związane z samorządnością i w ogóle. Ze szczególną dociekliwością traktowała dokumenty dotyczące zwrotu ziemi, bo był to okres, gdy pozostawał on jeszcze w gestii samorządów. Zresztą właśnie zwrotu ziemi najczęściej dotyczyły kontrole, które prowadziła.

- To się bardzo nie podobało urzędnikom, tym wyznaczonym odgórnie – wspomina, - może właśnie dlatego w 1995 roku samorząd pozbawiono jakiegokolwiek wpływu na zwrot ziemi.

Początki kierowania rejonem były okresem „lodowcowym’’. Ileż to razy wzywano ją na dywanik, za decyzje „propolskie”, za „krzywdzącą Litwinów” politykę kadrową?

- Powiedzmy, zaczyna pracować nowa rada, stwierdzamy, że należy coś w samorządzie zmienić, „przekadrować” jakieś działy. Któreś zasilić nowymi pracownikami, w innych przeprowadzić redukcję. Więc zaraz larum... – wspomina.

Na mera leciały z tego powodu skargi do prokuratury, do rządu. Padały zarzuty, że zwalnia wyłącznie Litwinów. Wzywano ją przed oblicza smutnych pań i panów. Kazano się tłumaczyć, strofowano, nie dopuszczano do głosu.

- Zdarzało się tak: siedzisz samotnie, a przed tobą dwunastu „rewizorów”, którzy lustrują cię groźnym wzrokiem i nie pozwalają dojść do słowa – opowiada.

Próbowała być grzeczna. Jeszcze gorzej. Uznawali, że to przyznanie się do winy. Wówczas zaczęła zachowywać się, jak sama mówi, niekulturalnie. Przerywać, podnosić głos, bronić swoich racji. Słowem, „pyskować”. Poskutkowało. Pamięta posiedzenie, na którym musiała stanąć przed obliczem pięciu rozgniewanych ministrów. Zarzut ten sam – złośliwe zwalnianie pracowników litewskiej narodowości. No to odcięła: „w takim razie proszę określić, ile procent Litwinów musimy zatrudnić w samorządzie, ile Polaków, ile przedstawicieli innych narodowości”. Nie potrafili odpowiedzieć.

Nieraz odczuwała odgórną presję, wiedziała, że jeżeli ją wywołują do jakiegoś sejmowego komitetu, to będą przykrości, pretensje, usiłowanie nakłonienia do czegoś. Na szczęście w obecnej kadencji już tego nie było. Gdy o tym mówi, puka w niemalowane. Ale te „pogaduszki” z możnymi tego świata uodporniły ją na wiele rzeczy, w tym na presję. Nauczyła się twardo bronić swego stanowiska, bo była to jednocześnie obrona rejonu.

- Dawniej tak nie potrafiłam, nie umiałam – wyznaje szczerze. – Gdy ktoś mnie traktował niesprawiedliwie, wolałam przemilczeć. Nigdy nie myślałam, że mogę aż tak się zmienić. Po prostu przekonałam się, że są sprawy, których nie można przemilczać, bo inaczej oskarżą, stłamszą.

W tej kadencji rejon już nie był na takim cenzurowanym. Również na łamach litewskojęzycznej prasy ukazywało się mniej krytycznych, niechętnych polskiej władzy artykułów. Mer uważa to za naturalne, przecież radni nie podejmują decyzji niezgodnych z litewskim ustawodawstwem, z Konstytucją.

- Chociaż... Może i szkoda, że nie ma tej bezpłatnej reklamy – żartuje przekornie nawiązując do dawnej medialnej wrzawy wokół rejonu.

Jak to jest, że krucha kobieta trzyma w ryzach ponad 250 osób. Czy tak jak w znanym filmie „Moskwa nie wierzy łzom”, gdzie bohaterka mówi, że trudno zorganizować pracę trzech pierwszych podwładnych, a przy kilku setkach, to już nic trudnego?

- Staram się nie rządzić, tylko ze wszystkimi współpracować - rozważa.

Czy nie słyszy za plecami sarkania, że oto baba się rządzi, a przecież jej miejsce jest przy dzieciach i garach?.. Na początku to się zdarzało, ale z biegiem lat wszystko się odmieniło.

