Tadeusz ŻUKOWSKI

Niewola, tułaczka, wojenka...

(Fragmenty)

Czarnobyl. W latach 1921-22 Wacław Żukowski kupił folwark Czarnobyl od Baltendojcza Ruszinga o powierzchni około 480 hektarów, w powiecie wileńsko-trockim. Leżał on na południowy zachód od Wilna, w odległości 21 kilometrów od centrum miasta. Do Czarnobyla dojeżdżało się przez Wzgórza Ponarskie, traktem Wilno-Grodno. Podczas I wojny światowej trakt był wyłożony przez Niemców bierwionami sosnowymi, spod których podczas deszczowej pogody tryskały w górę fontanny błota, gdy na nie najeżdżały koła wozu.(...)

Pamiętam starą kuźnię, od której skręcało się na wyboistą drogę do wsi Czarnobyle. Wieś leżała w odległości około półtora kilometra od traktu. Przez wieś biegła też wyboista droga. Po obu jej stronach były opłotki, rozdzielające zabudowania domostw krytych strzechą. W domach były małe pojedyncze okienka, przez które zimą wyglądały dzieci, po wychuchaniu odpowiedniej dziurki w zamarzniętej szybie.

Przy wjeździe na teren folwarku po lewej stronie rósł szpaler drzew zasłaniający dom mieszkalny i alejki z niskich krzewów wiodące do dworu. Dom mieszkalny był dość pokaźny, miał sześć pokoi i duży salon pośrodku oraz dwie kuchnie ze spiżarniami. Były też dwie oszklone werandy: jedna prowadziła do wnętrza domu, a druga na poddasze, do tak zwanych „salek”, których zadaszone balkony były nad werandami. Dom był drewniany, kryty gontem, oszalowany, pomalowany na jasnoszary kolor z ciemniejszymi narożnikami. Ruszing wybudował ten dwór w 1905 roku. Był on jednym z piękniejszych na całej Wileńszczyźnie. Wszystkie zabudowania zaplanowano z wielkim rozmachem i bardzo rozsądnie. I gdy w 1934 czy 35 roku spłonęła zasobna w zboże stodoła, wielki pożar ogarnął tylko ten budynek, bo inne były w bezpiecznej od siebie odległości. Za gruntami folwarku był pas gruntów wsi Skorbuciany, a za nimi, w odległości ponad półtora kilometra, rozpościerała się Puszcza Rudnicka.

W pobliżu studni była ruska bania-łaźnia. Była to zwykła kurna chata, bez komina. Dym z pieca wydobywał się przez małe okienko i drzwi wejściowe oraz przez strzechę. Gdy łaźnię grzano, wyglądało, jakby się paliła. Usytuowany w rogu bani piec był z kamieni polnych. Kamienie, ułożone na starej bronie stalowej, tworzyły palenisko. Mniejsze kamienie polne na wierzchniej części pieca nagrzewały się od ognia i żaru paleniska. Wrzucano je potem widłami, bardzo ostrożnie, do stojącej obok beczki z wodą do kąpieli. W ten sposób wodę ogrzewano do dość wysokiej temperatury. Obok stała druga beczka z zimną wodą, którą mieszano z wodą ciepłą do potrzebnej temperatury. Do jednej ze ścian były przytwierdzone dwie szerokie półki, tak zwane „wyżki”, na których kąpiący się mogli siadać i obijać się brzozowymi „wienikami”. Łaźnię, przez polewanie pieca wodą, ogrzewała też gorąca para. Pomieszczenie oświetlała nikła lampa naftowa, kąpiący się więc poruszali w półmroku. Pod sufitem łaźni były zamocowane cienkie drągi-żerdzie, na których wieszano bieliznę do odkażania i odwszania. Myło się w ceberkach z ciepłą wodą. Siadano na ogół na podłodze zasłanej słomą, gdyż przy podłodze temperatura była najniższa, a szpary między deskami podłogi odprowadzały wodę pod banię. Tylko wytrzymali na wysokie temperatury siadali na półkach i „chwostali się wieniczkami”, pocąc się niesamowicie. Chodziło się do łaźni co dwa tygodnie w soboty, po pracy. Było to ważnym wydarzeniem, bo wszyscy mieszkańcy folwarku i nie opodal mieszkający sąsiedzi uczestniczyli we wspólnej kąpieli, zarówno właściciele folwarku jak i służba.

Przed domem dworskim, na południe rozciągał się czterohektarowy sad, w którym rosły jabłonie, trochę grusz i wiśni. Niestety, sad był zaniedbany i rosnące w nim drzewa owocowe z biegiem lat dziczały, dawały mało owoców. Żydzi z Wilna co roku na jesieni wykupywali cały plon na pniu. Nam, dzieciom pozwalali zbierać tylko te owoce, które spadały z drzew. Pilnujący sad Żyd mieszkał w słomianym szałasie ustawionym w sadzie. Pozwalano mu gotować w kuchni wodę na herbatę, ale we własnym naczyniu. Jeżeli gotował zupę, również we własnym garnku. Ale i to było źle widziane przez kucharkę, która musiała po nim sprzątać. Ale pan tak kazał i rady na to nie było. W sadzie rosły również szpalery porzeczek i agrestu, które nam, dzieciom pozwalano objadać.

Całość ziem folwarku Czarnobyl – łącznie z ziemią Zubinki, która oficjalnie należała do Marii Żukowskiej - wynosiła około 480 hektarów. Jednak nie na całości tych ziem gospodarzył Wacław Żukowski. Miał tylko tak zwane centrum, które liczyło około 200 hektarów. Reszta ziem Czarnobyla była dzierżawiona lub w tzw. sprzedaży, jak zaścianki Sad I, Sad II, Nowosiołki i in., na których gospodarzyli: Wirchanowiczowie, Jutkiewiczowie, Gotowie, Zielińscy, Piętalowie, Sosnowscy i Wasilewscy. Po jakimś czasie weszli oni w posiadanie tych gruntów. Wacław Żukowski odsprzedał je im na raty, które spłacali z wielkim trudem, ale gospodarz nie chciał wyrzucić ich z uprawianej ziemi, gdyż byłoby to w stosunku do nich nieludzkie. Wielu z nich nigdy nie uiściło należnej opłaty, bo wybuchła wojna. Takie traktowanie dłużników w końcu się opłaciło. Gdy Sowieci wywozili wielu Polaków z Wileńszczyzny na Syberię, to Żukowskiego nie tknęli. W jego obronie stanęli właśnie dłużnicy. Zginął później, rozstrzelany przez Litwinów i Niemców 2 lutego 1942 roku w Trokach, za udział w partyzantce polskiej. Pochowano go na cmentarzu w Skorbucianach.

Właściciel, choć był synem rolnika, nie potrafił jednak należycie gospodarzyć. Folwark stopniowo upadał. Lata 1923-26, gdy odsiadywał karę w więzieniu za śmiertelne zranienie swej żony, Marii z Horbaczewskich i gospodarzyła tu jego siostra Maria Woyczyńska ze swym mężem, były najlepszym okresem dla Czarnobyla. Po wyjściu z więzienia Wacław Żukowski ożenił się z Adelą Per i ponownie przejął gospodarstwo. Gospodarz oddawał ziemie orne na „trzeciaka” dzierżawcom.

Gospodarowanie na „trzeciaka” polegało na tym, że ziemię uprawiał, zasiewał i zbierał plony dzierżawca, oddając jedną trzecią ich część właścicielowi. W taki to sposób gospodarzył pod koniec swego życia Wacław Żukowski.

Jego poprzednika Baltendojcza Ruszinga też spotkał smutny los. Zamordowano go w lesie, w pobliżu wsi Czarnobyle, gdy wracał do Wilna po pożegnaniu się ze swymi pracownikami, którzy przeszli już na służbę do Żukowskiego. Zrobił to przyjaciel jego byłej kochanki. Działo się to na jesieni 1921 roku. (...)

W 1945 roku, po wojnie, gdy Adela Żukowska wraz ze swymi dziećmi opuszczała Czarnobyl, zostawiała jeszcze dwór i zabudowania w dobrym stanie. Później władze sowieckie, w ramach niszczenia śladów polskości na tych ziemiach, zrujnowały folwark do reszty.

W latach siedemdziesiątych miałem możność pojechać do Czarnobyla. Nie zastałem już tam ani dworu, ani też żadnych budynków. Były tylko resztki sadu, rosła jedyna, dzika grusza oraz rząd akacji, które stanowiły granicę parku dworskiego. Po tych akacjach poznałem, że tam kiedyś był folwark Czarnobyl.

A gdy na jesieni roku 1998 ponownie odwiedziłem Czarnobyl, nie było tam już niczego. Wokół rosła kukurydza. Przyległe łąki osuszono i zaorano. Serce bolało, patrząc na te zniszczenia. Z dawnych mieszkańców, związanych z Czarnobylem, pozostali jedynie Stanisława i Jan Wasilewscy. Przywrócono im prawo do posiadania 14 hektarów, które zakupił przed wojną ojciec Jana Wasilewskiego od Wacława Żukowskiego.

Ostatni właściciel folwarku Czarnobyl, Wacław Żukowski był moim ojcem. Urodził się w sierpniu 1885 roku w majątku Pawlinów powiatu dziśnieńskiego. Jego ojciec, a mój dziadek, Michał Żukowski, był wywłaszczony z tego majątku – 2 tysiące hektarów – za udział w Powstaniu Styczniowym, z którego mój pradziadek nie wrócił. Żukowscy pieczętowali się herbem Gryf, który został nadany im przez książąt piastowskich. Pisze o tym Kasper Niesiecki w „Herbarzu rycerstwa polskiego” (IV tom). Ojciec ukończył szkołę handlową w Wilnie. Następnie jakiś czas pracował w państwowym banku w Petersburgu. Osiągnął tam dobrą pozycję. W 1914 roku miał duże mieszkanie na Prospekcie Newskim. Ożenił się z Marią Horbaczewską (lat chyba 19). Gdy wybuchła rewolucja w Rosji, w 1917 roku wyjechał do Ameryki (New York), ale po roku powrócił do Polski, walczył w dywizji generała Żeligowskiego.

W latach 1920-23 był przedsiębiorcą budowlanym, pracował dla wojska. Nie wiem, skąd zdobył tyle pieniędzy, aby kupić folwark Czarnobyl. Mówiono, iż wygrał w karty pokaźną sumę, miał też oszczędności z Ameryki i niezłe zarobki na szmuglu termometrów na Litwę, do Kowna. Były to czasy niepokoju i różnego matactwa. Nabył folwark Czarnobyl bardzo zadłużony i długi te nękały go przez cały czas, aż do wojny. W międzyczasie więc parcelował swe dobra, by je spłacać. Utrzymywał rodzinę w Wilnie, co też było dość kosztowne.

W 1929 roku próbował sprzedać Czarnobyl niejakiemu Puzynowskiemu, który tam gospodarzył przez ponad rok, ale z powodu niewypłacalności musiał Czarnobyl opuścić. W ten sposób folwark ponownie wrócił we władanie Wacława Żukowskiego, który w 1930 roku przeniósł się z Wilna na stałe do Czarnobyla i gospodarzył tam aż do samej śmierci.

Wacław Żukowski miał z pierwszą żoną - moją matką - dwóch synów: Jerzego i Tadeusza, z drugą, Adelą miał synów Kazimierza (zmarł jako niemowlę) i Michała, dwie córki Zofię i Małgorzatę oraz pasierbicę Adę z domu Per.

Przystępując do spisania swych dalszych wspomnień, chcę podkreślić, że będę przedstawiał fakty tak, jak je wówczas widziałem i rozumiałem, jak pamiętam je teraz. Niczego nie będę konfrontować z tym, jak je później zinterpretowali i ocenili historycy. Jest to wyłącznie moja wizja, moje wspomnienia.

