Barbara KONDRATOW

W oczekiwaniu na Sąd Żywych i Umarłych

(Fragmenty)

Urodziłam się w Wilnie 14 V 1934 r. Na-leżę do licznego rodu Garszków. Mieszkaliśmy przy ul. Wielka Pohulanka nr 6 m. 18, na parterze. Ganeczek z daszkiem, drzwi oszklone - do kuchni. Osobliwością domu była pompa - studnia ze źródlaną wodą, płynącą z Wingrów. W czasie wojny okazała się wprost nieocenionym, zbawiennym skarbem dla mieszkańców nie tylko naszego domu. Wejście do domu zamykała na noc bardzo masywna zielona brama, górną część której stanowiła kratownica.

Ojciec nasz był fryzjerem damsko-męskim, mistrzem dyplomowanym. (...) Zapisał nas do przedszkola przy Seminarium Ochroniarskim. Mieściło się ono przy ul. Zakretowej - róg Suwalskiej. Ja byłam w młodszej grupie, liczyłam niecałe 3 latka. Siostra, o rok starsza, trafiła do starszaków. Mama odprowadzała nas, idąc koło cerkwi, potem w dół i na prawo. Po roku takich marszów i pouczeń: „Tu trzeba przejść na drugą stronę, popatrzeć w lewo i ostrożnie iść do rogu Zakretowej” - już same chodziłyśmy do przedszkola. W maleńkiej czarnej walizeczce nosiłyśmy dwie buteleczki z mlekiem i dwa kubeczki - przełożone serwetką lnianą. Przedszkole nie dawało posiłków dzieciom, tylko to, co rodzice przynosili: mleko i kanapki lub bułeczki na drugie śniadanie.

Zapamiętałam takie uroczystości: 11 Listopada, wielkie przedstawienie gwiazdkowe i Dzień Matki. Na Boże Narodzenie byłam Śnieżynką i Sopelkiem, a siostra - Wróbelkiem. To była wielka gala. Z domu pojechaliśmy sankami, okryci futrem, koń dzwonił janczarkami - było mroźno i dużo śniegu. Po nocy św. Mikołaj zostawił nam pod choinką dwie piękne lale. Zamykały oczy i mówiły: mama! Moja lala dotrwała do roku 1960. Była pierwszą zabawką mojego synka Antosia.(...)

Nie chcieliśmy wierzyć (chodzi o doro-słych), że po tych niedawnych defiladach, po piosence „Jedzie, jedzie na Kasztance” - już zaraz wszystko się zawali, a dzieci będą dygotały z przerażenia widząc najazd obcych wojsk... Mama miała tzw. kontramarki do kina „Znicz”. Było to niedaleko od domu, powyżej Dyrekcji Kolejowej, na ul. Wiwulskiego, w bramie. Zabierała nas na filmy z ukochaną Shirley Temple. Właśnie podczas ostatniego pobytu tam - w czasie seansu - nagle zgasło światło. Kierownik kina i bileterki z latarkami prosili widzów, by opuścili salę, bo projekcji już nie będzie. Na ulicy zaczęła się bieganina, ale do domu wróciłyśmy bezpiecznie.

Drugi taki przypadek zakłócił nam letnie spacery na Górę Bouffałową. Co tydzień, w środę mama zabierała nas na bliską wycieczkę. Na rogu Małej Pohulanki, w kiosku, kupowała nam gazetkę z przygodami „Ferdka i Merdka”. Ja bardzo prosiłam o inny zeszyt - „Kiau-Miau król i królewski dwór”. W końcu mama również go kupowała. Tym razem, po bardzo krótkim pobycie na Górze Bouffałowej zbliżył się do nas żołnierz i poprosił cofnąć się o jakieś 100 metrów. Za chwilę również z tego miejsca musiałyśmy zrezygnować, ustawiono tam armatę. A przecież tak niedawno po naszej Wielkiej Pohulance maszerowało wojsko, a jak pięknie prezentowała się konnica, ułani „malowani” z lancami, a my stałyśmy na balkonie u państwa Mołodeckich i sypałyśmy płatki peonii, a wiaterek pięknie je roznosił.

