Ewa Piotrowicz

Miłość i wiara czynią cuda

(Wersja skrócona)

Wojna spadła na nas nieoczekiwanie, wraz z pierwszymi bombami. Dopiero rano nadano w radio, że Niemcy napadli na Polskę, a już po południu bombardowano miasto. Należałam do harcerstwa, więc byłyśmy z koleżankami na Belmoncie w swej stanicy. Próbowałyśmy ukryć się w schronie, ale wybuchy były tak straszne, że kazano nam jak najszybciej wracać do domów. W domu czekała na mnie z niepokojem mama. Drugiego dnia wojny nie poszłam do szkoły, bo musiałam iść do PKO po pensję ojca, który był powołany do wojska i odbywał służbę na lotnisku w Lidzie. Wypłacono mu trzy pensje miesięczne i mama zdążyła jeszcze zrobić nieduże zapasy: kupiła worek cukru, mąki i kaszy u znajomego Żyda, bo sklepy prowadzone przez Polaków były już pozamykane i puste. Z kilku kupionych bochenków chleba robiliśmy suchary - mama jako 13-letnia dziewczynka przeżyła I wojnę światową i pamiętała wojenny głód.

Byliśmy pewni, że wojna szybko się skończy, że nasze wojsko jest dobrze uzbrojone... Tymczasem ósmego dnia wojny wrócił ojciec. Opowiadał, że nasze samoloty nie zdążyły nawet wystartować... Zmobilizowanych puszczono do domów. Natychmiast mundur ojca, jego krzyże i mój krzyż harcerski ze złotą lilijką zakopaliśmy w ogrodzie, a mama uszyła nam worki z grubego płótna, do których włożyła suchary, trochę cukru, kaszy oraz woreczki z imieniem i nazwiskiem, rokiem urodzenia i adresem - tak zabezpieczaliśmy się przed niespodziankami wojennymi.

Niespodziewanie do Wilna wkroczyły wojska ruskie, a zaraz potem rządy objęli Litwini. Niestety, szykanowali Polaków, chociaż przed wojną wcale nieźle tu mieli. Poznaliśmy ich wojsko i policjantów, których nazywaliśmy „kałakutasami” czyli indykami, a to z powodu ich mundurów. Sąsiedzi nasi też byli Litwinami. Otóż wojna uwydatniła ich charaktery: na pierwszym piętrze mieszkał jakiś ich poeta z żoną - ludzie spokojni i grzeczni - takimi też byli nadal, zaś sąsiedzi z naprzeciwka od razu się zmienili i obrzucali nas wyzwiskami. Wreszcie gdy nasza gosposia - Tajunia (piastunka moja, która była z nami od zawsze) poszła do sąsiadów Czibirasów pracować, byli dumni, że gosposia Polaków im usługuje i zostawili nas w spokoju. Na szczęście nasz dom omijali litewscy policjanci, ponieważ mieszkali w nim również Litwini. To był jedyny plus takiego sąsiedztwa. Prawda, z ich demonstrowanym chamstwem umieliśmy sobie poradzić, gorzej było, kiedy zaczęły się rządy sowieckie i na ludzi padł strach przed wysyłkami.

Okupacja trwała, jednak życie w mieście toczyło się swoją koleją. Poszliśmy do szkoły. Niestety, z naszego gimnazjum im. Elizy Orzeszkowej nas wyrzucono. Naukę pobieraliśmy już w szkole przy ul. Bakszty. W gimnazjum też zaszły zmiany. Dyrektorem został komunista Stec. Jedyna pociecha, że był Polakiem i bronił uczniów przed szykanami nauczycieli-Litwinów. Naszą wychowawczynią, zamiast kochanej pani Turkowskiej - matematyczki, wkrótce została zajadła Litwinka, która od początku ani słowa nie mówiła po polsku i była bardzo złośliwą wobec nas. Pani Turkowskiej nie usunięto, bo była świetnym matematykiem, a oni swoich pedagogów nie mieli. Sowiecko-litewskie rządy „rozszerzyły” nasz program nauczania o takie przedmioty jak język rosyjski, litewski, historia partii, Rosji, Litwy. Pomimo że liceum miało być matematyczno-fizyczne, musieliśmy uczyć się wszystkich przedmiotów jakie obowiązywały w sowieckiej szkole. Widocznie oni nie uznawali ukierunkowania, więc nauki mieliśmy bardzo dużo. Jednak próbowaliśmy się bronić przed szykanami - chłopcy urządzali strajki przeciwko mówienia do nas i uczenia w nieznanym języku litewskim, próbowali nawet nie wpuszczać nas do budynku, bo Polak nie powinien uczyć się po litewsku. Może się wydać dziwne, ale wśród dziewczyn prowodyrem była córka Litwina Nata Szemis. Miejscowi, uczciwi Litwini widzieli, jakie „wykształcenie” i „kulturę” posiadają przedstawiciele nowej władzy, których na wpół piśmiennych brano na posady w Wilnie. Zresztą nabijaliśmy się z policjantów, dopóki było można, ale wiedzieliśmy, że służą Ruskim i chcą nas zniszczyć. Negatywny stosunek do rdzennej ludności ze strony Litwinów jeszcze bardziej odczuliśmy gdy przyszli Niemcy.

Dużo naszych chłopców poszło do partyzantki, by walczyć z okupantami. W szkole czekała ich wywózka, aresztowania. Jeden z moich kolegów - Marian Spętany zaraz po maturze spowodował zderzenie dwóch pociągów. Całe miasto zadrżało od potężnego wybuchu. Nie złapano go, ale w czasie wybuchu stracił oko. Po wojnie mieszkał w Łodzi, ale nie mógł się pogodzić z reżimem i wyjechał do Stanów.

