Krystyna ŁUKASZEWICZ

Więź, której nikt zerwać nie zdoła

(Wersja skrócona)

Moje wileńskie korzenie. Urodziłam się w 1933 roku, gdy jeden z największych ludobójców ludzkości doszedł do władzy. W 1953 roku uczyłam się w maturalnej klasie Szkoły Średniej nr 5 w Wilnie, gdy zakończył życie inny wielki ludobójca - Stalin. Zanim umarł, zdążył jeszcze zadecydować o naszym losie.

Ujrzałam światło dzienne w Parczewie (obecnie Pailgis) koło Niemenczyna. Wcześniej w tym majątku pracował jako karbowy mój dziadek Józef Mickiewicz. Moja babcia, z domu Żukowska, pochodziła ze wsi Baran Rapa koło Parczewa. W parczewskich czworakach przyszła na świat moja mama, Róża Krasowska, z domu Mickiewiczówna.

Ojciec mój pochodził z Białostockiego. Z moją mamą zapoznał się w dość romantycznych okolicznościach. W swoim czasie odbywał służbę wojskową na Wileńszczyźnie i kiedyś znalazł się ze swym oddziałem w Parczewie. Zatrzymał się przy czworakach i właśnie moja mama, jako młodziutka dziewczyna, podawała mu wodę do picia. Ojciec zapamiętał ten fakt. Gdy odsłużył wojsko, wrócił do Parczewa i został rządcą w majątku państwa Parczewskich. Po pewnym czasie ożenił się z mamą. W 1930 roku przyszedł na świat mój starszy brat, a w trzy lata później - autorka niniejszego tekstu. Wkrótce potem, bodajże w tym samym roku, przenieśliśmy się do Wilna i zamieszkaliśmy przy ulicy Chocimskiej. Ojciec podjął pracę w więziennictwie i wyjechał na prowincję - do Dobrowlan koło Świra. Rodzina pozostała w Wilnie.

Tułaczka. Życie „na dwa domy” okazało się na dłuższą metę niemożliwe i w roku 1937 opuściliśmy Wilno, aby zamieszkać w Świrze - bliżej miejsca pracy ojca. Pamiętam dobrze tę przeprowadzkę: jechaliśmy więzienną ciężarówką i przez całą drogę cierpiałam na chorobę lokomocyjną. Było to moje pierwsze rozstanie z Wilnem na długich 6 lat. W „malowniczym” pod względem składu ludności miasteczku mieszkaliśmy do wojny. Po 17 września 1939 roku wyjechaliśmy do Dobrowlan - miejsca pracy ojca. Zaczęła się nasza tułaczka. Do 1942 roku cztery razy zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Mroźną zimę 1940. spędziliśmy w wiejskiej chacie w pobliżu Dobrowlan. Wtedy to, 20 stycznia, urodziła się moja najmłodsza siostra.

Byliśmy przygotowani do wywózki na Sybir. Tym bardziej, że niektórych kolegów ojca spotkał taki los. Ocaleliśmy cudem. Podobno wstawił się za ojcem jeden z jego byłych więźniów (ojciec był strażnikiem). Pamiętam nocne rozmowy rodziców z babcią. Snuli plany potajemnej ucieczki z Białorusi do Wilna. Żyliśmy z dnia na dzień. Aż w 1941 rozpoczęła się okupacja niemiecka. I znów w domu dominował temat wyjazdu „bliżej Wilna”.

Powrót. Wreszcie nadarzyła się taka okazja. Wczesną jesienią 1942 wyjechaliśmy najpierw do Szumska - na pół roku. Kolejny etap w dążeniu do Wilna - to Bujwidziszki, tuż obok miasta. W Bujwidziszkach zaczęłam się uczyć, najpierw prywatnie, jeszcze za Niemców. Później podjęłam naukę w V Gimnazjum w Wilnie.