DROHOBYCZ, LWÓW, PRZEMYŚL, TARNOPOL, SZEPETÓWKA. 1939 rok. Wiemy, że jest już wojna. Po więzieniu chodzą pogłoski, że będą zwalniali więźniów mniej groźnych. Już nawet za kratami słyszymy wybuchy artylerii i terkotanie karabinów maszynowych. Praktycznie zaś nic naprawdę nie wiemy, co się dzieje na wolności. O zmierzchu strażnik otwiera nareszcie drzwi celi i wywołuje na zwolnienie niektórych więźniów. Jestem jednym z nich. Mam wyrok za podpalenie stodoły w Czarnobylu. Otrzymałem za to aż 4 lata. Wcześniej mój ojciec za śmiertelne zranienie mojej matki otrzymał tylko 3 lata. Cóż, taka widocznie była „sprawiedliwość”...

Niemcy są już blisko. Każdy z nas otrzymuje z magazynu swoje ubranie i szybko - za bramę. Tu wojskowi skierowują nas w stronę Stryja. Z miejsca dołączam się do głównej grupy, idziemy przez pola. Przy głównej drodze, przed Stryjem po raz pierwszy zobaczyłem zabitego cywila. W Stryju już czekało na nas wojsko. Zaopatrzyli nas w żywność i - kto chciał - umundurowanie. Dalej nasza grupa skierowała się w kierunku Lwowa. Musieliśmy być bardzo ostrożni, bo uprzedzono nas, że Ukraińcy napadają na Polaków i mordują. Szliśmy przeważnie po nocach, w dość dużych grupach, by, w razie potrzeby, móc się obronić. Na przedmieściach Lwowa, strzały z karabinu maszynowego, rozlegające się z domu otoczonego dużymi drzewami, nas rozproszyły. Dotarłem do nasypu kolejowego i natknąłem się na kilka trupów świeżo zabitych naszych żołnierzy. To było pierwsze moje spotkanie z prawdziwym obliczem wojny... Brnąłem dalej przez kartofliska nie wiadomo dokąd. Przed Zimną Wodą dobrowolnie dołączyłem się do kolumny naszych jeńców... Bolała mi noga, idąc opierałem się o kij. Ujrzał to młody Niemiec, podskoczył do mnie i kopnięciem nogi wytrącił mi ten kij z ręki. W miasteczku długo staliśmy na placu przed stacją kolejową, potem popędzono nas w stronę Przemyśla. Nocowaliśmy w jakimś osiedlu, nie pamiętam jego nazwy, ale zbawczą dla nas okazała się słonina, którą tam znaleźliśmy. W dalszej drodze przez wsie kobiety wynosiły nam wiadra z wodą, a nawet z mlekiem. Jeżeli prowadzili nas Niemcy starsi wiekiem, to pozwalali się napić, a nawet otrzymać kawałek chleba. Ale gdy zjawiało się SS, to kopnięciem przewracali wiadra i wrzeszczeli niemiłosiernie. Zrozumiałem wówczas, że żartów nie ma i trzeba coś wykombinować, by jakoś swe życie ratować.

W Przemyślu umieszczono nas w budynku sądu. Było nas tu dużo, a wielu zachorowało na biegunkę. Do ubikacji ustawiła się długa kolejka, niejeden biedak nie zdążył.

Niemcy znaleźli dla nas robotę. Ktoś poszedł do rozbiórki żelaznego mostu, ja zaś trafiłem do magazynu, gdzie pakowano do worków zboże.

Rozeszły się pogłoski, że mają nas wkrótce wywieźć do Niemiec. Uradziliśmy się w sporej grupie, że się pochowamy i nie damy się wywieźć. I udało nam się. Z wieczora pochowaliśmy się na strychu wśród jakichś papierów. Rano, gdy w budynku nikogo już nie było, pojedynczo ostrożnie wychodziliśmy na ulicę i wialiśmy w różne strony. Ja z powrotem wybrałem kierunek w stronę Stryja.

Na głównej szosie, zatrzymali mnie Ukraińcy: „a zwidki ty?”, to znaczy „skąd ty?”. Znałem biegle rosyjski i to mnie ratowało niemal w każdej wsi, przez którą musiałem przejść. I tym razem się udało. A w Stryju byli Sowieci. Na stacji kolejowej zebrali dużo naszych wojskowych. Tam spotkałem znajomych z moich stron rodzinnych, którzy chcieli wystarać się dla mnie o zwolnienie, jako Białorusina, ale ja sowieckiemu oficerowi od razu oświadczyłem, że jestem Polakiem, w dodatku synem pamieszczyka i kułaka. Moja odpowiedź może wydać się dziwna, ale, ja, naprawdę nie mogłem zaprzeć się polskości, a poza tym, po mojej tragedii – podpalenia stodoły – nie miałem dokąd i do kogo wracać.

Załadowano nas do bydlęcych wagonów i wysadzono niedaleko Tarnopola. Stamtąd prowadzono do Wołoczysk, do sowieckiej granicy. Rosyjscy bojcy, bo tak ich nazywano, nosili karabiny na sznurkach. Przeszliśmy mostek na niewielkiej rzeczułce i znaleźliśmy się na terytorium sowieckim – jak na innej planecie! Umieszczono nas w wielkich stodołach. Tu zaczęły nam dokuczać wszy, nie wiadomo nawet, skąd one się wzięły.

Potem w bydlęcych wagonach znowu jechaliśmy przez Ukrainę parę tygodni. Nieraz widzieliśmy z otwartych wagonów, jak wieźli naszą ludność cywilną w nieznane. W końcu, ku naszemu zdziwieniu, wyładowano nas znów w …Tarnopolu! Teraz umieszczono nas w jakimś młynie, później przerzucono do Szepetówki, gdzie zaprowadzono do wielkich koszar, budowanych jeszcze za caratu. Ludność miejscowa zbliżała się do ogrodzenia z drutu, przynosząc nam chleb, śledzie, ale na wymianę, najchętniej na pióra do pisania. Tam spaliśmy, gdzie kto mógł, najczęściej na gołym cemencie. Trzeba było się pilnować przed kradzieżą kocy czy płaszczy. Co wieczór nas liczono. Godzinami staliśmy ustawieni w czwórki. Aż pewnego wieczora pytają, kto pracował na sacharnym zawodzie, to znaczy w cukrowni. Oczywiście, że z miejsca się zgłosiłem. Nie byłem fachowcem, tylko pomyślałem, że w cukrowni może być coś do jedzenia!

Nazajutrz rano załadowano nas na ciężarówki, w głównym biurze NKWD zebrano nasze personalia i ulokowano nas w budynku na przedmieściu. Tam byliśmy zupełnie wolni, jak miejscowa ludność. Za pracę nam nawet płacono. Dla mnie były to moje pierwsze zarobione pieniądze w życiu. Zgłosiłem się do pracy w kotłowni, sądząc, że tam będzie lżejsza praca. W kotłowni obowiązywał specjalny dodatek: 100 gramów słoniny lub litr mleka. Ludzie przynosili też ze sobą wspaniałe kwaśne ogórki… Po pewnym czasie przeniosłem się na mieszkanie prywatne. Spałem na ławie przy stole, a kładłem się, gdy już wszyscy byli w łóżkach. Dobrze wspominam tę moją kwaterę – tam poznałem pewną dziewczynę imieniem Olga. Podobała mi się bardzo: smukła, przystojna, ale była już zamężna. Tak to ze mną było - gdy jakaś kobieta mi się spodoba, to przeważnie mężatka, już zajęta przez kogoś innego.

Zaprzyjaźniłem się z pewnym Ukraińcem polskiego pochodzenia z pobliskiej wioski. On mi opowiadał, co działo się tu w czasie rewolucji - o głodzie, o znęcaniu się nad ludźmi. Prosił mnie, bym mu dał mój pas wojskowy na zelówki do bucików dla jego córki, która była trochę kulawa. Zgodziłem się, bo oni byli dla mnie bardzo przyjacielscy. Zamieniłem również moje wojskowe ubranie na szare, rosyjskie rzeczy, czapkę ze szpicem u góry. Musiałem wyglądać jak typowy sowiecki bojec. Oj, jak ja to teraz dziwnie widzę! Po pewnym czasie mój przyjaciel powiedział mi, że będą nas stąd wywozić z powrotem do niewoli. Powziąłem plan: poszedłem na stację, kupiłem bilet do Stalino-Donbasu, pod pachę wziąłem książkę zatytułowaną: „Grażdanskaja wojna” - kto zobaczy, pomyśli: sowiecki czełowiek!

DONBAS. Wysiadam na stacji Stalino-Donbas i czuję się zupełnie zagubiony: w którą stronę iść, co z sobą robić? Po namyśle znalazłem tylko jedno wyjście - iść do NKWD. I tak zrobiłem. Wchodzę do budynku, po prawej stronie maluśkie okienko, ja się ładnie witam i mówię, że przyjechałem do Donbasu do pracy w kopalni węgla, ażeby pomagać Sowieckiemu Sojuzu. Dokumenty zgubiłem – i co mam robić? Kazano mi usiąść na ławce i czekać. Po pół godzinie dostałem skierowanie do głównego zarządu kopalnianego oraz informacje, jakim tramwajem tam dojechać. Znalazłem to biuro i tam bez trudu otrzymałem skierowanie do pracy, przydział mieszkania w hotelu robotniczym oraz wyżywienie w stołówce. Od kilku dni nie jadłem nic gorącego, więc obiad ten bardzo mi smakował. Następnego dnia poszedłem do pracy, dumny z siebie. W szatni wszyscy na nagusa, a cała obsługa – to kobiety. Zacząłem się zakrywać rękami, a one w śmiech, że ja się wstydzę!

Na dole, w kopalni skierowano mnie do roboty. Pokład był wysokości nie więcej jak pół metra, dano mi sznur, na którym miałem ciągnąć kawałki drewna na zabezpieczenie sufitu. To była bardzo ciężka praca, można się było poruszać jedynie na kolanach. Po pracy - znowu do łaźni, razem mężczyźni i kobiety, nawzajem myli sobie plecy! Pryszniców nie było, tylko miedziane wanienki.

Zaprzyjaźniłem się z moim współlokatorem. Był to już starszy robotnik. Miał zamiar wracać do dawnej kopalni, gdzie wcześniej pracował i gdzie zamieszkiwała jego rodzina. W tamtej kopalni były lepsze warunki, pokłady dwumetrowej wysokości, więc on mi doradził, abym się tam przeniósł. Ponieważ otrzymywałem bardzo niskie zarobki, które nie pokrywały kosztów mojego utrzymania, zaproponowałem w biurze, że zarabiając więcej w tamtej kopalni, będę mógł spłacić tutaj dług. Zgodzili się. W tej drugiej kopalni było mi o wiele lżej, wykonywałem różne prace, dzięki czemu zdobyłem zawód górnika. Tu również była wspólna łaźnia i stołówka, z której korzystało wiele osób, aby nie jadać w domu.

Zawsze gębę miałem „za dużą”, która mnie wprowadzała w kłopoty, ale czasem i wyzwalała od nich. Zdarzało mi się coś powiedzieć, a dopiero później pomyśleć, że to źle. Zacząłem za dużo opowiadać, to co nie powinienem, ale taki już jestem… W kopalni otrzymałem nawet zapomogę, jako uchodźca z Białorusi, ale w końcu musiałem stamtąd uciekać, bo groziło mi więzienie za moją gadatliwość! Moja wędrówka zaczęła się więc od nowa. Kupiłem tym razem bilet do Baku: chciałem zobaczyć, jak tam jest - lepiej, czy gorzej. Ten, kto nie był, ten nie widział, kto nie pytał, nie dostał odpowiedzi. Wszędzie czegoś szukałem, sam nie wiedząc czego – i taki pozostałem do dziś.