Matura była dla nas istną gehenną (składałam ją w 1941 roku) - obejmowała kilkanaście przedmiotów. Za radą pani Turkowskiej staraliśmy się zdać wszystkie przedmioty przynajmniej na „dostatecznie”, a na tajnych kompletach uzupełnić maturę o język polski i historię Polski. Po świadectwo maturalne w języku litewskim w ogóle nie poszłam i, jak się okazało, dobrze zrobiłam, bo byłabym obywatelką Litwy, a tak o mnie „zapomniano”. Na studia się nie wybierałam, a pracę dostałam na próbę na poczcie. To już było za rządów niemieckich. A wraz z nimi przyszły nowe okropności - łapanki, przymusowe roboty, getto. Na własne oczy widziałam jak wysługujący się Niemcom Litwini pędzili Żydów do getta. Widziałam też, jak na oczach młodej matki-Żydówki policjant roztrzaskał jej dziecko o mur, słyszałam ten przeraźliwy krzyk oszalałej z bólu matki...

Jako nastolatka miałam lekko rude, kręcone włosy oraz piegi na nosie. W powszechnej podejrzliwości kilka razy nagabnięto mnie, czy nie jestem Żydówką. Tłumaczyłam się, że jestem Polką i katoliczką, ale zaczął mnie opanowywać strach. Powiedziałam więc rodzicom, że nigdzie z domu nie pójdę. Bo chociaż mieszkańcy Zwierzyńca mnie znali, to jednak złośliwi sąsiedzi Litwini mogli mnie straszyć Niemcami. Poprosiłam więc ojca, by mnie odprowadził do mojej starszej koleżanki, drużynowej Kasi Piotrowiczównej, która mieszkała w Rekanciszkach koło Nowej Wilejki, wówczas 7 kilometrów za Wilnem. Kasia mieszkała z mamą i siostrą Niną. Wyjaśniłam jej powód mojej prośby o przytułek. Idąc do jej domu ujrzałam na podwórzu młodego mężczyznę. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Jak się okazało, był to brat Kasi - Józik (tak z wileńska nazywano Józefa).

Jako „orzeszkówka” miałam wielu kolegów, którzy odprowadzali mnie ze szkoły, nosili teczkę, wozili zimą na sankach i umawiali się na ślizgawkę. Na Zwierzyńcu mieliśmy piękną okolicę - Karolinki z lasem i górkami. Otaczała nas też Wilia, po której pływaliśmy łódkami i kajakami, kąpaliśmy się. W tych wypadach towarzyszyli nam, dziewczynom, również chłopaki. Ale uważałam ich za kumpli do zabawy. Dopiero w XI klasie, kiedy uczyliśmy się wspólnie z chłopakami, uważaliśmy ich za kolegów lub sympatie. Miałam też „sympatię” - Mariana, którego moja mama nie chciała widzieć na oczy, bo był synem przekupki. Nie miała racji, bo był miły i bardzo dobrze się uczył. Marian był wyjątkowo zdolny i wszystkim kolegom i koleżankom pomagał w nauce. Był też kolega Władek, który uczył się u oo. jezuitów. Jego szkołę Ruscy zamknęli. On się przyjaźnił z moim bratem Adamem, zanim ten nie wyjechał do Lwowa, do dziadków na dalszą naukę. Ale mojej mamie i Władek się nie podobał, więc nie pozwalała mi się z nim widywać. Był też Wituś Sienkiewicz, siostrzeniec kolegi ojca - pana Tadeusza Hermanowskiego. Miał ukończone technikum i moja mama była nim zachwycona, uważała go za idealnego kandydata na męża dla mnie, bo miał już pracę. A z kolei ja go znieść nie mogłam, bo miał lepkie dłonie. Uważałam, że wyjdę za tego, kogo będę kochać. Prawda nic a nic nie wiedziałam o miłości między kobietą i mężczyzną. Wiedziałam tylko, że nie wolno się całować, bo od tego są dzieci - tak mnie „uświadomiła” mama. Dlatego, gdy Władek próbował mnie pocałować, dostał w twarz, a miałam ciężką rękę...

Takie oto miałam „doświadczenia” z chłopcami, kiedy mając 18 lat przyszłam do koleżanki Kasi. Nie byłam tu w roli gościa, starałam się pomagać we wszystkim: nosiłam wodę ze studni odległej mniej więcej o kilometr, dziwiąc się, że Józik tego nie robi, a tylko Nina - jego starsza siostra. Jednak po kilku dniach wyrwał mi wiadra z rąk i szliśmy razem po wodę. Jak się okazało, dotychczas uważał to za „babską” robotę. Zaczęłam go wstydzić, że siostry i mama tak ciężko pracują, a on tylko na koniu jeździ, orze, a nic innego nie robi. W wyniku, gdy zaczęłam rąbać drwa, to i on rąbał... Dotąd lubił czytać, wylegiwać się, a ze mną pracował szczerze. Bardzo wiele rozmawialiśmy ze sobą i coraz więcej sympatyzowaliśmy sobie nawzajem. Józik miał 29 lat, kończył Politechnikę Lwowską - miał już złożone wszystkie egzaminy, ale wojna mu przeszkodziła w zdobyciu dyplomu. Wzięli go do wojska, trafił do obozu jenieckiego w Połądze, a stamtąd wyciągnęła go ciotka z Kowna i przetrzymała u siebie. Dopiero po przyjściu Niemców - w czerwcu 1941 zamieszkał razem z matką i siostrami na wsi, bo wileńskie mieszkanie opuścili przenosząc się na letnisko. Tu był duży ogród i to pozwalało przetrwać wojnę. Józik przed 10 laty miał narzeczoną, ale ona go zdradziła, więc zerwał z nią i na żadną dziewczynę nie chciał patrzeć. Ja byłam tą, którą znów pokochał i prosił, bym była z nim na zawsze. Przyrzekając, że wyjdę za niego, pocałowałam się z nim. Cały dzień myślałam o tym, co zrobiłam, a wieczorem spytałam Kasię, czy jej brat jest uczciwym człowiekiem, bo zaręczyliśmy się, pocałowaliśmy, a teraz mogę mieć dziecko... Kasia szczerze się śmiała i mówiła, że mogę całować się ile chcę, że od całowania dzieci się nie rodzą, a ona bardzo cieszy się, że będę jej szwagierką... Kasię wszystkie w drużynie bardzo kochałyśmy, bo była dobrą, mądrą, pobożną i pracowitą harcerką, słowem, wzorem dla nas. Studiowała na Uniwersytecie Stefana Batorego, na polonistyce, a siostra jej - Nina była nauczycielką, po seminarium nauczycielskim w Wilnie i 2-letnim studium w Paryżu. Ojciec ich był inżynierem, budował kolej transsyberyjską. Bardzo dbał o wykształcenie dzieci, a miał ich troje własnych i dwie córki z pierwszego małżeństwa żony... Żonę poznał w Petersburgu, była Rosjanką, wdową z dwójką dzieci. Jeździła z nim po całej trasie budowy kolei: w Nowgorodzie urodziła się Nina, Józik - w Błagowieszczensku nad Amurem, a Kasia - w Wilnie, gdy już wrócili do rodzinnych stron ojca.