- Wszyscy cenimy sobie stabilność - mówi, - szanujemy swoją pracę. Ani w samorządzie, ani w starostwach nie ma u nas wielkiej rotacji kadr. Znamy swoje możliwości, swoje mocne, a i słabsze strony.

Kierowniczka rejonu często powtarza swoim kolegom, i wszyscy starają się do tego stosować, że zarówno w ich wzajemnych stosunkach, jak i w traktowaniu petentów musi być dużo życzliwości i tolerancji. Szczególnie dotyczy to ludzi, którzy przychodzą do samorządu, by załatwić jakąś sprawę.

- Byłoby mi bardzo przykro, gdybym się dowiedziała, że ktoś opuszcza ten gmach z kwitkiem, że nie załatwił swojej sprawy - wyznaje. Jeżeli ktoś z kolegów popełnił taki błąd, staram się go naprawić, zaprosić człowieka do siebie, przeprosić.

Zdarza jej się wysłuchać petenta wprost na korytarzu. Czasem coś mu doradzi, bo jakże można „od Piłata do Heroda” odsyłać kogoś, kto jest już niekiedy zdesperowany od kołatania w swojej sprawie do urzędniczych gabinetów, więc traktuje samorząd jak ostatnią deskę ratunku. Czasem potrzebuje nie tyle porady czy podpowiedzi ile zwyczajnego ludzkiego współczucia. Niestety, mer nie zawsze ma na to czas i nie wszystko może osobiście ogarnąć. Tym niemniej mówi się o niej, że nikogo nie wyróżnia. Zarówno wiejska babuleńka jak i poseł na Sejm są w jej gabinecie traktowani podobnie. Nie czyni wyjątków dla prominentów.

- Szczerze mówiąc, to nie jest zupełnie tak - tłumaczy, - ta babuleńka ma u mnie pierwszeństwo. Mnie tych ludzi, przyjeżdżających tu z dalekich zakątków rejonu, po prostu żal. A co jeżeli ten człowiek jest już zmęczony i przyjechał tu po raz ostatni? Więcej nie przyjedzie, nie zaufa.

Gdyby tak obowiązki mera ograniczały się wyłącznie do pracy z ludźmi... Niestety, tu trzeba być jeszcze ekonomistą, twardym i trzeźwym. Gdy w 1995 roku Leokadia Janušauskiené stanęła na czele samorządu, miał on ponad 9 milionów litów zadłużenia. Jak sobie z tym radziła? Mówi, że jak każda kobieta w niezbyt zamożnej rodzinie, gdzie trzeba żyć z ołówkiem w ręku.

- Zaczęłam się rozglądać, gdzie są źródła tych długów - wspomina. – I cóż widzę... w gminach są własne konta i księgowość, w wydziale oświaty - własne, podobnie w wydziale kutury. Planuje się budżet, na początku roku przydzielane są pieniądze, niby jest dobrze, a tymczasem już we wrześniu oświata bez grosza. I bądź tu mądry, szukaj, komu zabrać, by dać komuś innemu. Tym bardziej, że inni też już nie mają...

Zrobiła, jak sama twierdzi, drastyczne posunięcie. Wspólny dla wszystkich rachunek w banku. I osobiście, ze swoją księgową, siedziała wieczorami nad skromnym rejonowym budżetem i rozdysponowywała każdy lit. Robi tak dotychczas. Liczy, stara się, aby nikt nie został skrzywdzony i aby wszyscy, w miarę możliwości na bieżąco, otrzymywali swoje pobory, jak też rozliczali się z długów. Po siedmiu latach rządów AWPL rejon wileński, w odróżnieniu od wielu innych, praktycznie nie ma długów. Zdaniem mer, wynika to z faktu, że inne samorządy miały za dużo pieniędzy. Były więc bardzo rozrzutne, nie nauczyły się nimi dysponować gospodarnie. Tymczasem rejon wileński nie tylko praktycznie zlikwidował wszystkie długi, ale unika też kredytów. Ucieka się do nich wyłącznie w sytuacjach bez wyjścia. Pani Leokadia twierdzi, że przez tę ostrożność mężczyźni-merowie nieraz z niej sobie pokpiwają. Nie przejmuje się tym. Wie, że kredyty łatwo się zaciąga, trudniej spłaca. „Życzliwi” czasem podpowiadają: „Co się martwisz, czy ty będziesz je spłacała? Będą spłacali następcy...”.