Wszystko to przeminęło nagle - wybuchła wojna. Mój młodziutki ojciec chrzestny, Tolek, zaginął bez wieści. Mówiono, że przez zieloną granicę chciał się przedostać na Węgry. Był on synem cioci Wandy i wuja Wincentego - organisty w naszym parafialnym kościele Wszystkich Świętych.

Gdy weszli Litwini (a pamiętam ich, jadą-cych na rowerach), my - dzieci bawiłyśmy się w policjantów i złodziejów. Wybiegałyśmy z bramy na ulicę: młodsi, 6-8-latki uciekali, a starsi ich łapali. Byli to chłopcy z gimnazjum i nosili granatowe mundurki oraz odpowiednie szkolne czapki. W pewnym momencie jak spod ziemi wyrósł litewski policjant. Wysoki, w pelerynie i cap! - jednego z naszych chłopców! Był to akurat nasz sąsiad z I piętra, Zygma Filipiak. Policjant brutalnie poobrywał mu wszystkie guziki z orzełkami. Naturalnie, cała zgraja malców zaczęła wrzeszczeć: „Litwiniuk - żaby tłukł, skórę zdzierał, sam pożerał!” - następnie wpadła do bramy i zatrzasnęła ją. Policjant krzyczał coś, walił pięścią w furtkę, ale nikt mu nie myślał otwierać. Mało tego, pobiegłam do domu, złapałam laskę ojca i chłopcy spod bramy zaczęli tą zagiętą częścią łapać „kałakutasa” za nogi. Dziwne doprawdy, ale obeszło się bez aresztowań i ten policjant dał za wygraną.

Zaczęły docierać straszne wieści, że idą na nas Sowieci - bezbożnicy. Że niszczą kościoły, wywożą - włos się jeżył ludziom na głowie. I przyszli! Pewna rodzina oficerska zamieszkała u naszego gospodarza. Byli to ludzie inteligentni i mili. Matka - smukła pani i troje dzieci, z którymi szybko zaprzyjaźniłam się i w ten sposób pierwsza nauczyłam się biegle mówić po rosyjsku. Ojciec tej rodziny stacjonował na Wielkiej Pohulance za teatrem „Reduta”. Była tam centrala telefoniczna, garnizon i kino. Razem z dziećmi sowieckimi byłam w tym kinie. Wtedy właśnie zobaczyłam pierwszy sowiecki film pt. „Kak ona zaszcziszczała swoju rodinu”. Straszny! Następnym razem był to „Bohdan Chmielnicki” - przerażający. Zniechęciły mnie te filmy do chodzenia z dziećmi do garnizonowego kina.

Z przedszkola, miałam 6 lat, przyniosłam „zdobycz”: wygraną podczas świątecznego przyjęcia. Po posiłku dzieci zabawiano łowieniem na wędkę „prezentów”. Pośrodku sali gimnastycznej ogrodzono sztuczne „jezioro” i stamtąd właśnie wyłowiłam czerwone serce, w którym wycięto okienko. Po otwarciu okienka ujrzałam wewnątrz męską twarz z wąsami. Pani powiedziała mi, że to jest Stalin. Nie wiedziałam, kim jest ten Stalin, ale rodzice wytłumaczyli mi i powiedzieli, że w naszym domu nie ma miejsca na takie prezenty. Ja jednak swoją wygraną powiesiłam na honorowym miejscu - pod obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej w złoconych ramach.

Pewnego razu było jakieś zamieszanie i od ulicy przez nasz zakład wpadli do mieszkania krasnoarmiejcy - w długich szynelach, na rękawach czerwone opaski, z karabinami „na sztyku”. Kogoś szukali, kilkakrotnie przebiegli przez nasze mieszkanie, do kuchni i na podwórko, ale nic nie znaleźli. Tylko na ścianie obraz Matki Boskiej i pod nim - to serce. Jeden z sołdatów podskoczył i zerwał je - a tu z okienka spojrzał na niego Stalin! Biedak zdębiał lekko, zaraz odsalutował, powiedział „izwinitie”, „strojsia!” - i sołdaty odmaszerowali. Serduszko znikło ze ściany, a Matka Boska Ostrobramska - pozostała.