Pierwsze Święta Wielkanocne po naszym powrocie w 1943. Zostaliśmy zaproszeni na okres świąt do rodziny w Wilnie. Tak się cieszyłam na wiadomość tego wyjazdu, że z wrażenia wieczorem długo nie mogłam zasnąć. W Wielką Sobotę odwiedziliśmy z wujostwem groby bliskich na cmentarzach wileńskich, spacerowaliśmy po mieście, wstępując po drodze do licznych kościołów. To było dla mnie wielkim przeżyciem.

W 1947 r. wyprowadziliśmy się do Puszkarni przy Trakcie Batorego, między 5 i 6 kilometrem - ostatni etap naszej wędrówki. Znajdowało się tam wówczas „Podsobnoje Choziajstwo Sowieta Ministrow LSSR”.

Kiedy po wojnie rozpoczęła się tzw. repatriacja do Polski, w 1946 r. nasza rodzina postanowiła również wyjechać wraz z krewnymi. W ostatniej jednak chwili ojciec zrezygnował: ciągle wierzył, że czasy się zmienią i „będzie jak dawniej”. Marzył o kawałku ziemi w pobliżu Wilna - miasta, do którego przyjechał jako młody człowiek i które szczerze pokochał. Wkrótce zdobył ten kawałek ziemi... na cmentarzu przy zwierzynieckiej parafii. W 1950 r. zginął w wypadku samochodowym wraz z moim młodszym bratem.

W 1953 r. ukończyłam moją drogą, jedyną na świecie Szkołę Średnią nr 5, a dwa lata później - Instytut Nauczycielski w Nowej Wilejce. Rozpoczęłam pracę jako nauczycielka języka polskiego w Rudomińskiej Szkole Średniej. Przepracowałam jeden rok szkolny i następnego parę miesięcy. Znów musiałam pożegnać Wilno - tym razem na zawsze.

W Polsce. Postanowiłyśmy wyjechać do Polski - same kobiety: mama, babcia, ja i moje trzy siostry. Brat mój już wcześniej wyjechał ze swoją nowo założoną rodziną. Pożegnanie z Wilnem i Puszkarnią było smutne. W połowie listopada 1956 spotkałam się na Placu Katedralnym z moją najlepszą koleżanką Krystyną Pytlewicz, a następnego dnia wyruszyłam z rodziną w nieznane.

Popłynęły dni, miesiące w PRL-u. Codzienne, szare, monotonne, niełatwe życie. I codzienna, wprawdzie absorbująca, praca w szkole podstawowej. Następnie - małżeństwo, wychowanie własnych dzieci, uzupełnianie studiów, magisterium z filologii polskiej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Szczecinie.

Mój mąż również pochodzi z Wilna, mieszkał przy ulicy Wiłkomierskiej. Do Polski przyjechał w 1946 roku, ja - o dziesięć lat później. Los chciał, że spotkaliśmy się w historycznym miasteczku na Ziemiach Odzyskanych - w Wolinie, w którym dotychczas mieszkamy.

Przez pewien czas utrzymywałam kontakt z paroma koleżankami z naszej klasy - pisałyśmy do siebie chyba przez parę lat. Potem korespondencja się urwała, prawdopodobnie z mojej winy - nie odpisałam na któryś kolejny list. W 1963 roku otrzymałam zaproszenie na uroczyste spotkanie klasy z okazji 10-lecia matury. Nie pojechałam ze względów rodzinnych, poprzestałam jedynie na wysłaniu listu z serdecznymi życzeniami. Koledzy z komitetu organizacyjnego spotkania przysłali mi sprawozdanie z tej imprezy, co było dla mnie bardzo miłe. Na 25-lecie również nie mogłam pojechać. A nasza klasa, jak się okazało, spotykała się co roku - beze mnie - zawsze w pierwszą sobotę lipca, jak zresztą kiedyś, tuż po otrzymaniu świadectw dojrzałości, umawialiśmy się...

Nie znaczy to wcale, że zapomniałam o „kraju lat dziecinnych”, o swej szkole, o kolegach z klasy. W moim domu stale był obecny temat życia na Kresach: dzieliliśmy się z mężem wspomnieniami o spędzonym tam dzieciństwie i młodości, konfrontowaliśmy te wspomnienia i uzupełnialiśmy je nawzajem.