BAKU. Wysiadam na stacji, rozglądam się… Sytuacja się powtarza: dokąd iść i czego szukać? Ratunek przychodzi w postaci milicjanta, który pyta mnie o papiery. Odpowiadam, że mnie okradziono. Była to najlepsza wymówka, bo złodziejów wokół było pełno, a szczególnie na stacjach i w pociągach. Na posterunku zaczęto mnie przesłuchiwać: a skąd, po co, czego tu szukam? W końcu odstawiono do NKWD, a ci, nie namyślając się wiele, wsadzili mnie do aresztu, do pojedynczej celi. Na szczęście, cela była czysta, łóżko zasłane kocem, poduszka. Pierwszego dnia podczas przesłuchania powiedziałem mojemu śledczemu całą prawdę, co się stało w moim domu, o więzieniu. Chodziłem do niego przez 18 dni. Ale już, zdaje się, po trzecim przesłuchaniu znalazłem w celi papierosy i zapałki, a wartownicy mogli już ze mną zamienić kilka słów. To oznaczało, że śledztwo idzie w dobrym kierunku. I rzeczywiście, 18-go dnia dowiedziałem się, że zostaję zwolniony. Otrzymałem zaświadczenie, że byłem badany przez NKWD i zalecano mi wracać w swoje strony rodzinne.

Otrzymałem też trochę pieniędzy na podróż. Gdy wyszedłem z budynku, zapadał wieczór. Skierowałem się na stację kolejową i nie mogąc się doczekać pociągu, poszedłem w kierunku następnej stacji. Tam kupiłem bilet doTbilisi. Pociąg nadszedł dopiero za kilka godzin. W korytarzu spotkałem Cygankę. Namówiła mnie na wróżbę. Dziś mogę stwierdzić, że wszystko, co mówiła, spełniło się co do joty: „Wiele podróżowałem, zwiedziłem wiele krajów, pływałem po wielu wodach”.

TBILISI, BATUMI, ODESSA, KIJÓW, TARNOPOL, WINNICA. Znów poszedłem do NKWD w sprawie pracy, ale oni respektowali dokument, który miałem z Baku - że mam wracać do domu, nie podejmować pracy. Wróciłem więc na stację i kupiłem bilet do Batumi, niedaleko tureckiej granicy. Wysiadłem nieco wcześniej i wędrując po wsiach i kołchozach, szukałem bezskutecznie zatrudnienia. Ludność była dla mnie życzliwa, głodny nie chodziłem. W końcu dostałem się do Batumi i postanowiłem udać się statkiem do Odessy. Uprosiłem kapitana, by mi pozwolił wejść na statek. Zgodził się pod warunkiem, że nikomu nie będę „wchodził w oczy”. Na tym statku przeżyłem burzę i bardzo przykrą morską chorobę. Przy zejściu na ląd żądano dokumentów, więc ja znowuż swoje, że mi je skradziono, pokazuję dokument z Baku i proszę albo o bilet do Wilna, albo o jakąkolwiek pracę. Wypuszczono mnie w końcu na „cztery wiatry”. Poszedłem na stację kolejową i znowu wylądowałem na posterunku. Znów więc ta sama moja opowiastka… Nadjechał pociąg do Kijowa. Udało mi się sprytnie wsiąść bez biletu. Schowałem się pod ławkę i nie wiedzieć kiedy zasnąłem... W Kijowie na stacji – straszny widok, ogromne masy polskich zesłańców… Dostałem się znów na gapę do pociągu w kierunku Tarnopola.

Pociąg zatrzymano w Szepetówce i zaczęto sprawdzać dokumenty. Znalazłem się, oczywiście, w areszcie, ale zacząłem wołać, że ja tu pracowałem w cukrowni. Mój dawny znajomy potwierdził to, ale zwolnienia mnie nie uzyskał. Odwieziono mnie do Tarnopola, dołączono do dużej grupy jeńców wojennych. Wysłali nas do pracy, do budowy dróg, już na polskich terenach. Zakwaterowanie mieliśmy w majątkach, których właściciele zostali już wywiezieni. Tłukliśmy kamień, woziliśmy piasek i budowaliśmy drogę Lwów-Kijów. Z mojej grupy zwolniono kilku Ślązaków i przekazano Niemcom, zgodnie z umową, gdyż pochodzili z terenów objętych okupacją niemiecką.

Mój ostatni obóz - to majątek niedaleko Lwowa, nazywał się Winnica. Tam nie chodziliśmy do pracy, tylko uczęszczaliśmy na szkolenia polityczne, podczas których ja, jak głupi, wciąż dyskutowałem z wykładowcą. Pewnego dnia zamknięto mnie do karceru, już nie pamiętam za co, ale wyłamałem drzwi i wyszedłem sobie. Niedługo wezwano mnie na wartownię, a stamtąd do … lwowskich brygidek. (...)

Mój śledczy, niewiele starszy ode mnie, z miejsca powiedział, jak mam mu odpowiadać i co on chce ode mnie usłyszeć. Moje przesłuchania nie były straszne, czasem nawet rozmawialiśmy jak ludzie cywilizowani, pewnego razu dostałem nawet kawę.

Tak przeszło około trzech miesięcy. Warunki w celi były trudne: niesamowita ciasnota, o spaniu na plecach mowy nie było, obracanie się z boku na bok odbywało się na komendę. Siedziało tu sporo Ukraińców - donosicieli, było też kilku sowieckich żołnierzy za kradzieże, zabójstwa. To oni rządzili niepodzielnie w celi.

W końcu zawołano mnie do sądu. W sądzie spotykam podchorążego, lekarza i sierżanta, który był komendantem naszego obozu. Lekarz oskarżony był o wyrażenie zgody na wyrycie podkopu w szpitalu dla ułatwienia ucieczki podchorążemu, a sierżant oskarżał mnie za sianie antysowieckiej propagandy. W sali rozpraw, na podwyższeniu siedziało za biurkiem troje ludzi: pośrodku oficer, z jednej strony żołnierz, z drugiej - osoba cywilna. Spodnie musieliśmy podtrzymywać rękoma, bo zabrano nam pasy. Sędzia zapytał mnie, czy potwierdzam to, co zeznałem podczas śledztwa. Potwierdziłem. Wówczas cywil zapytał mnie, czy rzeczywiście mówiłem, że w Sowietach nie ma świń. Nad biurkiem wisiały portrety całej kremlowskiej hierarchii. Wskazałem na nie ręką, mówiąc: „Jak to nie ma?! Są. Popatrzcie, jakie nawet tłuste świnie!”. W sali zapanowała absolutna cisza. A po chwili kontynuowałem mówiąc do sędziego, aby spojrzał na siebie, jaki on jest tłusty w porównaniu z siedzącymi obok... Wyrok brzmiał: dziesięć lat łagrów!

Powróciłem do brygidek, ale już do innej celi, gdzie siedzieli ludzie po wyroku. Miejscowi otrzymywali paczki z odzieżą, zwłaszcza ciepłą: swetry, kożuszki, z myślą o wywiezieniu na zsyłkę, jak za cara! W celi rządziła grupa tak zwanych żulików: grali w karty zrobione z pudełek od zapałek o czyjąś odzież lub buty. Ten, który wygrał, zabierał bez pardonu wygraną, nie pomagała żadna skarga do strażnika, który zawsze stał po stronie tych rzezimieszków.

Tam poznałem dużo obyczajów więziennych: jak się zachowywać, by przeżyć i być jak najmniej poszkodowanym. Pewnego dnia wołają do łaźni, każą zabierać wszystko, to znaczy, że jesteśmy szykowani do transportu. W łaźni ostrzyżono nam włosy, a miejsca intymne wysmarowano jakąś mazią. Załadowano nas do samochodów – i na dworzec kolejowy. Stacja we Lwowie nie była uprzątnięta po bombardowaniu, wszystkie szyby wybite. Pilnowano nas mocno, prawie co metr stali konwojenci po obu stronach drogi, z psami - wilczurami. Na ucieczkę nie było najmniejszej szansy! Oto do czego doprowadziła mnie „wielka gęba!”.

Do wagonu wpakowali 40 osób. W drzwiach był wycięty otwór, do którego wstawiono coś na podobieństwo lejka - do załatwienia wszelkich potrzeb.

Do jedzenia dawano twarde suchary, rybę suszoną, tak zwaną „garbuszę”, okropnie słoną oraz wiadro wody. W wagonie miejsca uprzywilejowane na górnych pryczach, przy zakratowanych okienkach, zajmowali żuliki. Na każdym postoju strażnicy opukiwali wagon specjalnymi młotami, czy aby deski nie zostały podcięte przez więźniów. Na ostatnim wagonie ustawiony był karabin maszynowy.

Dojechaliśmy do kijowskiego więzienia, które było przepełnione do tego stopnia, że spać można było tylko na zmianę.

Znowuż ładują nas do wagonów i jedziemy w nieznane. Nasza podróż trwała chyba około trzech miesięcy, wciąż były postoje, bo pociągi z wojskiem, pędzące na zachód, miały pierwszeństwo. W końcu dojechaliśmy do Władywostoku. Obóz ogromny, jedzenie bardzo liche, wielu ludzi choruje na biegunkę, umierają jak muchy. Po jakimś czasie dowiaduję się od żulików, że mają nas skierować na Kołymę, miejsce najstraszniejsze.

KOŁYMA. Najgorszy los zgotowano więźniom politycznym, zwanym „zakami”, do których teraz zaliczono również mnie. Niektórzy siedzieli bez sądu ze dwadzieścia lat, nie mieli prawa do niczego, nie mogli pełnić żadnej funkcji, byli kierowani do najtrudniejszych i najbrudniejszych prac w łagrze. Kryminaliści natomiast byli przeważnie strażnikami.

Po pewnym czasie prowadzą nas na statek o nazwie „Donbas”: ilu nas tam było - trudno wiedzieć. Statek był towarowy, prycze dziesięciopiętrowe, ubikacje - z desek przymocowanych do burty. Warunki potworne: ścisk, ciasnota, głód i pragnienie, a w końcu i smród nie do opisania, bo z powodu natłoku, nie każdy mógł zdążyć do „ubikacji”. Płynęliśmy około 6 dni do miejscowości Magadan Kołyma - tam, gdzie posyłano tych, którzy nie wracali, tam musieli żyć i umierać. Schodzimy ze statku, siadamy po czterech na ziemi, w dodatku w błocie. Liczą nas bez końca. Idziemy pod górę brzegiem morza, dochodzimy do miasta. Budynki - baraki drewniane. To łagry, a w budynkach ceglanych mieszka cywilna obsługa Kołymy - to taki swoisty rząd tego kraju, bo oprócz więźniów niewiele tam wolnej ludności.

Prowadzą nas do łaźni, wszystko mamy zostawić i odebrać po kąpieli. Po wyjściu z łaźni otrzymaliśmy więzienne ubranie, tak zwane kufajki, a swoich bagaży nikt już nigdy nie oglądał. Po pewnym czasie prowadzą nas do lekarza, gdzie stajemy na golasa... Pytają o poprzednie zatrudnienie. Zgłosiłem się jako były kołchoźnik, spodziewając się, że skierują mnie do doglądania bydła, gdzie, być może, znajdę coś do zjedzenia. Wsadzono nas na ciężarówki, po czterech w rzędzie, nogi w rozkroku, aby mógł usiąść następny i znów jazda w nieznane. Jechaliśmy około dwóch dni. Przyjeżdżamy na wzgórze nad rzeką Kołyma. Tam czekamy do następnego dnia na barkę o napędzie parowym, ogrzewaną drewnem. Płynęliśmy nią dwa dni. Po dobiciu do celu, schodzimy na brzeg, znów ustawieni po czterech... Drewniane zabudowania, w lasku sosnowym domki dla obsługi, a dla więźniów baraki, dosyć duże. Po skromnym posiłku mnie i kilku innych odłączają od reszty i bojec na koniu prowadzi nas polną dróżką kilka kilometrów, wśród dziewiczej przyrody. Dochodzimy do polany pomiędzy niewielkimi krzewami. Wśród drzew kilka pasących się koni… Zaczęliśmy od budowania dla siebie szałasów z gałęzi. Strażnik zapytał nas, czy będziemy stąd uciekać? W odpowiedzi zapytałem go: „a dokąd?”. Roześmiał się. Naszym zajęciem było koszenie i suszenie trawy, norma wynosiła pół tony na dzień, co było absolutnie niemożliwe do wykonania.