Były to bardzo ciężkie czasy. Napadały jakieś bojówki, nawet nie szanowano modlących się w kościołach. Sąsiada naszego, dziewiętnastolatka Freda Malko także pobito. Koledzy przynieśli go do domu zakrwawionego. Nie przeżył, po kilku dniach zmarł. Jego młodszy brat, Zenek, mieszka obecnie w Giżycku.

Żydzi wyjeżdżali. Zamykano prywatne sklepiki. Nasz ojciec także musiał zamknąć zakład. Nie mieliśmy środków do życia. (...)

Przypominam sobie zdarzenie, gdy byliśmy z ojcem w teatrze „Reduta”. Był to wieczór Hanki Ordonówny. Pamiętam, że kurtyna była odsłonięta od góry na boki, a dół spięty i z dołu wysuwała się śpiewająca pani, cała w piórach: zielonych, liliowych - może to od reflektorów? - i płynęła do góry. Potem - jakieś krzyki, scena zachybotała, światło zgasło. „Proszę pozostać na miejscach!” - ogłosił ktoś ze sceny. Światło się zapaliło. Nastąpiły przeprosiny - przedstawienia nie będzie. Podobno chcieli aresztować Ordonkę, ale zdążyła uciec. Myśmy wrócili do domu.

Siostra podsuwa mi przed oczy pamiątkę z 1939 roku - prostokątną szmatkę płócienną. Na niej chemicznym ołówkiem, ręką ojca starannie napisane: Barbara Weronika Garszko, córka ślubnych małżonków wyznania Rzym.-Kat. Antoniego i Katarzyny z Tumanów. Urodzona 14.V.34 r. Ochrzczona 25.XI.34 r. w kośc. W. W. Świętych w Wilnie. Zam. przy rodzicach - W. Pohulanka 6-18 w m. Wilnie. Miałyśmy naszyte takie tabliczki płócienne na podszewce płaszczyków: w razie bombardowania i paniki można było zidentyfikować osierocone lub zabłąkane dziecko.

Ojciec nie został zmobilizowany, miał rozedmę płuc. Młodszy jego brat, stryj Piotr poszedł na wojnę, zostawiając żonę i dwie córki. W domu wybrano ojca na komendanta obrony cywilnej. Miałam 5 lat, ale byłam czynnym uczestnikiem i pomocnikiem ojca. Gdy zaczęły się pierwsze naloty, ojciec pozwalał mi kręcić korbę uruchamiającą syrenę na alarm. Szliśmy na strych - pilnowaliśmy domu przed bombami fosforowymi. Ojciec sporządzał listy dyżurów na dachu, pisał ogłoszenia. Pewnego razu na dyżurze ojca sąsiedzi z domu nr 5 (Bank Bunimowicza) zawiadomili przez kraty w bramie, że od strony Wingrów spadły na nasz dom dwie bombki zapalające. Ojciec ze mną natychmiast pobiegł na strych tej klatki i faktycznie - dziura w dachu, na podłodze sycząc i iskrząc leżała jedna bombka, a obok koło beczki z wodą - druga! Ojciec szybko chwycił za „pióra” tę syczącą i krzyknął: „Nie bój się, to nie wybuchnie, łap za ogon!”. Ja z trudem podniosłam bombkę, ale 5 kilogramów dla małej, wątłej dziewczynki - to za dużo. Z pomocą ojca obie fosforówki zostały wrzucone do beczki z wodą. Trwało to kilka sekund, ale wrażenie - żywe jest do dziś.

