Janina ŁUSZCZYŃSKA

„Przeminęło z wiatrem...”

Ileż razy powracałam w swoim życiu myślą do dziejów losu Scarlett O’Hary z „Przeminęło z wiatrem”. Książki, która z lektur kobiecych zrobiła na mnie największe wrażenie. Spośród innych bohaterek właśnie Scarlett wydawała mi się najbardziej żywą i autentyczną postacią. Kobietą silną i pragnącą żyć. Za wszelką cenę żyć dobrze: mieć ładny dom i piękne stroje, znajomości w świecie i pieniądze. Kochający ją Rett, ojciec jej dzieci, z którym nie liczyła się specjalnie jako z mężem, powiedział o niej, że „zdobyła cały świat i straciła duszę”. Nie widziałam w sobie zadatków, by zdecydować się na podbój świata. Duszy stracić też nie chciałam, bo otrzymałam w domu wychowanie katolickie.

Urodziłam się w czasie wojny w 1943 r. w drewnianym domku swego pradziadka Szymona Zacharewicza, pomiędzy Ponarami a Dobrą Radą przy ul. Rawiańce. Nasze groby rodzinne jeden przy drugim znajdują się na Cmentarzu Ponarskim, który my zwykliśmy nazywać „Ponarską górką”. Naszym kościołem parafialnym był nigdy nie dokończony kościół pw. Serca Jezusowego, wzniesiony wg projektu autora Trzech Krzyży wileńskich, Antoniego Wiwulskiego. Od naszego domu do kościoła było ładnych parę kilometrów, ale, oczywiście, tam i z powrotem chadzało się pieszo. Tu zostałam ochrzczona, doprowadzona do Pierwszej Komunii Świętej. W 1960 r. kościół zamknięto, przebudowano i oddano na „potrzeby kulturalne” dla budowlanych.

Za mego dzieciństwa Rawiańce (swoją ulicę na uboczu miasta traktowaliśmy jak zaścianek) liczyły 11 domów. Mieszkali tu od pokoleń Stankiewiczowie, Tunkiewiczowie, Lisowscy, Zacharewiczowie. Zacharewiczów, bliższych i dalszych krewnych mego ojca Adolfa, było najwięcej. Rodzice byli gospodarzami „na swoim” i utrzymywali się z tego, co wyhodowali w polu, sadzie czy oborze. Nasza ulica bardzo przypominała wieś. Znajdowała się z dala od zgiełku miejskiego, miała jedną drogę (jeszcze wtedy nie wyasfaltowaną), przy każdym domku był ogródek, gdzie długo kwitły kolorowe floksy, georginie i malwy. Każdy miał drzewka w sadzie, kawałek ziemi. Kawałek, gdyż w czasach sowieckich „oskubali” nas „ze zbędnych hektarów”.

Nie opodal przebiega kolej. To dlatego w czasie II wojny światowej Niemcy rozbili tutaj obóz. Z naszych nikogo nie ruszali, a stosunki żołnierzy i rdzennych mieszkańców układały się na stopie raczej pokojowej. Niemcy nieraz prosili o coś z artykułów spożywczych, czasem pożyczali, na przykład, patelnię. Ze względu na liczną rodzinę, patelnia u nas była duża, ale jedna. A podczas wojny nie było specjalnie ani za co, ani gdzie ją kupić. Za którymś razem mama postanowiła o nią się upomnieć, gdyż stwierdziła, że „stanowczo za długo to trwa”. Składając wizytę w obozie żołnierzy niemieckich zobaczyła, że na tej patelni Niemcy smażą... żaby. Mamusia patelnię przyniosła. Umytą. Jednak od razu z obrzydzeniem zdecydowała, że nadaje się tylko do wyrzucenia. A o tym wypadku pamiętała przez całe swoje życie.

Wojny, oczywiście, nie pamiętam. Znam ją tylko z opowiadań. Ktoś wychodził i nie wracał. Ktoś inny wracał bez ręki lub bez nogi, najczęściej chory na gruźlicę, jeszcze wtedy nieuleczalną. Jak i wtedy, tak i po wielu latach, kiedy się mówiło o wojnie powszechnie śpiewano: „Wróć, Jasieńku, wróć...” Często na spotkaniach rodzinnych wspominano o tym, że będąc niemowlęciem „uratowałam” matce życie. Moja mama, by nas wykarmić, nosiła krowie mleko do rodzin żydowskich. Któregoś ranka jak zwykle udała się z mlekiem, trzymając mnie na ręku, do znajomej Żydówki. Zobaczyła, że przez Rawiańce Niemcy pędzą... Żydów. U nas już wiedziano, że wcale nie do obozu pracy, jak początkowo głosiła propaganda. Mieszkańcy Rawiańc byli świadkami, jak ustawiano nad dołami nie tylko Żydów i bez pardonu strzelano, a potem przysypywano ziemią. Mówiono, że przed egzekucją oprawcy raczyli się wiadrami wódki, że strzelali popisowo: jeden np. do matki, drugi do dziecka. Mamusia po latach opowiadała dygocząc ze strachu: „Dziatki, ich zasypali, a ziemia jeszcze długo, długo się ruszała...”