Niedaleko stał ogromny krzyż, a obok niego - maleńka chałupka zbudowana z … puszek po konserwach. Zamieszkiwało w niej dwoje tubylców, Eskimosów czy Kałmuków. Wyszedłem do lasu, by poszukać grzybów – nie znalazłem, a las ten wydał mi się złowrogim, wystraszyłem się go i do dziś nie wiem dlaczego.

Po kilku dniach wieczorem przyjechał bojec i wywołał nazwiska trzech Polaków, wśród nich i moje. Skierowano nas znów do Magadanu, do innego obozu.

Często chodziliśmy do odśnieżania magazynów. Pod nieuwagę strażników robiliśmy dziurki w workach, jedliśmy surową mąkę lub ugniataliśmy z niej placki, przyklejaliśmy do nóg lub chowaliśmy pod pachy. Pewnego razu przy bramie wyjściowej kazano nam się rozebrać i znaleziono przy mnie ugniecioną mąkę! Kosztowało mnie to trzy dni karceru, bardzo ciężkiego: stać nie można, siedzieć nie ma na czym, leżeć na nierównych deskach. Dostawałem 200 gramów chleba i kubek zimnej wody. Przeżyłem i to. Czasami pracowaliśmy na budowie fabryki. Stały tam beczki z pokostem, a pewien lekarz doradził nam, że niewielkie ilości pokostu można zjadać, gdyż zawiera on tłuszcz. Maczałem w nim chleb lub nabierałem do małej buteleczki i w stołówce ukradkiem wlewałem do zupy.

Pewnego dnia pracowaliśmy przy odśnieżaniu drogi. Wiał okropnie zimny wiatr. Rozcierałem co pewien czas sobie nos, bo mi marzł. W nocy kilku z nas w baraku zamarzło na śmierć. Byli i tacy, którzy sami się okaleczali, ucinali palce u rąk lub nawet stopy, co ich chroniło od pracy poza obozem i w pewnym stopniu przedłużało życie, które tam nie było wiele warte. Sam byłem już skłonny do samookaleczenia. Na szczęście, coś mnie wstrzymało od tej dramatycznej decyzji. Pewnego wieczora przychodzi oficer, wyczytuje nazwiska. Dla mnie czas się dłuży niemiłosiernie, bo moje nazwisko – według alfabetu aż na końcu - na „ż”. Wreszcie doczekałem się dobrej nowiny: jutro nie idziemy do roboty, zostajemy zwolnieni do … WOJSKA POLSKIEGO! Po wyjściu oficera zrobił się rwetes, radość nie do opisania! Ci, którzy zostawali, przekazywali nam, szczęśliwcom, adresy i listy do swoich rodzin.

Otrzymaliśmy dokumenty i żywność, aby wystarczyło do Władywostoku. Statek był towarowy. W jakimś zakątku znalazłem nieco rozsypanej mąki, zrobiłem zacierkę i razem z trzema podchorążymi zjedliśmy ze smakiem.

We Władywostoku otrzymaliśmy bilety do miejsca przeznaczenia - do Pietropawłowska. Na drogę dostaliśmy wspaniałe śledzie, nie pamiętam, żeby mi później gdzie indziej tak smakowały. Usiedliśmy do bardzo długiego pociągu, zwanego eszelonem. Na stacjach pociąg się zatrzymywał i wszyscy rzucali się do wyjścia, aby zdobyć trochę gorącej wody, co było bardzo trudne, gdyż pociąg był przeładowany ludźmi. Wpadliśmy na pomysł, aby odłączyć się od tego eszelonu i kontynuować podróż innym pociągiem. Co też zrobiliśmy i, rzeczywiście, podróż była nieco łatwiejsza. Na każdej stacji był posterunek NKWD, do którego zgłaszaliśmy się, dostawaliśmy czasem kupon do sklepów żywnościowych i tak dojechaliśmy do Nowosybirska. A tam była już polska placówka i polski kapitan, od którego dowiedzieliśmy się, że… polskie obozy nie są w stanie przyjąć takiego ludzkiego nawału. Radził, abyśmy przeczekali w jakimś kołchozie. Było to dla nas wielkie rozczarowanie. Na stacjach widzieliśmy mrowie polskich rodzin, z dziećmi, w stanie okropnego zaniedbania, głodnych i brudnych…

Jedziemy więc dalej. Znowu na stacjach wysiadamy nie tylko po wodę, ale i po… wódkę, której nie brakowało. Była gatunkowa, miętowa i pomarańczowa. I tak powoli dojechaliśmy do Pietropawłowska. W Ambasadzie Polskiej moi towarzysze, podchorążacy domagają się przyjęcia do wojska, ale, okazuje się, że to nie takie proste. Wszystko jest dopiero w fazie przygotowania, więc na razie skierowano nas do pracy w piekarni, gdzie mieliśmy czekać na wezwanie komisji poborowej. Po zgłoszeniu się do piekarni otrzymaliśmy zakwaterowanie w małej stajence - miejsca na cztery osoby, prycza zasłana siennikiem, kilka kocy oraz kupony do stołówki, w której jedzenie nadzwyczaj nam po łagrze smakowało. Aż nadszedł dzień stawienia się na komisję poborową, w której zasiadało czterech oficerów, dwóch Polaków i dwóch Sowietów. Stawało nas około dwudziestu młodych ludzi, wśród nich Ukraińcy, Białorusini i Żydzi, pochodzący z terenów Rzeczpospolitej Polskiej. Przyjęto nas tylko czterech. Otrzymaliśmy bilety do stacji Ługowaja...

Nareszcie – Ługowaja. Jak okiem sięgnąć – namioty, pełno cywili, dzieci. W końcu wybuchła tam epidemia tyfusu, ludzie marli jak muchy z wyczerpania, niedożywienia. Wyniszczony głodem i pracą ponad siły organizm nie miał siły walczyć z tą straszną chorobą.

Tu pożegnałem dotychczasowych towarzyszy niedoli, podchorążaków. Przydzielono mnie do dziesiątej dywizji piechoty, umundurowanie otrzymałem angielskie. Ćwiczenia odbywały się bez karabinów. Chleb dowożono do każdej drużyny, a po zupę chodziło się do kuchni, gdzie różnie bywało: raz chochla - z góry, a więc zupa rzadka, to znów gęściejsza - z dna gara, jeśli się kto upomniał.

Pewnego wieczora dostajemy rozkaz spakowania wszystkich rzeczy, bo wyruszamy na manewry, zbiórka o godzinie trzeciej rano. Wchodzimy do wagonów, a tam też sporo cywilów, dzieci. Dziwne to było dla nas, ale nie pytaliśmy o nic. Dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że przenoszą nas do Persji. Wielu żołnierzy, którzy pozostawili rodziny w Ługowoj, zaczęło wyskakiwać z pociągu: w moim przekonaniu stali się zalążkiem armii Berlinga. Wysiedliśmy w Krasnowodzku na plaży, niedaleko portu, gdzie oczekiwała już masa ludzi. Powiedziano nam, aby nie zabierać z sobą rubli, więc ludzie wrzucali je do specjalnego worka. Okazało się, że Sowieci nie przeprowadzali rewizji, a w Persji ruble można było wymienić w każdym banku.

Płynęliśmy na jakimś tankowcu. 1 kwietnia 1942 roku wylądowaliśmy w Pahlewi, w Persji - już w ZIEMI WOLNEJ!

Taka to była historia mojego pobytu w Sowietach – jak ją pamiętam.

PERSJA, IRAK. Po pierwsze, ogarnęło mnie tu straszne zdziwienie, bo od razu ujrzałem oddziały żołnierzy sowieckich - nie wiedziałem, że ZSRR i tu ma swoje bazy. Oprócz tego rzucała się w oczy miejscowa dzieciarnia sprzedająca jajka na twardo, ogromnych rozmiarów pieczone ryby i chleb podobny do placków.

Zaprowadzono nas do obozu za drutami, kazano rozebrać się i wziąć ze sobą tylko dokumenty. Nasze ubrania zostały rzucone na stos, oblane naftą i spalone. W tym ogniu miała zginąć cała sowiecka zaraza. Po kąpieli otrzymaliśmy nowe mundury i odmaszerowaliśmy do innego obozu, gdzie byliśmy zupełnie wolni, mogliśmy wychodzić na miasto. Po kilku dniach otrzymaliśmy pierwszy żołd. Piastry - monety miały dziurkę w środku, a banknoty - to były zwykłe funty. Doktor nam poradził, by przy obfitszym jedzeniu pić również alkohol, którego nie brakowało. W Pahlewi ludzie umierali codziennie, szczególnie małe dzieci, z przejedzenia. Niełatwo bowiem upilnować dziecko, które przez dłuższy czas głodowało. Posłuchałem rady lekarza i nie odmawiałem sobie alkoholu. Nie miałem więc żadnych kłopotów z trawieniem - i nie mam do dziś.

W Pahlewi długo nie zabawiłem, bo moja jedenasta dywizja, do której zostałem skierowany, była przeznaczona do uzupełnienia Brygady Strzelców Karpackich. Dywizja powróciła z Tobruku i kwaterowała teraz w Palestynie...

Nasz transport z Persji do Iraku konwojowany był wyłącznie przez Persów. Jechaliśmy na krytych plandekami ciężarówkach, na których umocowane były drewniane ławki. Na postojach nie pozwalano nam kupować jedzenia - z przyczyn higienicznych. Przejazd przypominał wycieczkę turystyczną, bo po drodze zwiedzaliśmy różne miejsca historyczne.

Gdy już przyjechaliśmy do Iraku, nad jeziorem Chabanija po raz pierwszy spotkaliśmy się z „hamsin”, czyli tak zwaną burzą piaskową. Piasek przy takiej burzy dostaje się wszędzie, nawet do zamkniętych ust, do uszu i oczu - jest wprost nie do zniesienia. W dodatku wichura zerwała wiele dużych sześcioosobowych namiotów. Wydawało się, że to jest już koniec świata. Czekaliśmy na nowy transport, który miał zawieźć nas do Palestyny. W końcu przyjechały autobusy pasażerskie firm żydowskich i wyruszyliśmy w drogę. W autobusach było okropnie gorąco, ociekaliśmy potem, zwłaszcza w czasie przejazdu przez pustynię. W okolicy Kiziłrybatu ujrzeliśmy z dala coś, co przypominało wielkie białe miasto - namioty aż po horyzont, jak okiem sięgnąć. Tu stacjonowała 5 Dywizja Kresowa - pośrodku pustyni. W drodze do Jordanu mieliśmy kilka nocnych postojów, obsługiwanych wyłącznie przez Anglików. Kto dojechał do takiego postoju po godzinie 4 po południu, dalej jechać mógł dopiero rankiem następnego dnia. Chodziło o to, by autokary nie zbłądziły, bo zdarzały się również takie wypadki. Autobusy poruszały się w znacznej od siebie odległości, aby uniknąć kłębów kurzu. Dopiero przy granicy Jordanu zniknął piasek, wokół były tylko czarne kamienie.