Po dwóch tygodniach pobytu u Kasi wróciłam do domu i powiedziałam rodzicom, że zaręczyłam się z Józefem Piotrowiczem i tego roku bierzemy ślub. Mama od razu zrobiła mi awanturę, mówiąc, że ten stary chłop mnie otumanił i że ona teraz to już z nim pogada... O wszystkim miał jednak zadecydować ojciec. Więc zaczęłyśmy z siostrami (było nas trzy: ja, Hania i Jadziulka; Hania miała już 15 lat, a Jajko - Jadziulka - dopiero 9) go urabiać. Najwięcej ojca przekonywała Hania.

W niedzielę, po Mszy św. zjawił się Józef, skromnie, ale czysto ubrany. Moim siostrom bardzo się spodobał i zaraz obsiadły ojca... Mama nic się nie odezwała, gdy się oświadczał rodzicom, była pewna ojca, pewnie całą noc mu głowę „suszyła”. Powiedziała, że ojciec zadecyduje. A ojciec z uśmiechem rzekł, że widocznie jego najstarsza córka widzi szczęście z Józefem i on nic przeciwko nie ma. Mamę zamurowało. Chciała, żebym ze ślubem poczekała do końca wojny, ale zaczęliśmy ją przekonywać, że nie wiadomo kiedy się ona skończy... A we dwójkę we własnym, skromnym domku będzie nam łatwiej ją przetrwać. Ślub cywilny wzięliśmy 27 października 1941 roku, a 12 listopada - kościelny. Na kilka dni przed ślubem rozmawiałyśmy z Hanią o małżeństwie i o tym, skąd się naprawdę biorą dzieci. Była młodsza ode mnie, ale przyjaźniła się z córką doktora, oglądały jakieś anatomiczne atlasy i była całkowicie uświadomiona. Uświadomiła też mnie... Strach mnie wtedy ogarnął, kiedy pomyślałam, że to i mnie czeka... Ale Hania mi wytłumaczyła, że Bóg tak to stworzył, że miłość łączy kobietę z mężczyzną, by oni tworzyli rodzinę i sprowadzali na świat dzieci. Mówiła, że tak jest świat stworzony i tak być powinno. Rano, gdy przyszedł Józik, powiedziałam mu, że teraz dopiero wiem, na czym polega miłość między kobietą i mężczyzną i że tego się boję. A on na to: „to pewnie już teraz nie chcesz ze mną brać ślubu?” Ale ja zapewniłam, że go kocham i - trudno - skoro już tak być powinno, to wszystko zrozumiem.

Ślubu skromnego, ale z całą Mszą św., udzielał nam ksiądz Chomski, który znał mnie od dziecka. Serdecznie życzył nam wszystkiego najlepszego. Byłam ubrana w seledynowy kostiumik, na głowie miałam toczek, a na nogach pantofelki mamy z wężowej skóry.

Po ślubie, gdy już wróciliśmy do naszego domku, mój mąż tak delikatnie i czule wprowadzał mnie w tajniki pożycia małżeńskiego, że coraz bardziej go kochałam i wkrótce nie wyobrażałam już życia bez niego. Nasz domek był kiedyś letniskiem, ale mąż go wyszykował - ocieplił jeden pokój i było nam tu przytulnie.

W nowym roku spotkała mnie radosna nowina - zaszłam w ciążę. Było ciężko, ale wiele zadowolenia dawała mi praca w kompletach. Była ponadto tak absorbująca, że człowiek nie miał czasu myśleć o swoich kłopotach. Uczyłam matematyki w klasach gimnazjalnych, miałam bowiem ukończone liceum matematyczne i matematyka była zawsze mi bliska. Mąż zaś nauczał fizyki. Siostra męża, Kasia, uczyła języka polskiego. Nikt nam nie płacił za pracę, ale każdy gospodarz, u którego odbywały się lekcje, starał się nas nakarmić. To byli biedni ludzie, ale bardzo serdeczni i szanujący pracę nauczyciela. Tak nam upłynął prawie rok... Na początku października poszłam do lekarza w Wilnie, bałam się bowiem o przebieg pierwszego porodu. Lekarz poradził mi, bym przeniosła się do Wilna, bliżej kliniki. Niestety, z rodzicami miałam wówczas stosunki nie najlepsze, bo ciągle czepiali się mego męża o to, że nie jest zaradny, że taki z niego bałaganiarz... Prawda, był bałaganiarzem, ale taki już miał charakter, tak go wychowano. Wszystko robiły za niego siostry i matka. Żyjąc ze mną nauczył się wielu rzeczy, ale porządku to nie. Zresztą ja też nie byłam pedantką. W domu do moich obowiązków należało jedynie prasowanie. Sprzątały siostry, gosposia dbała o jedzenie i pranie... Nam, dzieciom, należało się dobrze uczyć. Więc nie było mi łatwo samodzielnie gospodarzyć.

Na tydzień przed rozwiązaniem postanowiłam przenieść się jednak do Wilna, ale do rodziców nie poszłam, tylko do przyjaciółki z klasy Jadzi Maryniak. Ona mieszkała w pobliżu kliniki, więc spokojnie czekałam na rozwiązanie. Kiedy zaczęły się pierwsze bóle, poszłam zaraz do szpitala i czekając podglądałam rodzące kobiety. Bardzo się dziwiłam, że tak przy tym krzyczą. Uważałam, że niepotrzebnie tracą siły. Nad ranem powiedziałam położnej, że już będę rodzić. Nie chciała mi wierzyć i spytała czy odeszły wody. Powiedziałam, że tak i weszłam na „stół”. Gdy położna podeszła, od razu zaczęła wołać, że mam przeć, bo już widać główkę. I za chwilę urodził się mój pierworodny syn - Mareczek. Cały personel był bardzo zdziwiony, że nie krzyczałam. A ja śmiałam się z radości, że już mam syna.