Takie migawki z pamięci: siarczysty mróz, woda w wiadrze zamarzła, węgla nie ma, chleba nie ma. Została jedna kromeczka, plasterek kiełbaski - zostawiono nam je na talerzyku wraz z karteczką. Siostra przeczytała: rodzice poszli stać w kolejce do sklepu, może coś dostaną. A chlebek - kochanym córeczkom na śniadanie. Naturalnie, byłyśmy inne niż dzisiejsze dzieci. Nie zjadłyśmy tej czarnej kromeczki, bo rodzice wrócą zmarznięci i nie wiadomo, czy coś przyniosą - to dla nich…

Suchary także się skończyły. W 1939 r. wszyscy robili „zapasy”, na ile kogo było stać. Chleb suszono i składano, co przez pewien czas ratowało ludność. Ale w sucharach zalęgały się żuczki chlebne. Trzeba było wystukiwać je na stół: kiedy uciekały, my te kromki suszone zjadaliśmy.

Ojciec wszędzie mnie z sobą zabierał, opowiadał różności, pouczał, że nie wolno paplać, mówić trzeba „nic nie wiem, nie znam nikogo, nic nie słyszałam” itd. To zostało mi na całe życie. Ciągły strach i napięcie, te powracające obrazy… Na przykład: idę do sąsiedniego domu, gdzie mieszkają nasze żydowskie koleżanki: Firka - śliczna i młodsza Niuńka - taka „kwaśna”. Ich ojciec prowadził jakiś interes, matka, Rachela, była piękną kobietą. Przychodzę - a one ładują ciężarówkę! Wyjechali w kierunku Białych Słupów, a co się dalej z nimi stało? Nigdy już o tym nie dowiedzieliśmy się. Następny obraz: sowieckie wojska ustępują - Niemcy atakują. Wyjeżdżają ostatni sąsiedzi - rodzina oficerska. Ludzie pomagają umieścić ich skromny dobytek na ciężarówce. Wiedzą, że jest już za późno, mówią: „Ostawajtieś s nami!”. „Niet, nie magu, dołżnost’ oficera…”. Pożegnali się z sąsiadami i odjechali. Nie daleko, za róg Zawalnej. Koło Drewnianki pocisk trafił w ciężarówkę… Ojciec tym razem na miejsce wypadku mnie nie wziął. A kiedy wrócił, ręce rozłożył - jego pomoc nie była potrzebna. Przeżegnał się: „nawet nie ma co zbierać…”.

Weszli Niemcy. Jechali od Białych Słu-pów naszą Wielką Pohulanką na wozach z hamulcami i na rowerach. Sąsiedzi mówili, że to nie są konie, tylko muły. Za nimi ukazały się motocykle z przyczepami - żandarmi z blachami na piersiach. Wreszcie - czołgi, szerokie, wysokie, gąsienice ogumione - cicho pełzły, sapiąc złowrogo motorami, a niebieski dym wydzielał się z rury wydechowej. Czołgiści w czerni, trupie czaszki na czapkach. Strasznie to wyglądało. Zwłaszcza w porównaniu z sowieckimi żołnierzami, którzy byli zmęczeni, brudni, osmoleni.

Zapamiętał mi się taki oto jeszcze wypadek z mojego wojennego dzieciństwa. Byłam u ojca w zakładzie, gdy przyszedł oficer - Niemiec z owczarkiem. Chciał się ogolić i ostrzyc. W tym momencie otworzyłam drzwi i miałam wnieść mydlarki, gdy to wielkie psisko warcząc skoczyło prosto na mnie. Zdążyłam jednak zamknąć drzwiczki przepierzenia. Łapy psa - na moim ramieniu, ale głowy ten potwór wsadzić nie zdążył - przycisnęłam go drzwiczkami, aż zapiszczał. Ojciec rzucił się do psa, ale Niemiec trzasnął szpicrutą jak z bata - i pies odskoczył. Podcięło mi ze strachu nogi. Niemiec - młody i przystojny, przeprosił ojca, pogłaskał mnie po głowie, wziął psa na smycz - i wyszedł. Od tego czasu nie mogłam już chodzić. Straszne bóle męczyły mnie nocami.