- A mnie byłoby wstyd zostawiać po sobie jakieś zadłużenia - wyznaje.- Nie chciałabym, by ktoś mówił: „była taka mer, która nie umiała rządzić, utopiła rejon w długach”. Tym bardziej, że spłacać je będzie cały rejon, każdy podatnik.

Podobnie jak z osobnymi kontami było kiedyś w rejonie ze szkołami. Do jednych pomoc lała się szerokim strumieniem, inne były zapomniane przez Boga i ludzi. Każdy dyrektor o pomoc zabiegał we własnym zakresie. Panował w tej kwestii zupełny chaos, a nawet niegospodarność. Mer uznała, że będzie sprawiedliwiej, jeżeli pomoc będzie udzielana za pośrednictwem samorządu, który to wszystko skoordynuje. A szkoły, szczególnie polskie, są w rejonie wileńskim oczkiem w głowie. Nie likwiduje się ich, nie zamyka, wręcz odwrotnie, buduje się nowe, stare rekonstruuje i rozbudowuje. Moja rozmówczyni przyznaje, że dzieje się tak głównie dzięki dużemu wsparciu, jakie rejon otrzymuje od „Wspólnoty Polskiej”, od rządu polskiego. A zaczęło się od szkoły w Ligojniach, w Wace Trockiej, część której odeszła później do miasta. Problem powstał w 1990 roku. Rodzice ukompletowali tam polską klasę, ale 1 września tych dzieci zwyczajnie nie wpuszczono do litewskiej szkoły. I tak już zostało. Jedne jeździły do Połukni, inne do miasta, zaś niektórzy rodzice w ogóle zrezygnowali z oddania dzieci do polskiej szkoły. Mer uważała, że nie jest to normalna sytuacja. W 1996 roku zaczęła więc w Polsce negocjacje na temat budowy polskiej szkoły dla tych dzieci. Samorząd podjął decyzję, że sfinansuje tę inwestycję w 50 procentach, wniesienie pozostałych 50 zadeklarowała „Wspólnota Polska”. Te pieniądze z Polski były bardzo ważne. Władze rejonu chciały się zaasekurować, by tej szkoły nikt w przyszłości dzieciom nie odebrał, jak to było ze starą szkółką w Ligojniach, którą za czasów Merkysa po prostu sprywatyzowano, można powiedzieć ukradziono. Teraz stoi tam nowa wyposażona szkoła, uczęszcza do niej około 20 dzieci.

Na początku plan renowacji czy wsparcia dla szkół dyktowała rejonowi „Wspólnota Polska”, która opierała się na informacjach dyrektorów. Kto tam dotarł, ten i bywał uznawany za najbardziej potrzebującego. Przed kilkoma laty samorząd zaproponował, że będzie do tych remontów szkół dopłacał, ale pod warunkiem, że będzie o nich współdecydował. Wspólnie z wydziałami oświaty i budownictwa obejrzeli każdy budynek szkolny. Przygotowali dla „Wspólnoty Polskiej” cały ilustrowany zdjęciami album o stanie polskich szkół w rejonie. I teraz co roku razem decydują, w jakie remonty zainwestować. Najpierw odnawiali i wspierali szkoły średnie, teraz zabrali się za podstawowe i przedszkola. Samorząd do każdej takiej inwestycji dopłaca 30 procent, 70 procent - „Wspólnota”. Dzięki temu dużemu wsparciu z Polski władze rejonu mogą wyasygnować jakieś budżetowe rezerwy na inne bardzo ważne cele. Powiedzmy, na dopłaty do ochrony zdrowia. Przecież ambulatoria też pozostają w gestii samorządów, a środków z kasy chorych nie na wiele wystarcza. Większe remonty rejon musi finansować sam, bo jak nie, wkracza sanepid, grozi zamknięciem. A przecież na wsi, szczególnie dla ludzi starszych, ambulatorium to pierwsza, najbliższa i najważniejsza pomoc medyczna. Dla nich zamknięcie takiego ośrodka to tragedia. Otwarcie nowego - wielkie święto.