Na drugi dzień zjawił się mąż i jako wyjątek - że jest spoza miasta - dostąpił prawa zobaczenia mnie. Był bardzo dumny, że ma syna i prosił, by dać mu na imię Józef - jak jego dziadek i ojciec mieli. Po odwiedzinach miał od razu iść do biura meldunkowego i zgłosić nowego obywatela. Mój syn otrzymał imię Józef-Marian. Cały czas nazywaliśmy go Mareczkiem i tak zostało do dziś.

Po powrocie do domu życie znów potoczyło się dawnym torem. Tylko że teraz, gdy szłam na komplety, mąż opiekował się dzieckiem. Miałam też niebezpieczną przygodę. Otóż dziecko karmione piersią zasypiało, a ja myślałam, że najedzone tak sobie zasypia. Okazało się, że w piersi brak mi mleka i dziecko po prostu jest zagłodzone i osłabione. Na szczęście w czas zgłosiłam się do lekarki, która kazała mi dokarmiać je mlekiem krowim, kaszką manną. Mały zaraz się poprawił i rósł jak na drożdżach. A po czterech miesiącach znów byłam w poważnym stanie. Tymczasem męża zabrano na przymusowe roboty do kopania torfu do miejscowości odległej o 30 km od naszego domu. Zostałam sama z małym dzieckiem. Musiałam nadal pracować, więc pomagały mi szwagierki. Z moją rodziną nie miałam żadnego kontaktu, bo 8 kilometrów to dla nich było za daleko. Mąż otrzymywał dwa dni wolne na miesiąc, tęskniliśmy za sobą okropnie...

Zbliżała się zima i bałam się zostawać sama w tym naszym domku. Stał blisko szosy, często zaglądały tu patrole... Przeniosłam się więc do Wilna. Wynajęłam pokój u pani Kościałkowskiej - żony przedwojennego ministra, której córka Marysia była moją starszą koleżanką z gimnazjum. U nich mieszkała też moja druga koleżanka, Basia Klimaszewska. U Marysi było wspaniale - pokój jasny i ciepły, mogłam korzystać z kuchni i łazienki, a to był dla mnie luksus, jak dawniej - w rodzinnym domu. Byłam już w ósmym miesiącu drugiej ciąży i bardzo chciałam, żeby mąż, chociaż na czas mego rozwiązania otrzymał dłuższy urlop. Postanowiłam sama rozmówić się z komendantem obozu. Umiałam już trochę po niemiecku, więc wybrałam się w podróż. Drogę - 30 km - musiałam pokonać na lorze, bo do wagonów miejscowych Polaków nie wpuszczali. Od stacji do obozu było jeszcze parę kilometrów, które miałam pokonać na piechotę w ostrym tempie. Trzeba było zdążyć jeszcze na popołudniowy pociąg powrotny. Droga na skróty prowadziła przez las oraz piaski - pozostałości po wybranym torfie. I tak szłam przez te piaski, aż zauważyłam, że co jakiś czas ziemia mi ucieka spod nóg, od czasu do czasu też widziałam ślady wapna. Myślałam, że tak zalewane są byłe torfowiska. Z daleka już zobaczyłam obóz i ludzi do mnie machających rękami, próbujących zwrócić na coś moją uwagę. Ale nie mogłam ich zrozumieć, więc zaczęłam przyśpieszać. I wtedy ujrzałam wystającą z ziemi rękę. Poderwało mną tak, że biegiem dopadłam płotu obozu i wpadłam prosto w ręce męża, który widząc moje przerażenie trzymał mię mocno, bym nie zemdlała.

Okazało się, że parę dni wcześniej rozstrzelano wszystkich Żydów z tego obozu i w tych dołach po torfie zakopano, zalano wapnem, przysypano piaskiem... Zrobiono to niedokładnie, a może ludzie nie byli martwi przed tym zasypaniem tylko ranni, że gdzieniegdzie wystawała ręka niby wołająca o ratunek. Długo jeszcze nie mogłam pozbyć się tego widoku...

Niemca-komendanta zadziwiłam swoją odwagą, że w tym stanie przebyłam taką drogę, żeby prosić o urlop dla męża. Obiecał mi, że udzieli mu 2 tygodni urlopu na czas rozwiązania. Komendant miał żonę również spodziewającą się dziecka. Obiecał też, że jeżeli załatwię mężowi pracę przez Arbeitsamt, to wystawi zaświadczenie, że nie potrzebuje go do pracy przy torfie. Z tym zapewnieniem wróciłam do domu.

Spodziewałam się rozwiązania 20 listopada, tego też dnia przyjechał mąż. W domu urodziłam córeczkę. Całe szczęście, że akuszerka obecna przy porodzie w porę spostrzegła, że dziecko ma szyjkę owiniętą pępowiną i cofnęła główkę, odwinęła pępowinę i dziecko urodziło się szczęśliwie. Było sine, cichutko jedynie zakwiliło, ale... żywe!

Po kilku godzinach akuszerka już mnie i Mareczka nakarmiła kaszą manną. Mąż po wrażeniach nocy twardo zasnął. Gospodyni mieszkania wraz z córką się dziwiły, że już po wszystkim i że jestem taka dzielna. Mnie zaś nie dawała spokoju myśl, że mąż, o ile nie załatwimy mu pracy, będzie musiał wracać do obozu.

Dwukrotnie chodziłam do Wilna w sprawie pracy, aż znalazłam kolegę męża Miszkinisa, który obiecał załatwić mi zaświadczenie z Arbeitsamtu. I załatwił! Miszkinis był inżynierem, razem z mężem studiował na Politechnice Lwowskiej. W czasie wojny stał się Litwinem, pracował z Niemcami i dlatego mąż nie chciał prosić go o pomoc. A kolega zdziwił się, dlaczego Józek już wcześniej nie przyszedł do niego, bo wielu już Polakom pomógł uchronić się od przymusowych robót. Mój mąż był zawziętym Polakiem i nie chciał żadnej pomocy ani od kolegów Litwinów, ani - broń Boże - od Niemców.

