Józef ZIENKIEWICZ

Nasze trudy i... radości

Pochodzę z rodziny Zienkiewiczów ze wsi Nowosiady (niedaleko Rukojń), a ze strony matki - Sobolewskich ze wsi Tawria, znajdującej się za Ławaryszkami. Rodzina Zienkiewiczów była bardzo liczna. Dziadek Józef i babcia Dominika mieli ośmioro dzieci: Teofila, Bronisław (mój tatuś), Władysław, Helena, Janina, Zofia, Wacław i Maria. Mój ojciec przyszedł na świat w ostatnim roku XIX wieku.

Rodzina Sobolewskich również była „ludna”. Dziadek Józef i babcia Karolina pracowali na roli. Mieli sześcioro dzieci: Jan, Michał, Franciszek, Bernard, Stanisława i Franciszka (moja mama). Po wojnie, w 1946 roku rodziny Jana, Michała i Franciszka wyjechały do Polski. Bernard - berlingowiec zginął w czasie wojny. Obu dziadków, jak też babci Dominiki nie pamiętam.

Rodzina Zienkiewiczów była pracowita i nadzwyczaj pobożna, oddana kościołowi parafii Rukojnie. Ciocie Teofila i Janina, jak też wujek Władysław i tatuś śpiewali w chórze kościelnym. W czasie ich młodości chór naprawdę był mocny, „grzmiał” na cały kościół, z czego był nadzwyczaj zadowolony ksiądz proboszcz Michniewicz.

Ojciec uczęszczał do szkoły początkowej w Rukojniach, uczył się w języku rosyjskim, ponieważ Litwa była wówczas gubernią Rosji i innych szkół tu po prostu nie było. Mimo to ojciec uczył się języka polskiego w domu, przy pomocy dziadka. Pewnego razu, na prośbę szkolnego kolegi, przyniósł do szkoły polskie abecadło, które w jakiś sposób trafiło do rąk nauczyciela. Został ostro ukarany: otrzymał metalową linijką po dłoni, od czego ta od razu obrzękła. Kolega odbywał karę na kolanach w kącie, na rozsypanym grochu - musiał tak klęczeć w ciągu kilku lekcji. Ale jak w pierwszym, tak w drugim przypadku nie była to kara najsurowsza - za takie przewinienie można było „wylecieć” ze szkoły. Szkołę ojciec ukończył z dobrymi wynikami, ale nie mógł nauki kontynuować - musiał pójść do pracy i pomagać rodzinie. Znalazł zatrudnienie w jednej z wileńskich piekarń, gdzie początkowo wykonywał najcięższe i najmniej wdzięczne prace. Wkrótce jednak gospodarz zauważył starania i spryt chłopca i skierował go do pomocy przy sprzedaży pieczywa. Ta praca była łatwiejsza i przyjemniejsza od poprzedniej, a zarobki sięgały od 6 do 12 rubli, co nie było wówczas tak mało.

Rozpoczęła się I wojna światowa. Pewnego razu grupa Niemców, którzy doszli do wsi Nowosiady, zatrzymała się w obejściu dziadka. Była tu ogromna stodoła, w której Niemcy, wraz ze swymi końmi, spędzali dni i noce. Wpuścili swe konie do tej części stodoły, gdzie przechowywano sporo zboża i snopów, jeszcze nie wymłóconych. Po kilku dniach nic z tych zapasów nie zostało i rodzina została bez chleba. A odjeżdżając Niemcy zabrali naszego konia, a wraz z nim i... mojego piętnastoletniego ojca - by go dopatrywał. Jechali na wschód. Byli już dość daleko, na Białorusi. Oprócz mojego ojca było jeszcze kilku takich chłopców. Na szczęście, jeden z obcych żołnierzy doradził im, by koni zostawili, a sami spróbowali uciec do domu. Przy pierwszej okazji - w czasie postoju, gdy koni pojono - chłopcy skorzystali z rady żołnierza i uciekli.