Może to przerastające dziecięcą wątłą psychikę przeciążenie - te wojenne przeżycia, zbyt ciężkie i częste - te zbombardowane domy, wiszące na piętrach szafy, opowieści o leżącym człowieku bez głowy, głód i chłód spowodowały moją chorobę? Tak bardzo cierpiałam i tak męczyła się ze mną mama, bo bez łazienki, bez bieżącej wody, bez światła elektrycznego, początkowo przy lampach naftowych i paru świecach - musiała robić dla mnie codziennie kąpiele, nagrzewając wodę od 5oC do 15oC - i ponownie stopniowo ją ochładzając. Sprowadzono kolejno dwóch lekarzy i diagnozy ich były sprzeczne. Ogromne poświęcenie mamy, smarowanie ciała, te wanny - w końcu jednak jakiś rezultat dały. Ale choroba moja nie pozostała bez echa do dnia dzisiejszego.

Ojciec znalazł mieszkanie przy ul. Borowej (to chyba dzielnica Rowy Sapieżyńskie). Było to tuż przed kolejnym przyjściem Sowietów do Wilna. Dom był śliczny, stał na wzgórzu. Wśród lasu, śpiewu ptaków zaczęłam nawet dochodzić do zdrowia, ale zaraz znów rozpoczęło się piekło wojenne. Ojciec przyjechał z miasta na rowerze, gdy już ściemniało się. Rozpoczęła się kanonada. Tuż obok przechodził front! Wyszliśmy na werandę i zobaczyliśmy, że Wilno się pali. Poczułam dreszcz na całym ciele, zakryłam twarz i upadłam - ponownie podcięło mi nogi. Mama chwyciła mnie na ręce, przytuliła, okryła ciepłą kołdrą i położyła do łóżka. Potem my i wszyscy lokatorzy z sąsiedztwa przeszliśmy do „góry leśnej”. Zapalono gromnicę i zaczęto się modlić. Był taki hałas, że nie słychać było, co się mówi. Ojciec zgasił świecę, bo pożar Wilna wystarczająco oświetlał naszą górę. Usłyszałam, że podobno płonie ulica Niemiecka - getto.(...)

Nasz pobliski kościół oo. franciszkanów był dla nas bardzo drogi i wspomnienia o nim wzruszają do dziś. Uczęszczałyśmy tam do chóru dziecięcego, kochałyśmy ojca Kamila, a bałyśmy się ojca Gwardiana. Bawiłyśmy się tam na placyku, właziłyśmy na pomnik Józefa Montwiłła. Wokół krzyża misyjnego zrobiono okopy. Zamiast iść normalnie, obowiązkowo latałyśmy przez te ziemianki - dla dreszczu emocji: był to teren dawnego cmentarza przy kościele, więc w okopie były czaszki i kości ludzkie. Gdy kościół oo. franciszkanów zamknięto, chodziło się do kościoła św. Katarzyny. Tam urzędował fotograf - posiadam szereg zdjęć ulicznych pod murami świątyni. Byłam świadkiem uroczystości przyjmowania ślubów wieczystych. Młoda nowicjuszka - w bieli, włosy długie pod welonem - została wprowadzona przez boczną furtę z lewej strony kościoła. W czasie postrzyżyn kobiety płakały. Później kościół św. Katarzyny został zamknięty, ale pamiętam jeszcze fakt, że zastrzelono tam redaktora Arciszewskiego. To była sprawa polityczna. Do swego parafialnego kościoła W. W. Świętych chodziło się rzadko, bo było do niego znacznie dalej. Ale I Komunię św. przyjęłam tam i również tam zostałam bierzmowana.

Prawdziwą rozrywką było chodzenie do kina „Muza” na ul. Nowogródzkiej. Zimą jeździło się na łyżwach - po chodnikach. Gdy pewnego razu tam się wybierałam, gdy już miałam łyżwy przykręcone do butów, nagle potworny huk wstrząsnął domem, szyby wypadły z okien, a potężny podmuch zwalił mnie z nóg - pod stół. Na parapecie stał słój z sokiem z konfitury. Te drogocenne, pierwsze nasze witaminy zostały zmarnowane! Mało tego, sok z czarnej porzeczki obryzgał mnie, co przeraziło domowników, bo wyglądałam jak pokrwawiona. Wszyscy i tak byli mocno zdenerwowani, bo bali się nowej wojny. Nikt nie wiedział, co się stało, ale zaraz zaczęły krążyć różne wersje. Faktem jest, że straszliwa eksplozja miała miejsce na kolei, za dworcem. Opowiadano, że koła wagonów doleciały do Drewnianki. Ojciec pobiegł do brata Wiktora, który mieszkał na Kolejowej, ale, na szczęście, u nich nic się nie stało. Wszyscy domyślali się, że to była jakaś dywersja.