PALESTYNA, SYRIA, IRAK, EGIPT. Od rzeki Jordan prowadziła już droga asfaltowa. Przejechaliśmy most, na którym stała warta angielska i znaleźliśmy się w Ziemi Obiecanej. Już przy pierwszym postoju jeden z naszych żołnierzy z mojego autobusu nie powrócił - dojechał do swojej ziemi obiecanej i niczego więcej nie potrzebował...

Rozlokowaliśmy się w obozie Gedera, gdzie oczekiwaliśmy na konkretne przydziały. W międzyczasie chodziliśmy do kina, które czynne było codziennie, a ja - o, młodości! - zakochałem się bezgranicznie w aktorce, Dorothy Lamoor. Oglądałem wszystkie jej filmy, po kilka razy.

Pewnego razu jechaliśmy na wycieczkę i nasz samochód spadł z mostu. Zginęło dziewięciu żołnierzy, razem z porucznikiem, którego uważałem za swego przyjaciela. Ocuciłem się od jęku rannych i okropnego bólu w piersiach. Oprócz mnie było jeszcze ośmiu ciężko rannych. Mój stan okazał się jednak niegroźny. Kilka dni poleżałem w szpitalu z obandażowanymi piersiami, szybko jednak wróciłem do oddziału.

Po pewnym czasie otrzymałem wezwanie do sądu jako świadek wypadku. Kierowca, który wyszedł z wypadku tylko ze złamaną ręką, prosił mnie, abym zeznawał, że to osioł wybiegł znienacka na drogę. Bo to przecież był zwykły nieszczęśliwy wypadek i on wcale nie poczuwa się do winy, a bez tego wymyślonego osła mogą mu nie uwierzyć. Powtórzyłem w sądzie historię z osłem, ale czy uniewinnili kierowcę - nie wiem, bo do końca rozprawy nie dobyłem. W obozie tym nie mieliśmy jeszcze prawie żadnych ćwiczeń, ale wydano nam już książeczki wojskowe, którą mam do dzisiaj.

1 maja 1942 roku zostałem przydzielony do 3 Dywizji Strzelców Karpackich, 3 kompanii, 3 plutonu i 3 drużyny, w której i przeszedłem całą wojenkę. Od tego czasu zaczęły się już poważne ćwiczenia i nie wolno było, jak przedtem, wałęsać się po mieście bez celu.

Żywności nie brakowało. Dominowała wołowina i tłusta baranina. Zdarzały się jedynie wypadki, kiedy w drodzej powrotnej z kuchni mewy w locie rabowały nam nasze mięso, wprost z menażek. Natrętne były jak cholera, trzeba było strzec przed nimi swego obiadu.

Obok nas stacjonowała kompania transportowa, która czekała na uzupełnienie. Tam spotkałem znajomego studenta z Wilna. Nazywał się Jan Karp. Był podchorążym. To on mi pierwszy powiedział, że „my to już nigdy do Polski nie powrócimy”. Nie odebrałem tego poważnie, bo i po co w takim wypadku mielibyśmy tu „bawić się w wojsko”, a potem narażać życie? Ktoś polegnie, jak to na wojnie, ale my wszyscy, jako Polacy, na pewno powrócimy do Polski. No bo jakże może być inaczej?.. Poznałem kiedyś Janka w Skorbucianach. Przyszedł do nas jako członek Stronnictwa Ludowego. Zagitował mnie do swoich szeregów. To bardzo się nie spodobało mojemu ojcu. Zrobił mi awanturę, wyzywając od komunistów, więc wycofałem się z tych zabaw.

Tymczasem ciągle trwały ćwiczenia, przeważnie na pustyni, w piaskach, by nie wyrządzać szkód przyrodzie. Pewnego razu kąpaliśmy się w morzu. Odpłynąłem za daleko i fala zaczęła mnie unosić. Aż ośmiu kolegów wzięło się wówczas za ręce i wypłynęło w morze, by mnie ratować. Od tego czasu nie uznaję żadnych dzikich plaży na morzu.

...Na przepustki jechaliśmy do Damaszku, rzadziej do Bejrutu. W Damaszku nie było co zwiedzać. Był tylko jeden „bajzel” dla Europejczyków, obsługiwany przez żony byłych francuskich oficerów i podoficerów, poległych na wojnie. Kobiety te, podobno, były bez środków do życia, a miały na utrzymaniu małe dzieci. Chłopcy odwiedzali ten przybytek, niektórzy nawet dość często, ale ja nie byłem do tego zdolny. Nie wiem nawet dlaczego? Chyba jednak brzydziłem się. Trochę się dziwiłem wówczas tym kolegom. Uchodzili za bardzo porządnych, absolutna większość wywodziła się ze wsi... Ale nie sądźmy ich dziś surowo, prawie wszyscy złożyli swe głowy w obcej ziemi, nie wiadomo nawet za co. Może w duszy przeczuwali taki właśnie koniec?.. A ja przecież ciągle żyję!

Z Syrii powróciliśmy znowu do Palestyny, ale nie na długo. Przerzucili nas do Iraku, pod granicę turecką. Było tam okropnie gorąco. Tam po raz pierwszy zachorowałem na malarię. Temperatura powietrza sięgała do 50 - 60 stopni. W dzień i w nocy. Dokoła pustynia. Za daleko, by pojechać do najbliższego miasta Kirkuku. Wyjeżdżaliśmy tylko do kąpieli w rzece Tygrys. Samochody kursowały do rzeki przez cały dzień, wieczorami zresztą też. Kąpaliśmy się wówczas przy świetle reflektorów. Niektórzy śmiałkowie nurkowali skacząc do wody z dosyć wysokiej skały. A rzeka miała chyba jakieś podwodne prądy, bo dwóch naszych po zanurzeniu się nie wypłynęło i ciał ich nigdy nie odnaleziono. Mnie to ominęło, ale pewnego razu mocno się uderzyłem głową w leżący na dnie kamień. Więcej takich wyczynów już nie próbowałem.

W czasie rannej zbiórki szef kompanii rozdawał każdemu z nas pastylki soli, pilnując, byśmy koniecznie to połknęli. Chodziło o to, byśmy w ciągu dnia wypijali jak najwięcej wody. Sól tu była wszędzie. Już po godzinie od założenia świeżej koszuli, stawała się ona białą i sztywną od tej soli. Obuwie tak samo.

Z okazji przybycia do nas generała Sikorskiego odbyła się wielka defilada. Całą dywizję ustawiono na baczność. Panował straszny upał. Sam generał wydał rozkaz spocznij, za co byliśmy mu wdzięczni.

Stamtąd przeniesiono nas niedaleko Mosulu. Była już jesień, a o tej porze panują tu deszcze i bardzo zimne wiatry. O przeziębienie nie było trudno. Tu bardzo często korzystałem z usług szpitala 5 Dywizji Kresowej, która stacjonowała w miejscowości Kiziłrybat, bliżej Bagdadu. Ćwiczeń było niewiele, wypełnialiśmy wolny czas grą w karty. Po jakimś czasie pogoda się poprawiła, ale ja, już przyzwyczajony do szpitalnego leniuchowania, nadal kombinowałem, jak by tu się wykręcić od ciężkiej służby. Co jakiś czas wciąż trafiałem do szpitala polowego, który był teraz wyryty w skale. Chyba jednak naprawdę miałem jakieś dolegliwości, bo wkrótce otrzymałem kategorię D, to znaczy, że mogłem być odesłany do służby zapasowej. Może to mi się nawet należało, bo, między innymi, bardzo się jąkałem. Niestety, pozostałem na miejscu.

Z Mosulu - z powrotem do Palestyny, ale nie na długo. Teraz przerzucano nas do Egiptu. Tam chciałem wstąpić do Legii Cudzoziemskiej Francuskiej - miałem już dość tego pętania się po świecie, tych ćwiczeń, chciałem prawdziwej walki. Ale tam mnie nie przyjęli - obowiązywała ich umowa z naszymi władzami. Niedługo potem rozeszła się wiadomość, że wkrótce przerzucą nas jednak do walczącej Europy. Wówczas nasze szeregi, jeden po drugim, opuścili żołnierze żydowskiego pochodzenia. Podobno przedostali się do swej historycznej ojczyzny. Nasze władze nie uznały ich za dezerterów i zakazały wszelkiego poszukiwania zbiegów. W Egipcie zdążyliśmy zwiedzić wiele miejsc starożytnych. Każdy z nas bowiem zdawał sobie sprawę, że może nigdy więcej nie będzie miał takiej okazji. W niedługim czasie załadowano nas do pociągu, kierunek: Port Said. Tu przesiedliśmy się na okręty. Dopiero w morzu dowiedzieliśmy się, że płyniemy do Włoch. Podróż była spokojna. Jedynie w pobliżu Malty staliśmy na pokładzie gotowi w każdej chwili opuścić okręt na wypadek, gdyby zaatakowały nas niemieckie łodzie podwodne. Ale nic takiego się nie zdarzyło. To Wanda Wasilewska rozgłosiła później światu, że zostaliśmy zatopieni. Nieprawda, uniknęliśmy tego, zawdzięczając mądrości i rozwadze naszych dowódców. Wszystko było z precyzją zorganizowane, byliśmy zdyscyplinowani i ostrożni jak nigdy. Nie wolno nam było głośno rozmawiać, nie mogliśmy absolutnie niczego, nawet najmniejszego papierku, wyrzucić za burtę... W milczeniu płynęliśmy w nieznane.

WŁOCHY. 13 grudnia 1943 roku wylądowaliśmy w Toranto we Włoszech. Dzień był bardzo smutny, niebo ciemne, jakby w jakiejś żałobie. Zeszliśmy z okrętu i maszerowaliśmy około 6 - 7 kilometrów, do jakiegoś sadu oliwkowego. Tam wydano nam dwuosobowe namioty. Ziemia była wyboista i bardzo kamienista, z trudem ustawialiśmy te namioty. Noce były bardzo wilgotne. Miałem pod opieką swój rkm, który rdzewiał za jedną noc. A wymogi były takie, że zawsze musiał być lśniący. Owijałem go w plandekę nieprzemakalną, ale i to niewiele pomagało. Pewnego razu wichura zerwała wiele namiotów, w tym też mój, który dzieliłem z Ignacym Benderem.

Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Szef kompanii zaproponował zbiórkę na zakup prosiaka. Przeciwstawiłem się i powiedziałem wprost, że najlepsze kawałki pójdą do kasyna oficerskiego, a my mamy za to zapłacić? Był to mój pierwszy konflikt z dowódcą, kapitanem Rogowskim.

Tymczasem czekaliśmy na ciężki sprzęt wojskowy, samochody etc. Do obozu skradali się Włosi, miejscowi mieszkańcy przynosząc na sprzedaż swoje wino. Nie bardzo nam smakowało - kwaśne, cierpkie jak ocet. Mimo to kupowaliśmy je. Chłopaki nawet urządzali zawody: kto wychyli całą butelkę jednym haustem. Ten, komu się to udawało, za wino nie płacił, ale potem musiał to odchorować.

Po Świętach doczekaliśmy się sprzętu. Załadowaliśmy wszystko na duże ciężarówki i wyruszyliśmy gdzieś nad rzekę Sandro, zamienić stacjonujących tam Anglików. Wysiadamy w miasteczku na placu, a wokół żywego ducha nie ma, jakby wszyscy mieszkańcy wymarli. W pierwszą niedzielę wszyscy wyruszamy do kościoła, ulokowanego na najwyższym wzniesieniu w miasteczku. Chłopcy, stęsknieni za prawdziwą Mszą św. w kościele, modlą się gorliwie i, oczywiście, nie żałują na ofiarę. Na tacy złożyli górę pieniędzy. Ksiądz był wyraźnie zaskoczony. O gorliwej modlitwie i hojności Polaków zawiadomił gminę przy kościele, a stamtąd cała delegacja przyszła do naszego dowództwa. Po pierwsze - z podziękowaniem; po drugie - z wyjaśnieniem. Okazuje się, że to odjeżdżający Anglicy nastraszyli nami miejscową ludność: jakoby jesteśmy tacy i owacy, prawie barbarzyńcy.