- Rozpoczęliśmy właśnie budowę nowego ambulatorium w Skojdziszkach – opowiada mer, - nawet sobie nie wyobrażałam, że tyle osób przyjdzie, by uczestniczyć w uroczystości zakładania kamienia węgielnego. Szczególnie dużo było osób w sędziwym wieku. Trudno opisać ich radość z faktu, że będą mieli nowe ambulatorium, że nie trzeba będzie z każdym problemem jechać do miasta.

Siedem lat kierowania rejonem to okres, podczas którego można popaść w rutynę. Tym niemniej szefowa rejonu wileńskiego ciągle się czegoś uczy, lubi coś ze sposobów zarządzania czy tradycji podpatrzyć u sąsiadów, szczególnie w Polsce. Jeden z polskich kolegów zdradził jej kiedyś, że w jego radzie, przed sesją, wszystkie materiały są oddawane do komitetów, gdzie muszą być szczegółowo omówione. Niby i w naszych radach stosuje się taki sam tryb, ale raczej po łebkach, dość powierzchownie. Janušauskiené wprowadziła inny porządek. Komitety projekty uchwał i decyzji dostają dwa tygodnie przed sesją i naprawdę bardzo dokładnie nad nimi pracują. Przy okazji, na posiedzeniach komitetów, wyładowują wszystkie emocje. Pohałasują sobie, wypuszczą całą parę, a na sesję przychodzą już spokojni, z rzeczowymi uwagami, spostrzeżeniami i protokołami. Dzięki temu sesje w rejonie odbywają się w bardzo spokojnej i niezwykle rzeczowej atmosferze.

Samorząd rejonu wileńskiego współpracuje z całymi miastami, takimi jak Radom, Siedlce, z całym województwem pomorskim. Jest to współpraca bardzo korzystna, bo dzięki niej udaje się wysłać na dalszą naukę zdolną młodzież z biedniejszych, gorzej uposażonych lub asocjalnych rodzin.

- Za pośrednictwem naszych polskich kolegów szukamy dla takiej młodzieży uczelni, akademików, stypendium - opowiada. - I znajdujemy, najczęściej na koszt zaprzyjaźnionego miasta, województwa czy gminy.

To w Polsce, wracając do pozytywnego podglądania, pani mer podpatrzyła scenariusz dożynek. Sama kiedyś, w pierwszym roku swojej pierwszej kadencji, została zaproszona na dożynki przez gminę Mokobody. Bardzo jej się ta impreza spodobała, więc w 1996 roku ruszyły w rejonie pierwsze dożynki w Białej Wace.

- Pomyślałam wówczas, czyżbyśmy byli gorsi? Wszak mamy takie bogactwo w postaci licznych zespołów, mistrzów ludowych, artystów, którzy jednocześnie są rolnikami.

Teraz już nad tymi dożynkami nie panuje, bo oprócz centralnych, rejonowych, wiele gmin ma ambicję organizować własne święto plonów, organizują je nawet szkoły. Jeżeli chodzi o rejonowe dożynki, uznali, że odtąd zawsze będą się one odbywały w „dziadkowych” Pikieliszkach.

- Magiczne, historyczne, piękne miejsce – wzrusza się moja rozmówczyni. Jest dumna z tego, że samorząd potrafił odwalczyć kawałek otaczającego pałac terenu, który już był przydzielony komuś na zasadzie przeniesienia ziemi z głębi Litwy. Były podchody i do samego pałacyku, nowobogaccy nieraz zabiegali o jego kupno pod daczę. Mer zapewnia jednak, że dopóki w tym samorządzie będzie rządziła AWPL, nie dopuszczą do tego. Marzy o powołaniu funduszu opieki nad Pikieliszkami, które, jej zdaniem, muszą pełnić funkcję publiczną, służyć mieszkańcom rejonu.

Za największy sukces swoich trzech kadencji pani mer uważa fakt, że udało się zachować polskie szkolnictwo. I to nie tylko na tym poziomie, który radni AWPL zastali w 1995 roku. Robią wszystko, co możliwe, by nie zamykać szkół, by były one w każdej miejscowości. Bo szkoła na wsi jest jednocześnie ośrodkiem kultury, takim, który podtrzymuje tradycje, pielęgnuje język i polskość w ogóle. Gdyby nie było tych szkół, szybko byśmy się wynarodowili, uważa mer. Z nieukrywanym podziwem i szacunkiem mówi o wiejskich nauczycielach, szczególnie o tych w sędziwym wieku, którzy zaczynali w tych szkołach pracować w chwili ich powołania, w latach pięćdziesiątych i pracują do dziś. Każdy z nich jest chodzącą encyklopedią wiedzy o swojej miejscowości, o jej tradycjach, ludziach, grobach, historii. Na podstawie ich opowieści można by wydać wielką piękną księgę Wileńszczyzny.