Los jednak chciał, że po upływie 42 lat pojechałam wreszcie do Wilna, w którym spędziłam... zaledwie dobę. W 1994 roku wzięłam udział w Warmińskiej Pieszej Pielgrzymce z Kętrzyna do Ostrej Bramy. Dziesięć dni szłam pieszo do miasta mojego dzieciństwa. To było wielkie i piękne przeżycie. W Wilnie uczestniczyłam we Mszach św. w Ostrej Bramie i Katedrze. Zdążyłam jeszcze na krótko pójść na cmentarz na Rossie i zajrzeć przez kratę w drzwiach do kościoła Ducha Świętego i... musiałam wraz z innymi wracać. Minęły jeszcze cztery lata. I tu raptem taka wiadomość - zaproszenie, które dotarło do mnie okrężną drogą: nasza klasa spotyka się z okazji 45-lecia ukończenia szkoły. Miałam mieszane uczucia: bardzo chciałam pojechać, ale też się wahałam - po tylu latach? Do „akcji” jednak wkroczył mój syn: „Mamo, nie ma co się zastanawiać - jedziesz!”. Podobnego zdania była moja siostra Halina ze Szczecina, która razem ze mną uczęszczała do naszej klasy i bardzo chciała pojechać ze mną na to spotkanie. Ostatecznie na moją decyzję o wyjeździe wpłynął list od Krystyny, serdecznej koleżanki z klasy, z którą przed wyjazdem do Polski żegnałam się na Placu Katedralnym. List był miły, serdeczny, a najważniejsze - w jego treści „była” ta sama moja koleżanka - co przed laty. A więc - jadę!

Spotkanie po latach. Wczesny, deszczowy ranek 3 lipca 1998 roku, Wilno. Wysiadłyśmy z siostrą z pociągu. Trochę nie wierzyłam, że naprawdę tu jestem - po tak długiej przerwie. Ależ tak, to było to samo nasze miasto. Nie przeszkadzały nawet litewskie napisy, szyldy, wywieszki. Wsiadłyśmy do trolejbusu pod numerem 7 i pojechałyśmy do odległej dzielnicy, gdzie mieszkała „moja Krystyna”. Kiedy zbliżałyśmy się już do bloku, w którym mieszkała, zobaczyłyśmy, że ktoś macha do nas ręką z jednego z balkonów. Toż to Krystyna! Poznałam ją bez trudu. Serdeczne powitania i chaotyczna, bezładna rozmowa: każda z nas chciała wszystko o sobie opowiedzieć i jak najszybciej wypełnić lukę tych lat rozstania.

...Parę godzin odpoczynku i wyruszyłyśmy w miasto. Na każdej znajomej ulicy, w każdym znanym od dzieciństwa miejscu musiałam sobie uzmysławiać, że tu jestem naprawdę, że to nie jest sen.

Jubileuszowe spotkanie naszej klasy - rocznik uzyskania matury 1953. Miałam wiele obaw: czy rozpoznam dawnych kolegów i koleżanki po tylu latach? Czy znajdziemy wspólne tematy do rozmów? Z pomocą przyszła Krystyna: przed spotkaniem pokazała mi aktualne zdjęcia kolegów szkolnych, zrobione podczas poprzednich spotkań.

Do szkoły dochodzimy z innej strony, niż biegałyśmy do niej przed laty. Widzę ich, są! Koledzy szkolni... Po kolei zaczynam z każdym się witać, wymieniając imiona i nazwiska. Słyszę szmer podziwu: co za pamięć! A ja czuję ogromną radość i ulgę: jestem wśród swoich. Napięcie mija bez śladu. A tu jeszcze nasi „chłopcy” znaleźli się niezwykle szarmancko: wręczają swym koleżankom klasowym piękne, czerwone róże...