Po powrocie do domu ojciec znów szukał pracy. Tym razem został przyjęty do budowy Zielonego Mostu w Wilnie - wówczas jeszcze drewnianego. Ojciec, jako chłopak wysokiego wzrostu, wiele prac musiał wykonywać stojąc w wodzie. Młody organizm, niezbyt jeszcze odporny, takiego obciążenia nie wytrzymał: ojciec się rozchorował, nogi mu obrzękły, musiał więc zrezygnować z tej pracy.

Na Wileńszczyźnie zaszły wkrótce duże zmiany: armia Lucjana Żeligowskiego wypędziła Rosjan. Ojca powołano do wojska polskiego. Służył w Wilnie, ale w ramach służby bywał również w Warszawie. Brał udział w zawodach strzeleckich, w których dwukrotnie odznaczano go srebrnymi medalami. Po zakończeniu służby zostawiono mu na własność mundur, karabin, pistolet i szablę. Z okazji świąt narodowych oraz innych uroczystości, jak na przykład spotkania Marszałka Józefa Piłsudskiego, stawiał się na uroczystą defiladę w pełnym umundurowaniu. Po odbyciu służby wojskowej pracował jako gajowy w Ławaryskim Leśnictwie.

W tym okresie ojciec ożenił się z Franciszką Sobolewską. W leśniczówce przychodzą na świat dzieci: córka Teresa, syn Henryk i ja. W rodzinie wszystko układało się pomyślnie, córka podrosła i zaczęła uczęszczać do szkoły. Kolejne zmiany historyczne na Wileńszczyźnie: przyszła Litwa. Ojciec zostaje zwolniony z pracy, a całej rodzinie każą szybko się wynieść z leśniczówki. A tu zima, mróz. Na koniu zaprzężonym do sań, wraz z małymi dziećmi, rodzice wrócili do odległych od leśniczówki o ponad 20 kilometrów Nowosiad. Miałem wówczas zaledwie roczek i taka „przejażdżka” - w taki chłód - mogła się dla maluchów źle skończyć.

W domu dziadka było dość ludno. Rodzice moi zmuszeni byli pomyśleć o budowie własnego domu. Po dwóch latach ciężkiej harówki - w 1941 - dom stanął.

Latem rozpoczęła się wojna, której pierwszy dzień moja rodzina dobrze zapamiętała. W słoneczny pogodny ranek zjawiły się na niebie wraże samoloty i obstrzelały naszą wieś. Ojciec nas obudził i kazał leżeć na podłodze. Usłyszeliśmy terkot karabinów maszynowych, a po jakimś czasie ujrzeliśmy przez okno łunę pożaru: to płonął dom naszego najbliższego sąsiada, Stefanowicza. Wybiegliśmy na podwórze i ujrzeliśmy, że palą się budynki również innych sąsiadów we wsi. Mimo strachu, ludzie starali się pomóc sobie nawzajem, szczególnie tym, którzy zostali bez dachu nad głową. Niepokoili się również o własne chaty, wówczas przeważnie kryte słomą: z najmniejszej iskierki mógł wybuchnąć pożar. Moja siostra i brat, przestraszeni, co tchu pobiegli do sąsiedniej wsi Kijany - do babci, a ja z płaczem - za nimi. Z okien domu babci patrzyliśmy, jak się palą pobliskie domy i budynki gospodarskie.

Bieda, ciągły strach o los własny i najbliższych towarzyszył całemu okresowi wojennemu na Wileńszczyźnie. Noce, a czasami i całe dni spędzaliśmy w schronisku, wykopanym w sadzie. Byliśmy świadkami niejednego starcia na niebie samolotów radzieckich i niemieckich. Pewnego razu zbity radziecki samolot spadł na ziemię niedaleko naszego domu. Innym znów razem wpadła do naszej zagrody grupa Niemców i zaczęła szperać po wszystkich kątach - w chacie, oborze i stodole. Nie wiedzieliśmy, czego szukają, a że to trochę trwało, strach nas wszystkich po prostu sparaliżował. Oni jednak nie znaleźli tego, co spodziewali się znaleźć i poszli sobie. Tylko wówczas, ochłonąwszy nieco z wrażenia, któryś z domowników zawołał: „Patrzcie, co tam na szafie!” Wszyscy spojrzeli do góry i zobaczyli rogatywkę z białym orłem, należącą do ojca, a pod nią leżał pistolet. To cud, że Niemcy tego nie zauważyli...