Załatwiwszy papiery dla męża, po miesiącu od narodzin córeczki, musiałam znów wybrać się w podróż do obozu. Wyszłam z domu po ciemku i skradałam się brzegiem lasu w stronę stacji kolejowej, obawiałam się patroli niemieckich, które sprawdzały przepustki. Gdy wchodziłam już na teren stacji, dopadło mnie dwóch ukraińskich faszystów z patrolu i zaczęło ciągnąć na strażnicę. Wiedziałam, że jeżeli mnie tam wciągną, to z życiem nie ujdę. Wyrwałam się i wpadłam na przejazd kolejowy, wołając o ratunek. Miałam nadzieję, że usłyszy mnie zawiadowca stacji, który był Polakiem. Akurat nadjeżdżał pociąg do Wilna i zatrzymał się tuż przede mną, szamocącą się z dwoma żandarmami. Tej chwili nigdy nie zapomnę! Z pociągu wyszedł gruby Niemiec i zapytał co się dzieje. Zaczęłam mu po niemiecku tłumaczyć, że ci Ukraińcy chcą mnie zaciągnąć na swoją strażnicę, a ja papiery mam w porządku, mam przepustkę na pociąg i bilety, bo wszystko w dzień załatwiłam. I, o dziwo, ten Niemiec, maszynista czy kierownik pociągu, objął mnie ramieniem, sprawdził papiery i powiedziawszy, że ma córkę w moim wieku, obronił mnie przed Ukraińcami. W tym czasie przyszedł też zawiadowca stacji i potwierdził, że wszystko wczoraj załatwiłam. Dwaj oprawcy musieli odejść. Niemiec oddał mnie pod opiekę zawiadowcy i odjechał. Przekonałam się, że i wśród Niemców trafiali się porządni ludzie. Odjechałam swoim pociągiem w nocy, umówiwszy się przedtem z zawiadowcą, że gdy wrócę nad ranem, on mnie odprowadzi do domu, bo ma stałą przepustkę.

Jadąc na lorze trzęsłam się z zimna, więc przeszłam do wagonu - bydlęcego. Okazało się, że jest w nim pełno Niemców, śpiących na podłodze. Pośrodku wagonu stała „koza”, było tu bardzo ciepło. Szczęśliwie dojechałam do mojej stacji. Ta też była wypełniona leżącymi niemieckimi żołnierzami. Szłam bardzo ostrożnie, by śpiących nie potrącić. Od stacji do mieszkania komendanta nie było daleko, ale musiałam uważać, by znów nie spotkać patrolu. Udało mi się. Pukałam najpierw do drzwi, a później do okiennic, zanim Niemiec otworzył lufcik. Przypomniałam mu jego obietnicę i podałam dokumenty. Nie mógł się nadziwić, że tak szybko po porodzie zdecydowałam się na taką podróż. Jego żona też urodziła mu syna, ale jeszcze nie wstała z łóżka. Trochę zaczekałam zanim wypisał i podał mi zaświadczenie. Nie dziwiłam się, że nikogo nie wpuszczał, bał się, ale wobec mnie okazał ludzki odruch. (...)

Mąż tego samego dnia poszedł do Wilna - i chociaż bardzo nie chciał - przyjął pracę od swego kolegi. Więc mogłam wreszcie odetchnąć - cała nasza rodzinka była razem...

Nasz względny spokój nie trwał jednak długo. Zbliżał się maj 1944 roku, a wraz z nim - front. Przenieśliśmy się znowuż do swego domku letniskowego. Znów byłam w poważnym stanie. Tak los chciał, że linia obrony przechodziła tuż obok naszego domu, więc mąż wykopał schron i urządził go tak, by można było w nim spędzić jakiś czas. Pamiętam dokładnie dzień, kiedy w Kolonii Wileńskiej rozgorzała walka. Walczyli nasi chłopcy - partyzanci z AK, wśród których byli też moi koledzy Rysiek Rzepko i Jurek Kusznik. Ile ich wtedy poległo?! Wojna z okrucieństwem zabierała kwiat młodzieży polskiej. Linia frontu posunęła się w stronę Rekanciszek i byliśmy świadkami artyleryjskiego ostrzału miasta, bombardowań. To wojska sowieckie szły za naszymi partyzantami i dobijały Niemców.

Przyszło wyzwolenie od Niemców, ale dla nas to była nie tylko radość, bo weszli z kolei Ruscy. Niektórzy młodzi mężczyźni szli do Wilna, by zaciągnąć się do Armii Polskiej, do Berlinga, jak mówiono. Józef też marzył o tym, by walczyć o wolność Polski. Poszłam na zwiady do Wilna, by zobaczyć co się dzieje z moją rodziną po tych strasznych dniach. Miasto zniszczone - masa gruzów, ruiny... Nie mogłam przedostać się na Zwierzyniec, bo most był uszkodzony. Wreszcie przeprawiłam się na drugą stronę rzeki promem. Biegłam Witoldową, wpadłam na Jasną, a tu... większość domów spalona, bo były to drewniane wille. Naokoło zgliszcza i trupy. Dobiegłam do domu rodziców: jest, nie spalił się, może dlatego, że murowany. W domu było pełno ludzi - sąsiedzi z okolicznych domów znaleźli tu przytułek. Wszyscy moi - cali i zdrowi. Radość spotkania przyćmiewał strach, że teraz Ruscy znów rozpoczną wywózki. Nie mieliśmy jasnego pojęcia o tym, jaka jest sytuacja polityczna i w jakim charakterze walczy nasza armia, co będzie dalej?