Tego pamiętnego ranka mamusia zobaczyła w tłumie znajomą Żydówkę z ul. Dominikańskiej. Wiedziała, że idzie tam, skąd się nie wraca... Mocno poruszona rzuciła jej kawałek chleba. W sekundę później poczuła lufę karabinu na skroni. Ale inny żołnierz wskazał ręką na mnie mówiąc: „Klein Kind”. Zostałyśmy żywe.

Nas, dzieci, w rodzinie Weroniki i Alfonsa Zacharewiczów było dziewięcioro (5 braci i 4 siostry). Ja przyszłam na świat jako przedostatnia, czyli ósma. Dopóki żył ojciec, radziliśmy sobie. Zmarł, ku naszemu nieszczęściu, w 1949 r. Miałam wówczas 6 lat. Mieszkała z nami jeszcze rodzona siostra ojca, Stefania. Była inwalidką, nie miała jednej ręki.

„Ogród warzywny z grzędami kukurydzy, jasnożółtych dyń, fasoli i rzepy, był porządnie wypielony i ogrodzony płotem. W sadzie, pod długimi rzędami drzew, rosły w trawie tylko stokrotki. Na jabłkach i na różowych, pokrytych puszkiem brzoskwiniach, ledwie widocznych w gąszczu liści, lśniły promienie słońca. Za sadem ciągnęły się faliste pola bawełny, ciche i zielone pod błękitem jasnego nieba. Kaczki i kurczęta szły w stronę pól, bo pod krzaczkami, w miękkiej ornej ziemi znajdowały się najtłuściejsze robaki i ślimaki”. („Przeminęło z wiatrem”). Tak było na ziemi rodziców Scarlett, w Tarze. Nasza, wileńska ziemia żyzną nie była nigdy. W dodatku w okresie powszechnej kolektywizacji nam ziemię zabrano, pozostawiając tylko ogród dookoła domku. „W zamian” mama z rąk Sowietów otrzymała medal Matki-Bohaterki i żadnych świadczeń socjalnych.

Moja mamusia - Weronika Zacharewicz ze Stankiewiczów trudy prowadzenia domu, wychowywania i wyżywienia sporej gromadki przez wiele lat niosła samotnie. Naszą tradycyjną kolacją były ziemniaki w mundurach, kiszona kapusta i kiszone ogórki. Na śniadanie było jajko, a od czasu do czasu każdy dostawał pół szklanki mleka, które w zasadzie było przeznaczone na sprzedaż. Obiad składał się wyłącznie z „podkłódki”, czyli zupy ziemniaczanej zaprawianej mąką. Czasami gotowaliśmy np. perłówkę. Jakoś ostatnio wnuk mnie zapytał: „Babciu, a czy za twojego dzieciństwa były kanapki i z czego je robiliście?” Nasze domowe kanapki to był kawałeczek chleba skropiony oliwą i posypany solą... Dlatego tak bardzo wyglądaliśmy świąt. Nasza mamusia powtarzała: „Dziatki, jak by się nie układało w życiu, lepiej biedniej zjeść na co dzień, ale polskie święta od wieków obchodzono świątecznie...”

W naszym domu nie czekało się Bożego Narodzenia, bo choć choinka i była wielkim przeżyciem, daremnie było oczekiwać pierwszej gwiazdki, którą kojarzono z prezentami. Nie było komu i za co nam je sprawić... Wszyscy natomiast lubiliśmy Wielkanoc. Bo nawet szynka wtedy była, a ten smak, pieszczący podniebienie tylko raz do roku, pamiętam do dziś. Ja osobiście najbardziej czekałam na biały ser z masłem i bieloną kawą. Zanim usiadło się przy najdłuższym w roku uroczystym śniadaniu, chodziło się na rezurekcje. A te moje pierwsze rezurekcje były właśnie przy ul. A. Wiwulskiego w nie dokończonym, więc frapującym na swój sposób, kościele Serca Jezusowego.

Moja szkoła nosiła nazwę „Żółta ruta” i mieściła się tu, gdzie obecnie Szkoła im. Szymona Konarskiego. Do tejże szkoły, ale już pod nr 29, chodziły później moje dzieci. W rodzinie były problemy nie tylko z wyżywieniem nas, ale też z ubraniem. Dlatego z zapartym tchem czytałam o strojach Scarlett O’Hary, w których „wyglądała jak obrazek”.

Przez długie lata miałam z siostrą Gienią tylko jeden wspólny płaszcz. Ten sam na jesień, zimę i wiosnę. Dzieliłam go z Gienią, gdyż ona uczyła się w pierwszej zmianie, ja chodziłam na drugą. W deszcz, ziąb czy mróz, wybiegałam z domu pędem (wszak bez płaszcza) w kierunku przystanku autobusowego, skąd z kolei rozebrana biegła do domu Gienia, gdyż płaszcz oddawała mnie. Pewnego razu otrzymałam w szkole paltko (ciemne i smutne jak ta nasza rzeczywistość) i buty. Pamiętam, była jesień. Wykopki, niesamowity chłód - wszyscy się obawiali mrozów. Nie było mowy o chodzeniu do szkoły w tym czasie, bo żyliśmy z tego co wyrosło na polu.