Tak mijały te trudne, ubogie lata. Te pierwsze kupony na sukienki, te drewniaki, jeszcze z czasów niemieckich - ile ich się znosiło! Spodnie uszyte z bajowego koca… Palta zimowe uszyto nam z grubego koca, ufarbowanego na granatowo. Wszyscy nosili czapki z króliczych futerek, kołnierze i nawet mufki. Zimy wtedy były śnieżne i bardzo mroźne. Wszystko dopiero powstawało, przemysł był w gruzach. I właśnie wtedy wybuchł pożar w fabryce skór „Kailisie”. To także było wydarzenie i równie tajemnicze, jak wybuch na kolei.

Szkoła. Najpierw była pierwsza, „historyczna” szkoła na Ostrobramskiej. Nasze pierwsze koncerty, które przygotowywały niestrudzone panie: Pieniążkowa - wszelka opieka, ubieranie, granie na przenośnej klawiaturze i Tyszkówna - prowadząca chór. A wśród tych wspomnień - wypadek, na szczęście, wprost cudem zakończony bez połamania nóg. Trzeba trafu - rodzona moja siostra Teresa, stała się ofiarą - fortepian upadł jej na kolana podczas kolejnej próby.

Przenosiny szkoły na Antokol. Nie było już koleżanek - wyjechały do Polski. Myśmy zostali. Krewni nasi znaleźli się we Wrocławiu - brat ojca Wiktor z liczną rodziną, a brat Piotr - w Gdańsku. Ja, z powodu ciężkiej choroby, miałam stracony rok w szkole. Do matury doszłam w 1954 r. Chciałam zdawać na studia, ale w instytucie w Nowej Wilejce kazano mi wpłacić 500 rubli ówczesnych - jako córce „czastnika”. Nie mogłam sobie na to pozwolić.

Próbowałam zdobyć zawód położnej. Ku mojemu zaskoczeniu - w szkole tej spotkałam naszego „ponasa” od litewskiego! Wbrew oczekiwaniom, zamiast mi pomóc - sprawa obróciła się na moją niekorzyść, ponieważ „ponas” koniecznie chciał wziąć mnie do grupy litewskiej, a ja - chciałam iść do rosyjskiej. Przecież to była szkoła medyczna, terminy zupełnie mi nieznane - bałam się, że nie poradzę sobie z litewskim. Skończyło się na tym, że w ogóle do tej szkoły nie zdawałam. I gdyby nie przypadek, że ojciec miał szereg stałych klientów, nie znalazłabym pracy, mając tylko maturę. Ojca znajomy pomógł mi się zatrudnić w centrali telefonicznej na Placu Katedralnym. Po roku, gdy moje zdolności zostały zauważone, główny inżynier zaproponował ojcu wysłanie mnie do Leningradu na politechnikę. Tutaj - ojciec zaoponował. Inny klimat, mrozy - zapewne to także było ryzykowne. Stale zapadałam na anginę. Ale sądzę, że główną przeszkodą było to, iż byliśmy za biedni. Wyjazd zawsze pociąga za sobą nowe potrzeby, a zatem i wydatki. W domu jakoś obywa się człowiek bez tego lub owego…