Od tego czasu wszystko się zmieniło. Mieszkańcy nam zaufali, nawet polubili, szukali naszego towarzystwa, zawsze gotowi przyjść nam z pomocą. A siostry zakonne dziergały nam ciepłe czapki na drutach.

Pewnego dnia dowódca na zbiórce ogłosił, że nasz pierwszy pluton, pełniący służbę przy tunelu, ma trudności z wyżywieniem. Zbyt obfite śniegi odcięły ich od świata i nie ma żadnej możliwości dotrzeć do nich. Wpadłem na pomysł, aby w tym celu wykorzystać muły wypożyczając je od mieszkańców. Wyprosiłem jednego z nich o udostępnienie swych zwierząt. Nie chciał, mówił, że to niemożliwe, ale w końcu zgodził się pod warunkiem, że pojedzie również sam. Brnęliśmy 3 kilometry po pas w śniegu. W pewnym miejscu nawet muł ugrzązł... Gdy go odkopaliśmy, solidnie kopnął właściciela. Do kolegów jednak z żywnością dotarliśmy. Po kilku dniach zostałem odznaczony w rozkazie batalionu. Moją smykałkę i przysługę wysoko ocenił dowódca. Było to moje pierwsze wyróżnienie, czułem się naprawdę zaszczycony.

Pewnego razu nasz pluton wyruszył na patrol w poszukiwaniu niemieckiego obserwatora. Dojeżdżamy do rzeki Sango, saperzy przewożą nas na drugi brzeg. Dźwigam swój rkm - ciężki i niewygodny do noszenia. Idziemy stale pod górę. Teren górzysty, wszystkie budynki w okolicy mają pozrywane dachy z sufitami, by nikomu nie dawać schronienia. W pewnym momencie zapaliłem papierosa. Porucznik kazał mi natychmiast go zgasić. Dlaczego? - pytam. „Bo Niemcy mogą nas zauważyć” - odpowiada. Obróciłem to w żart, ponieważ był biały dzień: nas nie widzą, a papieros zauważą. Koledzy zaczęli śmiać się do rozpuku, co porucznikowi bardzo się nie spodobało. Naraziłem się mu kolejny raz. Idziemy dalej... Góra, z której mamy zejść, okazuje się bardzo stroma. Porucznik zaczął się zastanawiać, co tu robić. Zejść na nogach po takiej pochyłości jest sprawą niemożliwą. Mimo że dowódca dąsa się na mnie, odzywam się do niego z nieco nagraną grzecznością: „Jeżeli pan porucznik pozwoli, to zjedziemy sobie na... dupie”. Dziwnie, ale od razu zgodził się. Sam poszedłem na pierwszy ogień. Usiadłem na skraju i, hamując nieco nogami, szybko z wiatrem przemknąłem po stromym zboczu, okazując się hen daleko, na dole. Inni poszli za moim przykładem. I nikt jakoś karku sobie nie złamał, nawet porucznik, mimo że zjazd był rzeczywiście karkołomny. Dalej czekały na nas samochody. Wróciliśmy do kwater zmoknięci, zmęczeni. To był mój pierwszy patrol, w czasie którego spodziewałem się spotkać nareszcie jakiegoś Niemca. Nie udało się.

... Kolejny raz wychodziliśmy na patrol i żegnający nas pułkownik krzyknął nam coś w ślad, co posłyszałem jako „złamcie nogę”. Odwróciłem się na pięcie i niefrasobliwie krzyknąłem: „Obie, panie pułkowniku! Nawzajem”. Tak ponownie trafiłem na „złą listę”.

Takie to było moje zapoznawanie się z wojenką we Włoszech. Tylko Niemców wciąż ani widzieliśmy, ani słyszeliśmy. Spotkało mnie tu wiele różnych przygód, nie zawsze miłych. Często narażałem się przełożonym. Nie umiałem trzymać język za zębami. Odgryzałem się każdemu, niezależnie od stopnia i stanowiska. Na złośliwość przełożonych odpowiadałem złościwością czasem trzykotnie większą. Nudziła mnie też ta bezsensowna „walka” z wciąż niewidocznym wrogiem. I oto pewnego razu, w czasie odpoczynku, we trójkę z kolegami - same „zuchy”, uradziliśmy: trzeba przekraść się na drugi brzeg rzeki i schwytać nareszcie choć jednego Niemca. Jak postanowiliśmy, tak i zrobiliśmy, ale przygoda zakończyła się dla nas bardzo smutno. Za rzeką ujęli nas Anglicy i odstawili do naszej żandarmerii jako... dezerterów. Na nasze szczęście, do jednego z nas, prawosławnego, przyszedł pop. Wysłuchał naszej namiętnej opowieści, uwierzył w nasze motywacje i poruszył niebo i ziemię, by nas uwolnić. Do dziś jestem mu wdzięczny, że mogłem powrócić wówczas do jednostki. Niedługo potem wyruszyliśmy pod Monte Cassino.

MONTE CASSINO. Klasztor był widoczny z oddali. Wyglądał jak kupa ruin, która jeszcze oddycha, żyje. Już podjeżdżając słyszeliśmy huk ciężkiej artylerii. Później jadąc przez jej stanowiska wpatrywaliśmy się w mury, które mamy zdobywać. Mówiono nam, że przed Polakami byli tu już Amerykanie, Nowozelandczycy, Francuzi, Hindusi, Gokhowie i inni. Nie dali rady. Oni nie podołali, a my mamy podołać? Była niepewność, były różne myśli, żarty ustały, wszyscy milczeli, każdy myślał o swoim. Jedziemy pod siatkami maskującymi, jak w tunelu. Po bokach widzimy bezużyteczne już niemieckie „pilboksy”, czołgi zakopane aż pod samą wieżyczkę z obracającą się lufą. Dojeżdżamy do końca drogi, zaczyna się góra. Wysiadamy, ustawiamy się drużynami, obciążeni żywnością na kilka dni. Zaczynamy powoli wspinać się po ścieżce, która ostro pnie się pod górę. Po lewej stronie widnieje kilka czołgów, które zsunęły się w przepaść.

Byłem, jak zwykle, obciążony także rkm’em, do tego sześć magazynków - ledwo dawałem sobie radę. Chcąc nieco sobie ulżyć, uczepiłem się ogona muła, ale porucznik zabronił: „Żukowski! Zostaw ogon”. No to zostawiłem. Dotarliśmy do niewielkiej doliny, gdzie rozlokowano magazyny polowe. Wszystko przywieziono na mułach, a prowadzili je młodzi Cypryjczycy. Dolina była stale ostrzeliwana przez Niemców z moździerzy. Były straty: i w ludziach, i w zwierzętach, wiele mułów leżało pozabijanych, fetor okropny. Tu nabraliśmy granatów, kto ile mógł udźwignąć i... dostałem odłamkiem moździerza - w obcas buta. „Ty, Tadeusz, jesteś szczęśliwy, nie zginiesz na tej wojnie” - proroczo powiedział mi wówczas nasz sanitariusz. Był wyznania prawosławnego, nazywaliśmy go Jefimuszka.

... Z dużej doliny-miski wychodzimy do pozycji wyjściowej. Po drodze, każde sto metrów są niewielkie bunkry z kamienia, w których dyżuruje po dwóch „noszowych”. Podziwiałem odwagę tych ludzi. Moim zdaniem, byli to najbardziej bohaterscy żołnierze, czynili cuda przy wynoszeniu rannych. Przecież niosąc nosze z rannym nie mogli przy obstrzałach paść na ziemię, nie mogli się czołgać, a moździerze strzelały do nich dzień i noc bez przerwy... Musimy pnąć się pod ostrą górę, prawie na czworakach, ładunek na plecach ciąży niesamowicie, wyprostować się nie sposób, bo ciężar pociągnie człowieka do tyłu. Powoli zbliżamy się do domku doktora. Przed nim trzeba przejść przez niewielką bramę. Trzeba ją szybko przeskoczyć, bo jest widoczna z klasztoru jak na dłoni i Niemcy stale ją ostrzeliwują. Wokół gwiżdżą fruwające moździerze. Obaj z Ignacym w pewnej chwili padamy za duży kamień i w tej samej chwili uderza w niego pocisk. Myślę - już po mnie. Wycieram zachlapane ziemią oczy i stwierdzam, że jednak nic ze mną nie jest. Zamiast dalej ryzykować przejście przez tę niebezpieczną bramę - przeskakuję przez parkan i już. Od domku doktora skręcamy w prawo, w kierunku Mas Albaneta, bliżej tak zwanej „głowy węża”. Minęliśmy pozycje karabinów maszynowych, posuwając się ścieżką wymierzamy każdy krok, by nie zboczyć z niej, bo mogą być miny. Staram się jednak iść szybciej, jeszcze szybciej... W pewnym momencie zauważam, że wokół mnie nie ma nikogo. Co to ma znaczyć? Padam na ziemię, rozglądam się - nikogo. Może za daleko już zaszedłem? Co robić? Zaczynam czołgać się do tyłu - 100, 150 metrów, może więcej... Przed sobą ujrzałem jakiś ruch. „Jasiu! - wołam do naszego kaprala - nie strzelajcie, to ja, Żukowski”. Szczęśliwie odnalazłem swoich. W tym miejscu nasza kompania miała się okopać, przygotować pozycję obronną. Rozdano nam worki, które należało zapełnić ziemią. A tu ziemi jak na lekarstwo. Z trudem napełniłem swój worek drobnymi kamieniami zajmując stanowisko przy niewielkim krzaczku...

Co wieczór oficer zaopatrzeniowy Nikoń dostarczał nam prowiant i wszystko, co było niezbędne. A najbardziej potrzebowaliśmy wody. Zawsze zaś jakimś cudem mieliśmy „na kolację” gorący posiłek. I w ogóle nasz Nikoń, narażając swe życie, dwoił się i troił, by nam niczego nie brakowało.

Nie wiem, co się stało z naszym kapitanem Rogowskim. Nie było słychać, żeby zginął. Mówiono, że potłukł sobie palce o kamienie. Ale więcej już go nie widzieliśmy. Pamiętam, jak się męczył jeden z podchorążych trafiony odłamkiem w brzuch. Zmarł tylko gdzieś po godzinie. Rannych również zabierano dopiero wieczorami, szybko i cichutko przy tym się krzątając. Trochę oberwałem również ja: mały odłamek z moździerza wbił mi się pod łopatkę. Pozostawałem jednak na stanowisku. Dopiero po paru dniach kapral wyjął mi ten odłamek z rany. Dziwnie, ale w czasie tej walki otrzymaliśmy rozkaz spisać rozmiary naszych czapek, żeby furażerki zamienić na berety. Niektórzy zginęli już po pięciu minutach od podania do spisu rozmiaru swej czapki...

18 maja z rana nastąpiła absolutna cisza. Nikt wokół nie strzela, aż dziwnie. Wycofujemy się ze swych stanowisk pod domek doktora, który stał naprzeciwko klasztoru. Wyprostowujemy się w pełny wzrost, uczucie wspaniałe! Wolno idę pod mury klasztoru, co tam się dzieje? A tam już byli nasi, kilka osób mocowało na murach chorągiew. Wokół leżą trupy Niemców. Od dawna ich tu nikt nie zbierał i nie grzebał. Słodkawo-mdlący fetor przenika nozdrze, przyprawiając o zawrót głowy...