Pewnego razu, zimą ktoś zapukał w nocy do drzwi. W czasie wojny drzwi zawsze otwierała mama. Kiedy zapytała, kogo Bóg prowadzi, usłyszała głos naszego sołtysa Juszczyńskiego. Otworzyła i przestraszyła się: do chaty wtoczyła się grupa mężczyzn w białych okryciach. Zapytali - po rosyjsku - o ojca. Ojciec podniósł się z łóżka. Pierwsze pytanie do niego: czy ma karabin. Wyjścia nie było: przyznał się. Kazali mu go przynieść, jak też 10 nabojów - wszystko, co ma. Wszystko zabrali i spokojnie wyszli. Nazajutrz ujrzeliśmy, że nasz dom był otoczony, a wokół niego - ślady końskich kopytów i sanek. To byli rosyjscy partyzanci. Zresztą takich wizyt - partyzantów i żołnierzy walczących po różnych stronach frontu, było w okresie wojennym niemało, a każde takie odwiedziny kosztowały wiele zdrowia dorosłych członków rodziny.

Wszyscy zapamiętali dzień, gdy przez naszą wieś, „starą drogą”, która łączy się z Czarnym Traktem, prowadzącym do Wilna, szli polscy żołnierze (było ich wielu) i mówili mieszkańcom, że wkrótce Wilno zostanie wyzwolone. Ludzie im ufali, cieszyli się i byli dumni z tych pięknych i odważnych chłopców. Później się dowiedziałem, że byli to akowcy, a nadzieją na wolność przez nich pokładaną była akcja „Ostra Brama”.

Zachorowała mama, jak się później okazało - na zapalenie płuc: wysoka gorączka, ogólny stan krytyczny. Innego wyjścia nie było: należało jechać do odległych o przeszło 10 kilometrów Mickun, do lekarza. Zapadał już wieczór, gdy ojciec zdecydował się na taką wyprawę. Jadąc przez wieś Kijany ojciec usłyszał raptem: „Halt!”. Nie wiem, w jaki sposób starał się wytłumaczyć Niemcom cel swojej wędrówki, ale zrozumieli - o dziwo - o co mu chodzi i wydali pozwolenie na dalszą drogę. Pomoc lekarska została w czas udzielona i mama przeżyła.

W 1945 roku poszedłem do pierwszej klasy polskiej szkoły początkowej w Rukojniach. Niedługo trwała ta moja edukacja w języku ojczystym: kiedy po kolejnych wakacjach przyszedłem do szkoły, by kontynuować naukę w klasie czwartej, dowiedziałem się, że będziemy się uczyć po litewsku. Stale odczuwaliśmy presję ze strony pedagogów, byśmy wstępowali do szeregów pionierii i komsomołu. Mnie i mojemu bratu udało się tej presji jakoś uniknąć.

Nastał czas kolektywizacji i wciągania na czarną listę tzw. kułaków i „wrogów narodu”. Nasza rodzina również na nią trafiła, co oznaczało, że musieliśmy być przygotowani do wywózki. Dlaczego? Mieliśmy tylko 3 ha ziemi, więc do „bogaczy” raczej trudno nas było zaliczyć. Wprawdzie niektórzy sąsiedzi nazywali nas „panami”, ale to raczej z tego powodu, że w naszym domu zawsze rozmawiało się po polsku. „Zawiniliśmy” wobec nowej władzy tym, iż nasz ojciec nie zapisał się do kołchozu... Dłuższy czas żyliśmy jak na wulkanie, który w każdej chwili mógł wybuchnąć. Widocznie jednak Bóg opiekował się nami i strzegł od złego: nie zostaliśmy wywiezieni na Sybir, chociaż wielokrotnie odwiedzali nasz dom enkawudziści.