Za największą porażkę, swoją i całej polskiej frakcji, moja rozmówczyni uważa fakt, że nie udało się zachować tych 10 tysięcy hektarów wyrwanych pod wielkie Wilno. Czas potwierdził, że była to krzywdząca mieszkańców Wileńszczyzny decyzja. Na tych terenach, które odeszły do miasta, planuje się m. in. zbudować wysypisko i utylizator odpadów budowlanych. Można sobie wyobrazić jaki to będzie huk, jakie zanieczyszczenie środowiska? Mieszkańcy tych terenów czasem więc zbierają podpisy pod podaniami o ponowne ich przyłączenie do rejonu. Za późno...

- Teraz można się zastanawiać, czy my za słabo tych terytoriów broniliśmy, czy też sami mieszkańcy wykazali zbyt małą aktywność – zastanawia się kierowniczka rejonu. – Może zlekceważyli organizowane w tej sprawie pikiety, liczyli, że inni pojadą, wywalczą. Tymczasem zbiorowe demonstrowanie woli mieszkańców rejonu nieraz odnosi pożądany skutek.

Moja rozmówczyni nie może przeboleć i tego, że część funkcji samorządów zabrały powiaty. Szczególnie boleśnie na rejonie odbiło się przejęcie przez powiaty działu regulacji rolnych (zwrot ziemi) i rolnego. Ten ostatni zwrócono samorządowi wiosną tego roku, w opłakanym stanie. Gdy w 1995 roku powiat przejmował opiekę nad rolnikami, w rejonie było zarejestrowanych 800 gospodarstw, gdy oddawał - 70. Tymczasem, według szacunków statystycznych, w takim rejonie jak wileński, tych gospodarstw musiałoby być 2 000. Obowiązkiem powiatu było m. in. wypłacanie rolnikom państwowych subwencji, dodatków, rejestrowanie zasiewów. Nie wywiązali się nawet z tego, zwracali przeznaczone na dopłaty pieniądze z powrotem do budżetu. Dlatego w rejonie przetrwało tylko kilku przebojowych asów-farmerów, wśród których dominują przybysze spoza rejonu. Ludzie jednak szybko odczuli, że rolnictwo wróciło do gestii samorządu. W ciągu zaledwie pół roku zarejestrowano w rejonie 400 nowych gospodarstw. Rolnicy mają więc do władz lokalnych zaufanie, uwierzyli też w siebie i w swoje możliwości. Poza tym zaczęła wreszcie docierać do nich informacja na temat rządowych dopłat, kompensat za paliwo. Moja rozmówczyni wierzy, że w rejonie wileńskim rolnictwo się odrodzi, bo przecież kiedyś kwitło. Któż z nas nie pamięta, jak to w Awiżeniach uprawiano truskawki, Podbrzezie słynęło z marchewki i buraczków, Zujuny z kapusty, Waka Trocka ze wspaniałych ziemniaków... Mer, podobnie jak cała frakcja Akcji Wyborczej, duże nadzieje wiąże z opracowanym przez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” programem rozwoju gospodarczego Wileńszczyzny. Poza tym rejon ostro się zabrał za pracę z rolnikami. Pieczę nad nimi sprawują zarówno starostowie jak i cały samorząd.

- Mamy nowego doradcę ds. rolnictwa. Fachowca po studiach – chwali się pani Leokadia.- Jest to Rusłan Naruniec, młody chłopak po Lubelskiej Akademii Rolniczej. Pasjonat swojej pracy, praktycznie codziennie odwiedza gminy. Choć zatrudniony na pół etatu, pracuje na pełen.

Ale wróćmy do osoby mojej rozmówczyni. Poza tym, że jest merem, jest przede wszystkim kobietą, matką. W ciągu trzech kadencji na dość męskim stanowisku nic nie utraciła ze swej kobiecości. Zawsze elegancka, zadbana, uczesana. Mogłaby być wzorem dla wielu niepracujących kobiet. Czy dużo czasu poświęca rodzinie, sobie? Czy w domu też jest przywódcą w spódnicy, czy ciepłą kobietką, mamuśką... A stroje? Studiuje żurnale mód, czy kieruje się własną intuicją?