Mój mąż dostał powołanie do wojska. Miał się zgłosić na Belmont, gdzie były dawne koszary. Na drugi dzień poszłam go odwiedzić. Dobrze, że dowództwo było niby polskie, więc było raźniej. Jednak smutek nie opuszczał nas. Stojąc pod płotem rozmawialiśmy, całowaliśmy się, ja płakałam. Nagle obok nas zatrzymał się jeden z oficerów i zapytał, dlaczego płaczę, skoro mąż idzie walczyć o wolność Polski. Zaczęłam mu tłumaczyć, że w domu mam dwoje małych dzieci, które bardzo tęsknią za ojcem i prosiłam o przepustkę, przynajmniej na kilka dni, zanim stacjonują w Wilnie, by mógł się z nimi pożegnać. Mówiłam też, że jestem w ciąży i pragnę pobyć z mężem. Oficer wziął nas do swojej kwatery i wystawił przepustkę na trzy dni. Tak wyszliśmy z koszar.

Już będąc w domu dowiedzieliśmy się, że polskich oficerów wcale nie skierowują na front, ale wywożą do Kaługi, do obozu. Z takiego transportu uciekł syn naszej sąsiadki - Zbyszek. Nie było więc czasu do namysłu: spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, wzięliśmy dzieci i wróciliśmy do Wilna. Przepustka jeszcze chroniła męża. Poszliśmy do znajomych - babci i mamy Ryśka Rzepki. Mieszkały w dawnej kamienicy, której lokatorzy byli Polakami i nigdy by nas nie wydali. Tam przeczekaliśmy cały tydzień, nie powiadamiając o miejscu pobytu nawet mojej rodziny. Pani Rzepkowa zatrudniła męża jako stróża nocnego. Udało się nam też załatwić dla Józka dowód na inne nazwisko. Trochę uspokoiliśmy się, kiedy otrzymaliśmy wiadomość, że w naszym dawnym miejscu zamieszkania nikt nas nie szukał...

Po paru miesiącach znalazłam mieszkanie w okolicach ulicy Kalwaryjskiej. Mąż chodził nadal do pracy na nocną zmianę. Odwiedzałam też swoją mamę, która była zachwycona moimi dziećmi i wreszcie nieco przestała czepiać się mego męża.

W tym też okresie zaczęto zapisywać Polaków na wyjazd do Polski. W tym czasie tylko ci, którzy nie byli urodzeni w Wilnie, nie mieli trudności przy załatwianiu karty repatriacyjnej. Tych, co byli urodzeni w Wilnie lub na Wileńszczyźnie, nie uważano za Polaków, tylko za wynarodowionych Litwinów. Na to mieliśmy taki argument: Pan Jezus urodził się w stajni, a koniem nie był! Prawda, niektórzy Litwini też chcieli wyjechać do Polski, udając Polaków. Moi rodzice urodzili się we Lwowie, mieli rodzinę w Krakowie, Poznaniu, więc szybko udało im się załatwić wyjazd na jeden z pierwszych transportów. Miałam dobrego kolegę, jeszcze z czasów szkolnych, który pracował teraz w biurze repatriacyjnym, więc z ręki załatwiłam również karty repatriacyjne dla swojej rodziny. Co prawda z mężem była sytuacja niejasna, bo urodzony był w Błagowieszczeńsku. Wpisałam go na drugą kartę, jako męża obywatelki urodzonej w Poznaniu, tj. mego. Było to oszustwo, ale nikt się jakoś nie połapał.

Mijały miesiące w oczekiwaniu na wyjazd. Pewnego dnia na początku stycznia 1945 roku mąż nie wrócił po pracy do domu. Nigdy nie odwiedzała mnie w domu moja mama, a tu zjawiła się wraz z Jadziulką. Przyniosły straszną dla mnie wiadomość. Józefa zatrzymano w łapance. Rozpacz moja była bezgraniczna. Bałam się między innymi również tego, że wyda się sprawa cudzego nazwiska. Ale okazało się, że zaraz podarł ten dokument i podał Sowietom swoje prawdziwe imię i nazwisko, zmienił tylko rok urodzenia z 1912 na 1908. Kartkę z takimi danymi potrafił też przekazać dla mnie, podrzucając ją ludziom na ulicy. Dzięki temu wiedziałam przynajmniej na jakie nazwisko mam szukać męża w więzieniach.

Teraz dopiero zaczęła się moja gehenna: codziennie rano, dawszy dzieciom coś do zjedzenia, brałam paczkę i szłam od więzienia do więzienia, żeby dowiedzieć się, gdzie jest mąż. Na te wędrówki traciłam praktycznie cały dzień, bo w kolejkach do więziennego okienka trzeba było wystać, by dowiedzieć się, czy takowy tu jest. Tylko dzięki temu, że miałam dobrą gospodynię, u której wynajmowałam mieszkanie i która opiekowała się teraz moimi dziećmi, mogłam odbywać te wędrówki. Ciągle to samo i bez rezultatu.

Moja gospodyni miała dużą gospodarkę, trzymała krowy, bo tuż za domem były pola i łąki, więc mleka świeżego nam nie brakowało. Nie wiem, jakbym przeżyła te kilka miesięcy, zanim rodzina męża nie odezwała się do mnie. Mareczek miał wtedy 2 latka i 3 miesiące, a Ewunia skończyła dopiero rok i miesiąc. Dzieci moje były mądre i ładne, wszyscy się nimi zachwycali, nawet moja mama, która nie lubiła zięcia, jednak musiała przyznać, że wnuki ma śliczne.

Chodząc od więzienia do więzienia - było ich wtedy w Wilnie trzy - spotkałam moją koleżankę Gienię Kozłowską-Stachowską, która też swego męża w ten sposób szukała. Gienia była studentką medycyny i dowiedziawszy się, że mój termin rodzenia już minął, kazała mi niezwłocznie zwrócić się do kliniki. Najpierw nie chciałam jej słuchać, bo sprawa znalezienia męża była dla mnie najważniejsza, jednak 29 stycznia 1945 roku poszłam do szpitala. Przeprowadzono mi tam badania i spotkany kolega męża -lekarz zaopiekował się mną. W nocy z 2 na 3 lutego wywołał bóle porodowe i nad ranem urodziła się córeczka - Rysia. Była przenoszona, ja nie miałam mleka - ogarniała mnie rozpacz, bo od męża nadal nie było żadnej wiadomości.