Po ukończeniu nauki w „siedmiolatce” uczęszczałem dalej do Rudomińskiej Szkoły Średniej, w której uzyskałem maturę. Podjąłem pracę nauczyciela w szkole początkowej. To był początek mojej pracy pedagogicznej, w której zasmakowałem, która mnie zafascynowała, mimo że pierwsze kroki wcale do łatwych nie należały. W roku 1957 wstąpiłem do Wileńskiego Instytutu Nauczycielskiego na wydział przyrodniczo-geograficzny. Nauka odbywała się w języku polskim. Otrzymałem dyplom, upoważniający do pracy w szkole podstawowej.

Czekała jednak na mnie jeszcze jedna „szkoła” - wojsko. Trafiłem do marynarki - na Morzu Bałtyckim w Łotwie i Morzu Barentsa. Chociaż służba w marynarce wymagała dobrej kondycji fizycznej i nie należała do łatwych, to jednak - uważam - miałem sporo szczęścia, że w mojej jednostce panowały naprawdę koleżeńskie stosunki, a zwierzchnicy opiekowali się nami serdecznie. Nawet dzisiaj, po latach mogę powiedzieć, że wspomnienia „o woju” są dla mnie przyjemne.

Po ukończeniu służby w marynarce podjąłem pracę w Szumskiej Szkole Ośmioletniej w rejonie wileńskim. Dotychczas tu pracuję, prowadzę lekcje geografii, biologii i chemii - teraz już tylko w klasach polskich (przedtem również w rosyjskich). Każdego też roku mam klasę wychowawczą - pożegnałem już na samodzielną drogę życia dziesięć promocji. Pracę wychowawcy zawsze opierałem na krzewieniu polskości, tradycji i kultury narodowej. Również sam stale się dokształcałem. Zaocznie ukończyłem Leningradzki Instytut Pedagogiczny, wydział geografii. Tu poznałem i zaprzyjaźniłem się z Janiną Palińską, która w 1973 roku została moją żoną. Sakramentu małżeństwa udzielił nam ks. Kukareka, ówczesny proboszcz naszego kościoła pw. Św. Michała Archanioła. Oczywiste, że kościelne przypieczętowanie naszego związku - gdyby wyszło na jaw - skończyłoby się dla obojga wygnaniem ze szkoły.

Udało nam się stworzyć zgodną rodzinę. Mamy dwie udane córki. Starsza, Beata ukończyła szkołę średnią ze złotym medalem, studiowała w Polsce medycynę i tam założyła własną rodzinę (mąż również lekarz), już sama jest mamą. Młodsza córka, Liliana po ukończeniu studiów (język polski i nauczanie klas początkowych na Uniwersytecie Pedagogicznym w Wilnie) pracuje w naszej szkole. Żona od roku 1988 pełni obowiązki dyrektora szkoły. To stanowisko powierzył jej sam zespół nauczycieli w czasie „pieriestrojki”. Była pierwszą w rejonie kierowniczką szkoły nie należącą do szeregów partyjnych.

Nie chciałbym, by moje słowa zabrzmiały jako „pochwała własnego podwórka”, ale chciałbym jeszcze - przy okazji - napisać słów kilka o żonie: pedagogu, kierowniczce i społeczniczce. To dzięki jej zaangażowaniu i staraniom (oraz pomocy finansowej Wspólnoty Polskiej) nasza szkoła zyskała dwie dodatkowe klasy, bufet, stała się bardziej przytulna, przestronna i nowoczesna. To również ona przyczyniła się do tego, iż w 1990 r. powstał u nas zespół folklorystyczny „Szumianka”. Do zespołu, oprócz żony, należę również ja i nasza córka. „Szumianka” umila czas i różne imprezy nie tylko w naszym osiedlu, koncertuje też w sąsiednich miejscowościach, w Wilnie, gościła w Polsce (Mokobody). Udział w twórczości amatorskiej daje nam wiele satysfakcji i radości - z gatunku tych zwykłych, małych radości, które upiększają nasze codzienne życie, czynią je ciekawszym i pełniejszym.

... Kiedy się przekracza półmetek życia, ma się prawo do pewnej jego oceny. Ja mogę jedynie podziękować losowi za wszystko, co mi dotychczas zgotował. Za wszystkie trudy i niepowodzenia - również, bo na ich tle bardziej smakuje radość, większego blasku nabiera szczęście...

Józef Zienkiewicz

Szumsk, rej. wileński

Wstecz