W ten sposób życie moje potoczyło się na zmiany, podobnie jak ojca. Po pewnym czasie poznałam Rosjanina. Po roku znajomości zaprosił mnie do Moskwy na urlop, do rodziny. Pomimo niechętnie widzianego przez moją rodzinę mieszanego małżeństwa postanowiliśmy się pobrać. Zdążyłam jeszcze popracować trochę dla przyszłej „Wilii”, ale nie zawsze mogłam uczestniczyć na próbach, ze względu na moje zatrudnienie. Pożegnałam rodziców i Wilno, wyjechałam do Moskwy. Ponieważ siostra skorzystała z II repatriacji i wyjechała do Polski w lutym 1957 r. - rodzice zostali sami, z Lordem i kotem, rudym pięknym Maciusiem. To najbardziej uderzyło w chorą mamę. Przyjechałam na urlop, starałam się mamę rozerwać, pocieszyć, wyjść z nią do miasta na spacer. Siostra z Polski regularnie i bardzo często pisała, informowała o sobie. Nasza nieobecność jednak była ciosem dla rodziców. Mama czuła się opuszczona, samotna, bóle ją męczyły, praca była dla niej ponad siły. Zaczęłam namawiać męża, byśmy razem z rodzicami wyjechali do Polski, dopóki trwa repatriacja. To był także akt rozpaczy. Nie należało tego robić, ale jak obojętnie patrzeć na cierpienia i rozpacz matki?! Zaprzepaściłam swoje życie, miałam wyznaczony już termin przydziału mieszkania w Moskwie. Zostawiliśmy pracę, rodzinę męża i wróciliśmy do Wilna. Tutaj zaczęliśmy pomagać rodzicom w pakowaniu dobytku i szykowaniu się do wyjazdu.

Wyjazd nastąpił w samą Wielkanoc 1959 r. Były to dwa ostatnie transporty II repatriacji. Sama podróż trwała cały miesiąc. Jechaliśmy z Wilna przez Białą Podlaską do Kętrzyna, gdzie był napad na wagon. Jak się okazało, to milicjanci pokradli, co się tylko dało. Na głowach mieli zarzucone koce. Jedni odjechali - drudzy przyjechali. Zgłosiliśmy to komendantowi milicji - nic nie wiedział, bo nie była to jego ekipa. W nocy odwieziono nas do Gdańska. Tam sowieckie wojska otoczyły cały pociąg i nie wolno było pod żadnym pozorem wyjść z wagonu. Sprawdzano, rewidowano, skrzynie rozbebeszano, nawet robiono rewizję osobistą. W Trzebiatowie zastaliśmy taką oto panoramę - absolutne pustkowie, przestrzeń pól jak okiem sięgnąć. I taki obrazek: dwóch żołnierzy polskich ciągnęło bronę, a dwóch z tyłu - przyciskało ją rękami do ziemi. Oficer stał opodal i rozmawiał z nami. W Kołobrzegu kierownik punktu repatriacyjnego żądał od ludzi poważnych łapówek - pralek, lodówek, telewizorów - za skierowanie do odpowiedniego miasta. Doszło do tzw. mordobicia na punkcie, awantura ściągnęła żandarmię wojskową. Mój mąż, Michał wyszedł „za potrzebą” i w tym czasie pociąg ruszył. Mąż dobiegł i zdążył wskoczyć na bufory (zderzaki). Tak jechał przez całą noc. My w wagonie nie wiedzieliśmy, co się z nim stało…