Walka ustała. Powróciliśmy do kompanii, dowództwo zostało przekazane porucznikowi Czubakowi. Zajęliśmy się pochówkiem naszych poległych. Znosiliśmy trupy na polanę, a sanitariusze wyjmowali z kieszeni wszystkie dokumenty, by przekazać do ewidencji. Kartki z nazwiskami wkładano do małej butelki i kładziono przy zwłokach, które zawijano do koca i oddawano ziemi...

Tak wyglądał mój udział - 6 batalion, 3 kompania, 3 pluton, 3 drużyna - w walce na Monte Cassino.

... A 24 maja stało się coś niewiarygodnego. Wieczorem nie potrafiłem wstać na kolację. Prawa noga raptem odmówiła mi posłuszeństwa. W ogóle przestałem ją czuć, podnoszę się i padam. Zaprowadzono mnie do lekarza. Tam ogromna kolejka rannych. Lekarz każe zanieść mnie na noszach do stacji opatrunkowej. Nie chciałem, żeby mnie niesiono, sam przed chwilą dźwigałem zabitych, a tu mnie mają nieść? Nie! W pionowej pozycji, oparty o ramiona kolegów dotarłem tam na jednej nodze. Zbadano mnie i odesłano do szpitala w Compabaso. Była to jakaś nerwica, która całkowicie sparaliżowała mi tę nogę. Już po kilku dniach odzyskałem jej sprawność i zostałem zwolniony ze szpitala. Odwiedziłem jeszcze kilku naszych rannych i wyszedłem na miasto, by wracać do swojej jednostki. Ale czyż można było w tamtych dniach żołnierzowi polskiemu spokojnie przejść ulicami miasta? Każdy starał się okazać nam wdzięczność i uznanie za Monte Cassino. Wiwatowano, ściskano, wprost na rękach noszono. Nawet nie wiem, ile toastów zdążyłem wypić za Polaków i Polskę. Dużo tego było, bardzo dużo, aż ocuciłem się... zamknięty w ciupie. Był już wieczór. Zacząłem walić w żelazne drzwi, domagając się, by mnie wypuszczono. Wyklinałem przy tym, że zamykają żołnierzy z pierwszej linii frontu, siedząc sobie w cieple i bezpieczeństwie. Ale nikt na to nie zwracał uwagi. Dopiero nazajutrz, gdy wytrzeźwiałem na dobre, wsadzono mnie do jeepa i odwieziono do jednostki. Po tej przygodzie nie znalazłem w kieszeniach ani grosza ze swych oszczędności.

ADRIATYK, APENINY, ANKONA, BOLONIA. Po zdobyciu Monte Cassino i kilku tygodniach odpoczynku - jedziemy na dalszą wojnę.

Podjeżdżamy do miasteczka Peskara, a może Pezaro (dziś już nie pamiętam). Nasz pluton zostaje skierowany na niewielkie wzgórze... Wchodzę do pustej willi, stawiam rkm na parapecie okna z ulgą, że chociaż na chwilę pozbędę się ciężaru. Tymczasem dowódca kompanii woła: „Żukowski! Zabieraj stąd karabin, masz się z nim okopać!” Próbuję protestować: „Ależ panie poruczniku, po co? Przecież długo tu nie będziemy!”. Ale nic z tego. Rozkaz. Wyszedłem. Podgarnąłem lekko trochę ziemi przed sobą i położyłem się. Nie minęło i pół godziny, kapral woła drużynę na patrol – no i moje stanowisko – na nic! Chodzimy po miasteczku jak cienie. Po jakiejś godzinie, nie znajdując nigdzie nieprzyjaciela – powracamy do kompanii. I tak, co jakiś czas, wychodzimy na patrole.

...Idziemy w odstępie pięciu metrów od siebie po obu stronach szosy. Dochodzimy do wsi, wychodzą Włosi i „viva liberatory”, oczywiście z butelkami wina.

...Zatrzymujemy się i odchodzimy od szosy w lewo, do brzegu rzeki, tam w zaroślach ustawiam swój karabin i czekam w ukryciu. Przed nami tę rzekę forsował już 5 batalion, ale dostał mocno w skórę, stracił kilku żołnierzy. Nam się poszczęściło, przeszliśmy rzekę bez żadnych komplikacji.

Wybiegło do nas kilka Włoszek, wołając „polacco, polacco”. Okazało się, że tu kilku żołnierzy z 5 batalionu znalazło ukrycie. Miejscowość nazywała się Porto Civitanowa, pamiętam dokładnie, bo właśnie tam znalazłem swoją pierwszą żonę. W pościgu za Niemcami, zmieniając 5 batalion maszerowaliśmy około półtora tygodnia. Ludność wszędzie witała nas owacyjnie, z radością – i oczywiście... winem, w które były zasobne tutejsze piwniczki. Powracamy do Porto Civitanowa, tam biwakujemy w jakimś pustym magazynie. Pewnego razu po zajęciach poszliśmy na wino do Alta Civitova. Przychodzimy do Włocha, pijemy wino, a on pyta, czy chcemy sinioriny? Ależ tak – odpowiadamy i jego żona poszła po dziewczynę. Weszła młodziutka panienka, nawet nie zdążyła zamknąć za sobą drzwi, jak ją zapytałem, czy zechce wyjść za mnie za mąż? Tak mnie z miejsca oczarowała. O, dziwo, ona odpowiedziała: „TAK”!

(...) Po jakimś czasie jazda do przodu, znowu w nieznane – w pewnej miejscowości wysiadamy i dalej idziemy już na piechotę, podchodzimy pod jakieś miasteczko. Nasz pluton liczył wtedy tylko 15 ludzi i mieliśmy nowego dowódcę, podporucznika Błahuta. To człowiek, jakich mało. Był wspaniałym dowódcą i naszym przyjacielem. Już wiadomo, że Niemcy są blisko. Ostrożnie więc idziemy po głównej ulicy, niemal przyklejeni do ścian. W miasteczku nie zastaliśmy jednak ani żywego ducha – powoli więc wycofaliśmy się z powrotem. Innym razem na jednym podwórku zastaliśmy kilku Włochów, pytamy o Niemców – mówią nam, że się wycofali, a nasz kapral, nie wiedzieć czemu, wyciąga pistolet rakietowy i strzela o pomoc artyleryjską. Nie upłynęło kilku minut, jak Szwaby wystrzelili ku nam trzy pociski z moździerza, które zabiły dwie kobiety i raniły żołnierza nazwiskiem Paszkiewicz. Gdy opadł kurz, spostrzegłem rannego u wejścia ku piwnicy. Kapral się wycofuje porzucając rannego. Spostrzegłem obok wózek na którym złożono ciała dwóch zabitych kobiet. Nie namyślając się wiele, podnoszę rączki wózka do góry, zwłoki ześlizgują się, na opróżniony wózek ładuję rannego, ciągnę go, a reszta drużyny - jakieś sto metrów przede mną. Udało mi się samemu uratować kolegę.

Na drugi dzień znowuż idziemy do przodu. Moja drużyna okupuje miasteczko. Pozycje w odległości dwieście metrów. Po jakimś czasie posuwamy się dalej, na skrzyżowaniu – miny, saper przestrzega, byśmy się usunęli, bo on będzie rozbrajał. Po chwili ku naszemu przerażeniu widzimy unoszący się dym. Po saperze znaleźliśmy tylko połowę jednego buta...

Po kilku tygodniach – znowu na odpoczynek. I tak się wojuje(...)

Dotarliśmy do Loretto, było ono już wyzwolone od Niemców. Nacieramy dalej, stoimy na pozycji aż do świtu. Przy dziennym świetle widzimy przed sobą duże wzniesienie, pokryte zaroślami i zabudowaniami, skąd Szwaby mogły nas widzieć jak na dłoni. Zaczynamy posuwać się do przodu, jak zawsze, powoli i ostrożnie. Wychodzimy z sadów na polanę i tu - nawała moździerzy. Padamy z pragnieniem, by się ziemia pod nami rozstąpiła. Jeden podchorąży został trafiony i poważnie raniony, noszowi zabrali go do tyłu – a my nadal do przodu. Powoli docieramy do wielkiej obory, pełnej niemieckiego chleba, tam znalazłem mały bagnecik ze znakiem „Hakenkreutz”.

Posuwamy się dalej, wchodzę do willi - pusta. Kieruję się po schodach do piwnicy, a tu krzyk: „Nie strzelaj! Ja Polak!”. A ja na to: „Ręce do góry i wychodź!”. A z piwnicy dochodzi głos: „Ale nas tu jest trzydziestu kilku”. Mnie aż portki zatrzęsły się ze strachu. Ale nie tracę rezonu – wołam na całe gardło: „Józek, Stasiek, do mnie z bronią gotową do strzału!” – a do piwniczki krzyczę: „Jesteście okrążeni, gdy się kto ruszy – wystrzelamy. Wychodzić pojedynczo, ręce do góry!”. Kazałem temu Polakowi ustawić jeńców niemieckich czwórkami – i tak sam doprowadziłem jeńców do kompanii. Tu akurat był reporter z Londynu i w jakiś czas później ukazał się artykuł w prasie o tym niezwykłym wydarzeniu, ale jak to zwykle z dziennikarzami bywa – całą glorię przypisał … porucznikowi!

… Przyszła kolei na Ankonę, nacieraliśmy od strony prawej, od gór, ażeby odciąć Niemcom drogę ucieczki. Gdy doszliśmy do naszego miejsca wyjściowego – Ankona została już zdobyta, a nas skierowano na kwatery. Mojej kompanii przydzielono okazały, piętrowy budynek. Drzwi się wywalało i spało na wspaniałych posłaniach. Zwycięzcom niby wszystko wolno! Wino, napoje brało się bez pytania, jeżeli w domu nie było gospodarzy.

Po bitwie o Ankonę, jakiś czas pozostawaliśmy w mieście, później znowu w pościg za nieprzyjacielem w kierunku na Adriatyk. Przeszliśmy kilka miasteczek, przeważnie już oswobodzonych. Po dłuższym odpoczynku skierowano nas na linię Gotów, która słynęła ze swego silnego umocnienia. Już z dala słychać było huk ciężkiej artylerii. Wysiadamy, i... widzę obok zwłoki pod parkanem. Ostrożnie idziemy przez sady owocowe, pełne dojrzałych brzoskwiń. Doszliśmy do rowu przeciwpancernego, pochowaliśmy się jak szczury, przed nami pilboks betonowy. Dostaję rozkaz sprawdzić, czy jest czynny? Ogarnia mnie strach! Ale zostawiam rkm, zabieram z sobą tompsona i czołgam się jak żmija, podsuwam się do bunkra i – co za ulga! Jest pusty! Wstaję i radośnie macham ręką. Pluton wypełza z rowu i powoli posuwa się do przodu (...)

W pogoni za nieprzyjacielem mijamy wiele miasteczek, wszędzie radośnie witani przez ludność winem i słowami „liberatory”. Po kilku dniach pościgu zostajemy wycofani na odpoczynek.(...)

Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, zebrało się nas kilku mędrków i uradziliśmy, że musimy się postarać o wieprzka. Późnym wieczorem poszliśmy po chałupach i … znaleźliśmy w oborze małe świnki. Na nieszczęście wyszedł gospodarz i w krzyk – a my go tompsonem straszymy. Wyprawa nieudana, musieliśmy w dodatku wracać przez rzekę, by nas straż nie spostrzegła – po kolana w zimnej wodzie. Rano – awantura! Włoch przyszedł ze skargą, żeśmy go straszyli bronią. Zarządzono zbiórkę całego batalionu, by Włoch wskazał winnych. Dzięki życzliwym kolegom, którzy nas ukryli – upiekło się nam, bo za to mogła być nawet kara śmierci. Nie są to puste słowa, sam zostałem wyznaczony do plutonu egzekucyjnego na towarzyszu broni, który dokonał gwałtu na zamężnej Włoszce. Było to wstrząsające przeżycie – i refleksja – za chwilę przyjemności przypłacił chłop życiem!