Po pewnym czasie doszła do nas z koleżanką wiadomość, że większość ludzi z łapanki wywieziono w nieznanym kierunku. Musiałam więc teraz sama myśleć o tym, jak utrzymać i wykarmić moją trójkę dzieci. Znów nawiązałam kontakt z mamą Bronki i „odbywałyśmy podróże” po 25 km, by kupić kasze, mąkę za prześcieradła, a nawet poduszki... Jeszcze musiałam wykupić kartki na chleb, cukier, masło, mięso i słodycze. Nigdy nie przepadałam za mięsem, więc je oddawałam gospodyni w zamian za mleko, bo właśnie ono było potrzebne moim dzieciom. Tak trwałam... O stosunkach w mieście między ludźmi niech świadczy taki przykład: oto ogromna kolejka po kartkowe produkty. Litwini specjalnie Polaków trzymali w tych kolejkach po kilkanaście godzin. Więc ubierałam się w walonki, kufajkę, na głowę wkładałam beret i udawałam Ruską. Litwinki obsługiwały mnie poza kolejką, a wtedy dziękowałam im po polsku i mówilam „do widzenia”. Myślałam, że je szlag trafi, a ludzie pokładali się ze śmiechu, chociaż przed chwilą burczeli, gdy szłam bez kolejki...

Pewnego majowego dnia otrzymałam trójkątny list z pieczątką cenzury i numerem. Otworzyłam go, a tam po ukraińsku było napisane: „Droga żynka. Ja żyw, zdorow. Czto u tebe? Czto rodiłoś?”. Zaraz odpisałam na adres Donbasu, gdzie mąż mój był w łagrze, że urodziła się córka Maria-Ryszarda. Ta Maria-Ryszarda to stąd, że ksiądz Bekisz, który ją chrzcił, uparł się, że imienia Ryszarda nie ma, więc córka została też Marią. Moi rodzice wyjeżdżali już do Polski, a ja zostawałam, bo musiałam czekać na Józefa, obawiałam się, że jeżeli wyjedziemy z Wilna, to się pogubimy. Mama gniewała się o to na mnie. Ale okazało się, że miałam rację.

Józef przysyłał listy na nasz wileński adres. Starałam się zarabiać, coś sprzedać i wysłać mężowi pieniądze, żeby w tym łagrze całkiem nie opadł z sił. Pierwsze 200 rubli szczęśliwie otrzymał, więc starałam się wysyłać je regularnie. Tylko jakim kosztem? Oczywiście, kosztem mego zdrowia oraz naszego z dziećmi odżywiania się.

Moje szwagierki dowiedziały się jak trudno sobie radzę i Nina przyjechała do mnie ze swoim kierownikiem sowchozu w Werkach. Zaproponowali mi przenieść się do tego majątku, gdzie za pracę mogłam otrzymać mieszkanie i tzw. deputat żywnościowy. Nawet się nie zastanawiałam, zgodziłam się, bo w tym czasie praktycznie głodowaliśmy. Do moich obowiązków należało o 5 rano i po południu odwozić mleko do Wilna. Droga wynosiła około 16 km. Umiałam powozić, bo przed wojną jeździłam konno. Wiedziałam też, że Józef nas tu z łatwością znajdzie, bo znał te okolice doskonale. W Werkach mieliśmy do syta mleka, śmietany, zaś mąka, jarzyny i mięso były w tzw. deputacie.

Raniutko odwoziłam mleko i śmietanę do stołówki „wojenkomatu”, a tam pracowała nasza znajoma, pani Aleksandra Rzepakowa, która często wkładała mi pod siedzenie na wozie kostkę masła, twarożek czy żółty ser. Wiedziałam, że się naraża, mówiłam, żeby tego nie robiła, ale pani Rzepakowa była przekonana, że Polak Polakowi zawsze powinien pomagać, nawet takim sposobem i nakazywała mi milczenie, życząc dziatkom zdrowia.

Po pracy zajmowałam się swoimi dziećmi i uczyłam dzieci pracowników sowchozu, miałam nawet uczniów gimnazjalnych. Między innymi jedna z moich ówczesnych uczennic została pierwszym kapitanem na okręcie - Danuta Balukiewicz, a jej brat dostał się na studia i został inżynierem.

W sowchozie tylko dyrektor był Ruskim. Praktycznie zaś to agronom p. Kosmowski, który świetnie znał się na rolnictwie, wspaniale zarządzał tak dużym gospodarstwem. Zatrudniał też wyłącznie Polaków, wielu ratował od głodu. Ucząc dzieci w Werkach, często od ich rodziców dostawałam dodatkowe wynagrodzenie, chociaż sama nic za lekcje nie żądałam. Ale dzięki ludzkiej wdzięczności mogłam nadal wysyłać pieniądze mężowi. Regularnie dochodziły, nikt naszych listów widocznie nie kontrolował. Wysłałam więc mężowi kartę repatriacyjną. Ją też otrzymał.

Józef w kopalni spotkał znajomego - męża mojej koleżanki - Leszka Stachowskiego. Jemu też wysłałyśmy kartę repatriacyjną. I wreszcie zdobyłam się na desperacki krok. Napisałam list do Stalina, w którym pytałam za co mąż został skazany na 10 lat bez sądu, skoro jest Polakiem, a Związek Radziecki zawarł układ przyjaźni z Polską. I o dziwo, otrzymałam odpowiedź z kancelarii Stalina, że to niemożliwie, żeby Polacy byli skazywani bez sądu. Obiecywano, że wyślą pełnomocnika do tego obozu. I rzeczywiście, mąż napisał, że był przedstawiciel niby konsulatu polskiego, ale nie byli pewni, czy to był Polak, chociaż rozmawiali z nim po polsku. Józef powiedział, że ma dokument o tym, że jest Polakiem, ale pokaże go dopiero w konsulacie. Obawiał się, że mu go zniszczą. Naturalnie, że w obozie zaraz po tym były rewizje, wszystkie znalezione dokumenty zniszczono. Ale u Józefa nic nie zabrali, wtedy pracował już w łaźni i kartę trzymał pod blatem stołka, na którym siadywał.