To tylko maleńka próbka opisania repatriacyjnej rzeczywistości. Dowieziono nas do Pełczyc i to już było miejsce docelowe. Jedna ulica, po której chodziły gęsi, kościół i pola. Oferowano nam świnkę i traktor - bo była to osada pegeerowska. Nie mogliśmy zabrać swoich rzeczy z wagonu, ponieważ dom był w remoncie, jeszcze nie ukończono tynkowania i malowania. Za to, po kilku dniach dostaliśmy rachunek z PKP: za przestój wagonu. Mam go do dzisiaj - to swoista pamiątka. Mieszkanie było pełne gruzów, wilgotne i zimne. Biedna mama - to były dodatkowe gwoździe do jej trumny. O fryzjerstwie dla ojca, o radiotechnice - dla męża, o telefonii dla mnie - nie było tu żadnej mowy. My z mężem dojeżdżaliśmy do Myśliborza. Ja pracowałam w szwalni, mąż - nawijał silniki. Ojciec wyjechał poszukać zatrudnienia. Trafił do Kłodzka, do fryzjera, który powiedział mu, że ich spółdzielnia potrzebuje pracownika w Dusznikach. Gdy ojciec wrócił po mamę, obiecane mu mieszkanie w Dusznikach zajęli sąsiedzi z parteru. Oni poszli na piętro, a my wkrótce przeżyliśmy wiosenną powódź - przez mieszkanie płynęła Bystrzyca Dusznicka. Ojciec musiał przez wiele miesięcy wynajmować kąt w kuchni u obcej osoby na Rynku. Ja byłam przy nie wstającej już z łóżka mamie. W tym czasie urodził się mój syn Antoś. Mama zmarła 3 XII 1960 r. Mąż Michał przebywał w Pełczycach sam. Nocował na krzesłach w pracy, bo musiał o 4 rano wstawać, a wracać o 18 do pustego mieszkania - nie było sensu. Po śmierci mamy miałam ponownie nawrót mojej choroby - odebrało mi nogi. Mąż w końcu przyjechał także do Dusznik. Tu jednak była tylko praca sezonowa przy remoncie drogi. Ojciec nawiązał kontakt z dawną znajomą w Szczecinie. Mąż pojechał do niej i tam wstąpił do stoczni im. Warskiego - jako uczeń. Mnie z dzieckiem ojciec odwiózł do byłych sąsiadów z Pohulanki (obecnie mieszkają w Giżycku). Próbowałam coś zarobić, chodziłam kopać kartofle, ale mdlałam - byłam tak osłabiona.

Mąż wrócił do Rosji, nielegalnie. Nie wiedzieliśmy nawet, kiedy. Do dziś nie mamy z nim kontaktu. W 1965 r. rozwód uzyskałam zaocznie. Siostra doczekała się mieszkania zakładowego i zabrała nas do Warszawy. Nie miałam zameldowania, a 5-letnie dziecko wykluczało otrzymanie pracy.

Antoś zachorował i miał operację wyrostka. Za to przysłano mi rachunek i głupio szantażowano, że nie wydadzą mi dziecka ze szpitala, jeżeli nie zapłacę. Nie byłam ubezpieczona, nie dostałam wyprawki po urodzeniu, żadnych praw obywatelskich. Jedynie MZK - zajezdnia tramwajowa, która zawsze cierpiała na brak ludzi - przyjęła mnie w roku 1966. Przyuczenie i jazda na wozach z korbą. Dziecko nie miało przedszkola, zostawało samo w domu. Ojcu z trudem udało się opuścić Duszniki i przyjechać do nas, by zaopiekować się Antosiem. Tak żyliśmy - pięć członków rodziny przez 10 lat. Budzik dzwonił o 230 - na pierwszą zmianę. Z drugiej zmiany wracałam nocą o 130. Syn zachorował na cukrzycę młodzieńczą. Zmarł w wieku 29,5 lat. Ja nie dopracowałam do pełnych 20 lat - musiałam odejść na rentę. Praca po 16 godzin, zmianowość, niewidomy od 2 lat syn - nikogo to nie obchodziło. Dlatego teraz samodzielnie nie jestem w stanie napisać tych wspomnień. Myśl wyprzedza rękę...

Kiedy spojrzę wstecz, na swoje życie w PRL, nie odnajduję żadnego jaśniejszego promyka. Jest to ciągłe pasmo upokorzeń, wyobcowania, niedostatku, chorób i zgonów. Mam 67 lat. Z tego 35 lat w kraju, gdzie nami pogardzano, nie chciano normalnie rozmawiać w urzędach, nazywano Ruskimi, bo w dowodach mamy napisane „urodzona w ZSRR”.

Obie z siostrą zostałyśmy same. Nie mogłam utrzymać się z renty II grupy - 500 zł. Potem otrzymywałam 600, teraz już aż 700 zł - jest to minimum socjalne. Dzisiejsze nasze życie - to opieka nad bezdomnymi kotami, karmienie ptaków. Do niedawna miałyśmy jeszcze dwa pieski, teraz już został nam jeden i - czekanie na Sąd Żywych i Umarłych.

Barbara Kondratow

Warszawa

Wstecz