Pani Leokadia żartuje, że jest mamą dwóch starych kawalerów. Starszy, 27 letni, niedługo zamierza bronić doktoratu, pracuje w Zarządzie Kolei Państwowej, młodszy, 21-letni, studiuje zarządzanie przedsiębiorczością na Uniwersytecie Technicznym i też dorabia na swoją naukę. Cieszy się, że merem została w okresie, gdy chłopcy byli już w miarę samodzielni. Mieli więc wszystko, co składa się na pogodne dzieciństwo, włącznie z opieką babci i dziadka, dzięki czemu ominęło ich przedszkole. Zabierała ich na wszelakie możliwe imprezy. Starszy dziewięć lat odtańczył u Dali i Vidasa Kamaitisów (taniec towarzyski). Zdolny, ale zrezygnował, bo przestało mu się podobać. Nie zmuszała, pamiętała, że sama pod przymusem uczęszczała do szkoły muzycznej, chociaż teraz jest bardzo wdzięczna rodzicom za ten pomysł. O rodzicach, z którymi mieszka dotychczas, mówi niezwykle ciepło. Twierdzi, że bardzo wiele im zawdzięcza, że są jej wielkim wsparciem, pomocą, wyręką. Szczególnie w czynnościach, na które ma coraz mniej czasu. Szczerze przyznaje, że potrafi wydziergać coś na drutach, właściwie lubi prace domowe i dość dobrze gotuje. W każdym bądź razie synowie lubią upichcone przez nią specjały, ale ma na to czas wyłącznie w weekendy.

Nie ma czasu i na babskie żurnale, śledzenie za najnowszymi trendami w modzie, chociaż nie neguje, że lubi być dobrze ubrana. W ubiorze kieruje się intuicją. Również w tej kwestii wiele zawdzięcza mamie, która zawsze nie tylko miała świetny gust, ale też była dobrą krawcową. Kiedyś, gdy Leokadia była młodą pannicą, a w sklepach panowała mizeria i szarzyzna, nie tylko ubierała jedynaczkę w modne kiecki własnego kroju, ale też podpowiadała, że nie można łączyć „kratki” z „łączką” czy fioletu z czerwienią.

Moja rozmówczyni nie ukrywa, że sprawowany urząd nie ułatwia jej życia osobistego. Właściwie, odkąd została merem, jej życie prywatne ściśle przeplata się ze służbowym. Jest osobą w środowisku polskim rozpoznawaną, co niekiedy męczy. Raczej nie bryluje w towarzystwie, bo jak twierdzi, nie jest osobą specjalnie otwartą. Żartuje, że łatwiej jej przychodzi o coś się spierać z władzami, o coś walczyć, niż błyszczeć na jakimś party. Niestety, czasem musi bywać w towarzystwie z urzędu. Najchętniej jeździ na imprezy szkolne. Twierdzi, że gdy widzi, „jaką zdolną mamy młodzież”, po prostu odpoczywa.

- Fantastyczne mamy dzieci – tańczą, śpiewają, deklamują – mówi z entuzjazmem. - Gdy na nie patrzę, jeszcze raz się przekonuję, że warto dla nich pracować, że warto w nie inwestować... podobnie jak w szkoły, w kadrę pedagogiczną. I niezależnie od tego, jak się ułożą dalsze losy tych dzieci, mam pewność, że w naszych szkołach otrzymują oni solidną podstawę. Chodzi tu nie tylko o wiedzę, lecz też o kulturę, szacunek dla tradycji, dla ojczystego języka.

Czy marzyła kiedyś o tym, że będzie kierowała rejonem? Coś było na rzeczy. Jeszcze za czasów radzieckich, gdy dzieci były małe, obładowana zakupami, w drodze z pracy do domu mijała „rajspołkom sowietskogo rajona”. Ponieważ jej dziadek był zapalonym miłośnikiem polityki, ją też tym zaraził. Była więc oczytana, „politycznie podkuta”, orientowała się, co się dzieje za murami tego urzędu.