Egzekucja odbyła się o wschodzie słońca. Jeden pluton staje naprzeciw wkopanego słupka, dwa inne po bokach, tworząc literę „u”. Pośrodku staje ósemka i ci dostają amunicję. Pierwsza czwórka ma strzelać, dwóch po bokach, celując w głowę, dwóch środkowych – w serce. Gdyby pierwsza czwórka nie trafiła – ma wystąpić druga. Przyprowadzają więźnia, przywiązują do słupka, podchodzi ksiądz, pyta, czy chce spowiedzi, nieszczęśnik odmawia. Prokurator odczytuje wyrok, okrutny, bo w dodatku zostaje usunięty z wojska, zabierają mu orzełek i inne odznaki. Dowódca kompanii pyta czy zawiązać mu oczy, skazaniec odmawia. Padł rozkaz: „pierwsza czwórka – ładuje broń, cel i pal!”. Chłopak osunął się, lekarz stwierdził zgon…

Po dłuższym odpoczynku pojechaliśmy w Apeniny.

Dojeżdżamy do miasteczka, idziemy na wyznaczone kwatery – ale mamy się nie rozpakowywać, wszystko zostawiamy na wozach i maszerujemy w kierunku walki, gdzie Niemcy dają mocno w skórę naszemu 5 batalionowi.

Czekamy na przewodnika – jest ciemna noc. Pocisk niemiecki trafia w skład benzyny – wszystko płonie – widok niesamowity!

Przychodzi przewodnik, Włoch, doprowadza nas do zabudowań i wraca z powrotem. Przed nami wielka dolina, a w niej niewielki kościółek – właśnie w nim 5 batalion został mocno poturbowany. Naprzeciw nas, jakieś 3 kilometry – budynki – a w nich Niemcy. To ma być cel naszego natarcia. Trzeba Niemców zaskoczyć. Mój pluton z podporucznikiem Błachtem miał za zadanie wejść Niemcom na tyły. Tak, żeby się nie zdradzić, a potem ma nacierać cała kompania.

Czekaliśmy nocy, która była dość ciemna, ziemia mokra, pełzliśmy na czworakach, uważając, aby się nie pogubić. Z góry było lżej. Zaczynamy piąć się pod górę, porucznik od czasu do czasu szeptem pyta, czy jesteśmy wszyscy. Ja, jak zawsze, do przodu i Bender za mną, dołazimy już do szczytu. Po lewej stronie stoją zabudowania, stodoła, na wpół rozwalony dom i kilka stogów siana, w których Niemcy przeważnie robili stanowiska karabinów maszynowych. Poruszamy się jak szczury, okrążamy dom, dochodzimy do rowu odbiegowego, poza stogiem. Jest w nim miejsce dla kilku ludzi. Wracamy do plutonu i zgłaszamy porucznikowi sytuację – pluton szybko biegnie i zajmuje pozycje w tymże rowie. Powoli zaglądam poza stóg – i co widzę? Wystaje z niego lufa „spandau”. Ojej, co tu robić? Ignacy łapie mnie za pasy od ładownicy, ja chwytam za lufę i za jednym pociągnięciem „spandau” wylatuje. Błyskawicznie wrzucamy dwa granaty do schronu pod stogiem…

Obaj z Ignacym idziemy na „szperę”, zobaczyć, czy jest bezpiecznie. Powoli podchodzimy do chałupy, czaimy się wśród krzaków, spostrzegamy dziurę, prowadzącą pod dom, czołgamy się w stronę podwórka, wchodzimy, cały czas prawie przyklejeni do ścian. Słyszymy rozmowę. A więc Niemcy są!.. Jednym susem, jak zając skaczę pod rozległe drzewo, Ignacy za mną. Chcę dać serię z rkm’u, ale ten się zaciął. A więc – powrotna droga. Zbliżamy się do „swego” rowu, nachylam się nad nim – i nagle – seria z tompsonu tuż, obok mojej twarzy! Krzyczę: „Jezus Maria, do kogo strzelasz?”. W odpowiedzi słyszę: „Tu są Niemcy!”. Oglądam się i jakby mi spod nóg wyrosły dwie sylwetki, które uciekają w stronę doliny. Rzucam im w ślad dwie granaty. Porucznik wywołuje wsparcie naszej artylerii i za chwilę następuje nawała ognia. Pociski wybuchają wokół nas… Siedzimy tak prawie do świtu. Słyszymy głosy naszej kompanii, krzyczymy: „nie strzelać”. Wychodzimy z rowu i na podwórzu oświetlonym pierwszymi promieniami słońca i wybuchami, łączymy się z kompanią. Wchodzimy do chałupy, Niemcy wychodzą ze schronu. Jest ich około dwudziestu, z kapitanem na czele. Po drugiej stronie naciera druga kompania. Widzę, jak Niemcy uciekają pomiędzy budynkami, biegnę rowem, nie mogę przejść, bo jeden Ślązak nie chce się usunąć. Ja go popycham i wtedy spostrzegam, że on nie żyje, trafiony w samo gardło, stał oparty o brzeg rowu(...)

Wieczorem przychodzi podporucznik Błahut, dowódca plutonu i oznajmia, że pluton otrzymał trzy Ordery Virtuti Militari. Wymienia po nazwisku: „Ty, Żukowski i ty, Bender otrzymujecie ten najwyższy order, a pośmiertnie - Władysław Paszkiewicz, niech Jego Matka ma po Synu choć taką pamiątkę”.

I znowuż w drogę, po górach, dolinach.

Pewnego dnia dowódca kompanii wzywa mnie do siebie i oznajmia, że jutro w rozkazie batalionowym zostanie mi formalnie nadany Order Virtuti Militari. Prawi mi przy tym kazanie, że odtąd muszę zachowywać się honorowo itd. Wysłuchałem i spokojnie pytam: „Czy ten order dostałem za grzeczne zachowanie, czy za coś innego?” Na niczym skończyła się ta moja rozmowa z porucznikiem Czubakiem. A Order Virtuti Militari dotarł do mnie już po wojnie … listem poleconym, gdy byłem w 7-mej Dywizji Zapasowej. (...)

Moja drużyna poszła na patrol, bo zgłoszono, że w oknie jednego domu jest pepanc, trzeba go zniszczyć. Rzeczka płynęła przez wąwóz, ale okazała się zbyt głęboka, by ją przejść. W drodze powrotnej mieliśmy okazję popić trochę wina i miałem już mocno w czubie. Gdy wracaliśmy obserwator drugiej kompanii wziął nas za Niemców i wywołał artylerię, która nas ostrzelała. Uszliśmy z tego, ale gdy wróciliśmy, wściekły pobiegłem do niego z tompsonem gotowym do strzału – całe szczęście, że ktoś mi broń wybił z rąk… Mój dowódca, podporucznik Błahut przestrzegł mnie, bym tego więcej nie robił bo mogę trafić pod sąd polowy. Tym razem upiekło mi się tylko dlatego, że obserwator faktycznie niesłusznie wywołał ogień na własne siły. Od tego przykrego zdarzenia nigdy już w czasie akcji nie piłem.

Pewnego dnia usłyszeliśmy nad sobą lekkie wybuchy, spoglądamy, a na nas lecą ulotki propagandowe. Niemcy przez megafon nawołują nas do przechodzenia na ich stronę, gdyż alianci nas zdradzili…

Po Jałcie wiedzieliśmy, że dla nas nie ma już żadnej nadziei, że walczymy już tylko o honor, więcej o nic. Załamanie było straszne. Straciliśmy zaufanie do aliantów. Oficerowie też nie byli w stanie nam nic wyjaśnić, sami porażeni tymi wiadomościami. Walczyliśmy jednak nadal. Szliśmy wszędzie, dokąd nas posyłano, ale czuliśmy się już nie jak polscy żołnierze, ale jak najemnicy. W dodatku, wiedzieliśmy, że wojna ma się ku końcowi, więc każdy starał się uchronić od niepotrzebnej śmierci czy kalectwa.

I tak doszliśmy do bitwy o Bolonię. Miasto obwarowane od powodzi, położone w równinie, dobrze zagospodarowane, wokół sady owocowe – wspaniałe miejsca do zamaskowania. Z drugiej strony kanału – doskonałe schrony i stanowiska broni maszynowej. Ale przejścia przez kanały – to wąziutkie deski, szerokie na jedną stopę.

Dowieziono nas pod nasyp na kanale, do sadu oliwkowego. Wysiedliśmy, mając ze sobą tylko chlebaki. Każdy pogrążony w niepewnych myślach co do przebiegu bitwy. Dostaliśmy zapasowy prowiant i czekamy na bombardowanie, które ma poprzedzić natarcie. Po południu już z daleka usłyszeliśmy szum motorów ciężkich bombowców. Po naszej prawej stronie jest Korpus Nowozelandzki, a po lewej – nasz 5 batalion.

Tak się stało, że bombowce zrzuciły kilkanaście bomb za wcześnie. Spadły na stanowiska 5 batalionu i wyrządziły duże straty. Nadchodzi rozkaz do natarcia. Z trudem przechodzimy po wąskiej kładce, uginającej się jak na sprężynach. Pierwszy pluton miał duże straty. Byli ranni i zabici. Dzień był słoneczny, ale po bombardowaniu, trwającym kilka godzin, kłęby kurzu i dymu zaćmiły słońce. Zmieniliśmy pierwszy pluton, posuwając się do przodu po bokach drogi. Minęliśmy oddziały artylerii angielskiej i doszliśmy do drugiego kanału nie napotykając nieprzyjaciela. Przed kanałem – gołe pole, przed nami czołgi i specjalne opancerzone buldożery. Usiłują zrobić przejście dla czołgów – kompania czeka.

Dostaję rozkaz wraz z jednym pomorzaninem iść do tyłu na wywiad. Zostawiam broń przeciwpancerną, a biorę tompsona. Pochyleni, szybko, jak się tylko da biegniemy do przodu, wpadamy do jamy po pocisku. Wyglądamy poza nasyp. Niemców nie widać. Machamy rękami, aby kompania przychodziła – i w tej chwili wpada pomiędzy nas pocisk naszej artylerii – my skoczyliśmy na bok. Na szczęście nie wybuchnął.

Natarcie postępuje nadal, wokół piękne i bogate zabudowania… W końcu wszystko ucicha, po naszej lewej stronie - Bolonia. Amerykanie idą od strony gór. To oni mieli zdobywać Bolonię, a nie my – tymczasem stało się inaczej. To myśmy miasto zdobyli.

Przed tą bitwą otrzymaliśmy zakaz plądrowania po domach. Nie mogliśmy już nawet nocować w domach.

Nazajutrz, około 10-tej rano – zbiórka kompanii. Szef ogłasza, że BBC podało wiadomość o zakończeniu działań wojennych. W kompanii zapadła grobowa cisza. Co najmniej pięć minut nikt nie wypowiedział ani słowa, a potem – cicha radość, że udało nam się przynajmniej ujść z życiem.

Szef kompanii zwraca się do mnie z gratulacjami. Przyznano mi Krzyż Walecznych i stopień kaprala, ale tylko tytularny, bo Anglicy żołdu już nie dadzą. Machnąłem ręką, nie jest mi potrzebny taki awans...

Order Wojenny Virtuti Militari Klasy V nadawany jest za osobisty wkład i wyczyn bojowy. W 3 Dywizji Strzelców Karpackich tym Orderem zostało udekorowanych tylko 26 szeregowych na ogólny stan: 26000 oficerów, podoficerów i szeregowych.

Tadeusz Żukowski

Kawaler Orderu Wojennego Virtuti Militari V klasy

Plympton S. A. Australia

Wstecz