Oglądamy naszą szkołę, jej podwórze i teren do niej przyległy. Zmieniło się tu wiele: znikły ławeczki, nie ma ogródka „chemicznego”, wszędzie betonowe płyty. Zaglądamy do okien naszej klasy (szkoła zamknięta - wakacje). Robimy zdjęcia pamiątkowe. Dalsza część spotkania odbywa się w mieszkaniu Piotra Szulskiego. Przy stole, między uroczystymi toastami każdy opowiada o sobie, o własnym życiu. Zabieramy głos w porządku alfabetycznym, według dawnego dziennika klasowego. Dzielimy się informacją o nieobecnych, wspominamy tych, którzy odeszli już na zawsze - przedwcześnie. Marylka Krzywobłocka, jedna z najaktywniejszych uczestniczek corocznych spotkań klasy. Marian Radziwiłowicz - siedział za mną w środkowym rzędzie i kiedyś napisał wiersz o moich oczach. Hanka Sawkówna - nieprzeciętnie zdolna. Renard Stecewicz - nasz medalista.

Jest nas zaledwie połowa - żyjących kolegów klasowych: Adam Buczacki, Maria Kryszkiewicz, Tadeusz Mołezanowicz, Mieczysław Dowgiałło, Halina i Krystyna Krasowskie, Krystyna Pytlewicz, Janka Świerkowska, Wacław Duko, Piotr Szulski, Jerzy Perwenis, Lilka Wojtkiewicz. Zabrałam głos i trochę nieoczekiwanie dla siebie samej - rozgadałam się. Oprócz informacji o moich skromnych dokonaniach życiowych starałam się również wyrazić swe uczucia, przeżycia i wrażenia z tego spotkania. Szybko - za szybko - mija czas na serdecznych rozmowach. Ulegam niepowtarzalnemu nastrojowi tych chwil. Jakby się coś otworzyło przede mną - coś tylko pozornie zapomnianego...

Wracaliśmy nocnymi ulicami Wilna. Dla mnie i mojej koleżance Krystynie spotkanie na tym się nie skończyło. Po powrocie do jej mieszkania przegadałyśmy do czwartej nad ranem.

- Czasem się zastanawiam, gdzie jest moja Ojczyzna - zwierzyłam się swej serdecznej koleżance.

- Oczywiście, tu - w Wilnie i tam - w Polsce - odpowiedziała głosem pełnym przekonania.

W głębi duszy czułam tak samo. A to spotkanie po latach ma dla mnie ogromne znaczenie. Trzeba mi było tu powrócić, żeby wiele rzeczy sobie uzmysłowić, potwierdzić na nowo, zrozumieć, co to znaczy zostawić w jakimś miejscu cząstkę swego serca i siebie samej...

Tamtym wyjazdem do Wilna „przetarłam” na nowo sobie szlak do grodu mojego dzieciństwa i młodości. Teraz każdego roku jeżdżę na klasowe spotkania. Zastanawiam się nad fenomenem tych szkolnych zjazdów. Myślę, że odbywają się one - regularnie - tylko w Wilnie i tylko w naszej szkole. Najliczniejsze są spotkania rocznika 50., prawdopodobnie dlatego, że najwięcej absolwentów tego roku mieszka w Wilnie i na Wileńszczyźnie. Ci ludzie czują przemożną potrzebę zbierania się, zbliżania. Jest to ich jeden ze sposobów na życie, na przetrwanie.

Moja koleżanka Krystyna Pytlewicz-Kieliené poślubiła Litwina (jej mąż przed wojną chodził do polskiej szkoły), ale w jej domu rozmawia się po polsku. Jej córka mówi, iż nie wyobraża sobie, by mogła rozmawiać ze swą matką inaczej. Krystyna uczy swego języka ojczystego również swoje wnuczki.

Mam nadzieję, że również w tym roku będę mogła się spotkać z ukochanym Wilnem. Każda taka wizyta poszerza krąg moich znajomych - w mieście i okolicach, odnajduję swoje tu „korzenie”. Najmocniej jednak przyciąga mnie wileńska starówka. Tu odczuwam więź z grodem mojej młodości, więź, której nikt i nic zerwać nie zdoła.

Krystyna Łukaszewicz

Wolin

Wstecz