- Pamiętam, że nieraz się zastanawiałam: O, gdybym tak ja pracowała w tym komitecie, ileż zrobiłabym dla Polaków?.. – śmieje się, bo sama te ówczesne refleksje uważa za dziecinne, a jednak...

Marzenie się spełniło. Nie żałuje, że życie tak nią pokierowało. „Zapadła” na ten rejon jak na zakaźną chorobę. Chciałaby uczynić coś, by ludzie poczuli się tu pewniej, spokojniej. Któż jak nie kierowniczka raczej biednego rejonu wie lepiej, w jak ciężkich żyjemy czasach? Tym niemniej dostrzega wielki przełom w świadomości społecznej.

- Odwiedzasz jakąś małą wioseczkę. Domki skromne, stare, drewniane, a jednak tu i ówdzie już ktoś wymienił dach, tam widzisz nowe okna, gdzie indziej malują ściany, porządkują obejścia, zmieniają płoty – serce się cieszy.

Może to dlatego, że niektórym zwrócono ziemię, ludzie poczuli, że są na swoim. Są co prawda tacy, którzy tę ziemię natychmiast sprzedają. A jej serce się kraje, gdy widzi jak ktoś tę z trudem odzyskaną ziemię oddaje za bezcen, w dodatku ludziom, którzy potrafią zbić na tym fortunę. Dlatego przy każdej możliwej okazji usiłuje im to wyperswadować.

- Jesteście już niemłodzi, mówię, macie dzieci, wnuki. Zaczekajcie z tą sprzedażą, ziemia to dobra lokata, zawsze zdążycie ją sprzedać... Macie kawałek chleba? Wyżywicie się – opowiada o swojej agitacji, często bezskutecznej.

Potem nabywcy tych działek (politycy, nowobogaccy, gwiazdy telewizyjne) przychodzą do samorządu. Drzwi otwierają prawie kopniakami i żądają komunikacji, infrastruktury, oświetlenia, asfaltowych dróg do swoich parceli, na których raczyli zbudować prywatne wille. Domagają się, by samorząd finansował to kosztem ogólnorejonowych inwestycji, grożą, że rozbiją w rejonie ten „monolit polskiej władzy”.

Przed wyborami o rejon idzie zacięta walka. Oczywiście podstołeczne tereny są wielką pokusą. „Rozbijacze monolitu” stosują więc chwyty poniżej pasa. Sprawdzają, na przykład, czy mer naprawdę mieszka tam, gdzie jest zameldowana. Traktuje to spokojnie. Nauczyła się nie przejmować tym, co o niej piszą, mówią w telewizji. Po prostu nie czyta, nie ogląda, chociaż są „życzliwi”, którzy potrafią jej taki prasowy paszkwil położyć na biurku, żeby przypadkiem nie uszedł jej uwadze. Uważa się za osobę zahartowaną i niezależnie od tego, kogo w przyszłości wybiorą na mera, ma nadzieję, że AWPL w tych wyborach weźmie większość.

- Ten kto rządzi, zawsze jest pod obstrzałem krytyki. Trudno uniknąć i błędów - rozważa. - Wydaje mi się jednak, że Akcja Wyborcza świadomie nikomu w rejonie krzywdy nie wyrządziła, a wiadomo, że nikt tak jak ona, nie będzie się tu opiekował polskością. Wystarczy statystyka. W rejonie wileńskim mieszka 55 tysięcy Polaków, w mieście - 110 tys. W stolicy jest 8 średnich polskich szkół, w rejonie ponad 20. Ile ich tu zostanie po tym, gdy nie będą rządzić Polacy? Według statystyki – cztery. Wystarczy przypomnieć sobie zarząd komisaryczny, gdy zawieszono nawet działalność dziesięciu polskich zespołów. Śpiewałam wówczas w jednym z nich. Pamiętam, jak w warunkach konspiracji jechaliśmy na Kwiaty Polskie, bo nawet taka impreza za czasów Merkysa była przez władze zakazana. Że już nie wspomnę o ziemi. Departament Kontroli ustalił, że temu komisarzowi państwo, a szczególnie rejon wileński, zawdzięcza 5 milionów strat. Sprzedawał bowiem, swoim, działki po 40 litów. Czy ktoś go za to ukarał? Nawet sądu w tej sprawie nie było?

Lucyna Dowdo

Wstecz