Dopiero w końcu grudnia 1945 roku do obozu ponownie przyjechał pełnomocnik konsula Polski. Ci, komu udało się przechować swoje karty repatriacyjne (był wśród nich też mąż koleżanki) udali się z nimi do pełnomocnika. Ten z kolei wydał im zezwolenie na opuszczenie obozu i bilety kolejowe do Wilna. Przedtem niż opuścić obóz przeszli tzw. „woszyprutkę”, bo byli nie tylko brudni, ale też zawszeni. Józek z Leszkiem starali się trzymać razem, ale masa ludzi na dworcu ich rozdzieliła. Leszek wrócił do Gieni już 24 grudnia i dał mi znać, że Józef też jedzie do domu. I oto 31 grudnia, gdy jeszcze spaliśmy, ktoś zapukał do drzwi - to był mój mąż! Był przeraźliwie chudy, czarny od pyłu węglowego, zmarznięty... Okazało się, że kilka dni jechał na buforach, bo w wagonach miejsc nie było. Przed Wilnem, bojąc się, by go ponownie nie aresztowano, zsiadł z pociągu i pieszo lasami szedł do Werek. O tym, jak wyglądał, niech świadczy fakt, że jego siostra Nina go nie poznała. Nagrzałyśmy wody, mąż się wykąpał, ubranie, w którym wrócił, spaliłyśmy, karmiłyśmy go po trochę, z łyżeczki, by po tylu miesiącach głodu nie dostał skrętu kiszek. Byłam szczęśliwa i dzieci bardzo się cieszyły. Długo „chuchaliśmy” na niego nim wrócił do normy.

Teraz myślałam już o tym, jak uzbierać pieniądze na wyjazd do Polski. Trzeba było mieć 1800 rubli. Należało tę sumę uzbierać do czerwca, bo to miały być już ostatnie transporty. Odkładałam każdy grosz, sprzedałam cały swój klaser ze znaczkami, a miałam ich trzy tysiące. Kupował je ruski kapitan, który bywał u naszego dyrektora sowchozu, za niektóre płacił rubla od sztuki.

Bałam się zwlekać z wyjazdem aż do ostatniego transportu, więc postanowiliśmy wyjechać już w marcu. Byłam ponownie w trzecim miesiącu ciąży. Zaczęły się gorączkowe przygotowania do wyjazdu: wyzbyliśmy się wszystkich rzeczy z wyjątkiem tapczanu, książek i rzeczy osobistych. Wzięliśmy beczułkę solonej wieprzowiny, którą kupiliśmy do spółki z kierownikiem majątku, worek mąki pszennej, trochę cukru i manny.

Wszystko to musieliśmy dostarczyć na stację. Pomagali nam pracownicy sowchozu. Wagon, którym mieliśmy jechać do wymarzonej Polski, okazał się zwykłym bydlęcym, przeznaczonym na dwie rodziny. Wspólnie z towarzyszami podróży szykowaliśmy się do drogi: wyszorowaliśmy wszystko, wstawiliśmy piecyk-kozę, zrobiliśmy sobie zasłony na tapczan. W drodze opowiadałam mężowi, jak to pewnego razu u gospodarzy w Werkach założyłam się o 20 jaj, że zjem jajecznicę z dziesięciu, bo dawno już nie jadłam dobrej jajecznicy. Wiedziałam, że na jajka nie będę mogła długo patrzeć, ale dzieci będą je miały... no i wygrałam.

Tak wspominając zbliżyliśmy się do granicy. Przed granicą transport zatrzymano, kazano wszystkim mężczyznom wyjść z wagonów. Samotne kobiety również wychodziły. Mnie z dziećmi pozwolono zostać. Rewidowano wagony. W jednej z małych pierzynek miałam zaszyte złote pięciorublówki od cioci z Kowna, więc zawinęłam w tę pierzynkę Rysię i tak ją tuliłam do siebie. Żołnierze weszli do wagonu z długimi lancami. Sprawdzili, czy nikogo nie ma pod tapczanami, a potem paczkę po paczce przebijali tymi lancami. W moich paczkach były książki, więc je niszczyli w ten sposób, ale nic się nie odezwałam, bo bałam się ich rozgniewać. Tak szukali tych, co nielegalnie chcieli wyjechać z ZSRR. Pchnięty lancą uciekinier krzyknąłby z bólu lub ukazałaby się krew... Jakież to było straszne!

Na szczęście w naszym transporcie nikogo nie znaleziono i wreszcie znaleźliśmy się na granicy. Tu musieliśmy przeładować swoje rzeczy do polskich wagonów (tory na terenie Polski były węższe) - nowych i czystych. Ku naszemu zdziwieniu zjawiły się też siostry z Czerwonego Krzyża: rozdawały czekoladę, kakao, bułeczki... Okazało się, że PUR, który zajmował się transportem, był zaopatrywany przez Szwedzki Czerwony Krzyż. W Polsce było wtedy ciężko, ale głodu nie było. Najpierw zatrzymaliśmy się w Olsztynie, potem przenieśliśmy się do Gdańska, do baraków we Wrzeszczu. Moja koleżanka Gienia mieszkała w Oliwie. Mąż chciał podjąć pracę na Politechnice w Gdańsku, bo spotkał tam swoich kolegów ze Lwowa. Jednak pensja asystenta profesora była bardzo niska, a rodzina nasza już była duża, więc przenieśliśmy się gdzie indziej i udało mi się załatwić mu lepiej płatną pracę.

Mój mąż już nie żyje od sześciu lat. Dochowaliśmy się sześcioro dzieci, ośmioro wnuków i dziesięcioro prawnuków. Ale życie trwa. Dwóch wnuków mam jeszcze nieżonatych, więc mam też nadzieję doczekać się kolejnych prawnuków. I choć nigdy nie było to moje życie łatwe, zawsze byliśmy w sumie szczęśliwą rodziną. Bo, jak wiadomo, miłość, wiara i zgoda potrafią czynić cuda, potrafią wszystko przezwyciężyć. A tak się złożyło, że one nas nigdy nie opuszczały. Więc z całą pewnością dziś mogę stwierdzić - wypadł mi w życiu szczęśliwy los.

Ewa Piotrowicz z domu Jakubowska

Rabka-Zdrój

Wstecz