A moja wychowawczyni wstydziła mnie przed klasą, za każdym razem zarzucając mnie, że przez całe życie się nie odwdzięczę za to, co zrobiło dla mnie państwo radzieckie - kupiło palto i buty. Rozpłakałam się, rzuciłam palto i zdjęte z nóg buty przed nauczycielką. Do domu wróciłam... boso i w samej tylko sukieneczce. Zapalenie płuc - to było „małe piwo”, gdyż po kuracjach w szpitalach leczyłam się w sanatorium. Trwało to w sumie 14 miesięcy. Kiedy wróciłam do nauki, mieliśmy już inną panią. Ale, ku mojemu zmartwieniu, nie było też nauczyciela języka rosyjskiego i literatury, którego cała szkoła nazywała „Antylopą” z powodu jego wzrostu. Powiadali, że zwariował, a ja bardzo tym się przejęłam. Był człowiekiem niezwykle łagodnym, miłym i kulturalnym. Umiał współczuć, zawsze zapytał co i jak? Zawdzięczam mu wiele ciepła i serdeczności. W szkole marzyłam o tym, by zostać nauczycielką. Pasjonowała mnie historia. Ale jakie tam studia, skoro nasze ferie i wakacje letnie, jak też niedziele, były pasaniem cudzego bydła na pastwisku. Chodziłam też pilnować dzieci. Jedna gospodyni dawała mi rekomendację do drugiej, więc wędrowałam od domu do domu. Brano mnie również do prania bielizny pościelowej, a miałam tylko 13 lat.

U naszej cioci Stefanii Drozd zamieszkała moja rówieśnica Marysia Karpowicz. Ciocia była krawcową, więc Marynia uczyła się od niej krawiectwa. Marynia była moją bliską przyjaciółką, razem chodziłyśmy na zabawy taneczne. Dzięki niej mogłam od czasu do czasu mieć świeżą bluzeczkę czy sukienkę. Marysia zwykle szyła dla mnie i dla siebie z tego samego materiału, ale wymyślała inny krój. Ale i tak często wyglądałyśmy jak siostry bliźniaczki. Za trzy dni prania u jednej z pań przy ul. Kalwaryjskiej otrzymałam 5 rubli. Starczyło tego jedynie na tani perkalik. Wybrałyśmy czerwony, gdyż zbliżała się Wielkanoc, a była wówczas moda na czerwone sukienki z ogromnymi kieszeniami - na jajka, gdyż w Rawiańcach nie tylko dzieci, ale i młodzież chodziła z przyśpiewkami od gospodarza do gospodarza.

Potańcówki, wieczorynki, pikniki i zabawy fantowe zwykle były u nas w domu. Mama była człowiekiem łagodnego charakteru. Spokojna, układna, serdeczna pozostawała do końca życia w dobrej komitywie z sąsiadami. Młodzież więc chętnie gromadziła się w naszym domu. Tym bardziej, że moi starsi bracia grali na akordeonie i perkusji (właściwie wtedy jeszcze na harmonii i bębnie własnoręcznie zrobionym ze skóry psa). Koleżanki zapraszały na swoje wesela. Jedną z tradycji, której dziś nie ma, było kupowanie welonu dla panny młodej przez drużbantki, które o północy starały się go złapać, kiedy panna młoda zrywała go z głowy przed spaleniem wianuszka.

Na weselu u mego brata Mietka była rodzina jego żony, Ireny Łuszczyńskiej z podwileńskich Kuprijaniszek. Kiedyś więc trafiłam do Kuprijaniszek na młodzieżową zabawę i ja. Jako pierwszy do tańca zaprosił mnie Janek Łuszczyński, najbardziej przystojny i rozgarnięty chłopak spośród swoich. Tak zaczęły się nasze - Jana i Janki - spotkania w Wilnie. Zwykle szliśmy do kościoła na sumę, a potem do kina. Chodziliśmy ze sobą prawie 3 lata. Nigdy nie zapomnę wieczorynki w jego stronach, podczas której jego mama wpadła zobaczyć jak się młodzież bawi, a jeden z zadziornych chłopaków wyciągnął mnie na środek sali i zaczął krzyczeć: „Pani Zofio, oto przyszła synowa pani!” Wszyscy w śmiech, a ja płonęłam ze wstydu. Ale tak i było. Pobraliśmy się w 1963 r. Mego Janka zabrano do wojska. Córka urodziła się pod nieobecność taty. A kiedy wrócił, „przyjemnie było pokazywać się u boku Retta” (myślałam, jak w swoim czasie Scarlett z „Przeminęło z wiatrem”). Dopiero po latach zrozumiałam, że nie uroda zdobi człowieka i że życie składa się nie tylko ze świątecznych dni i towarzyskich wizyt, lecz z szarej codzienności. Brak pieniędzy i pracy, trudna sytuacja materialna wpływa negatywnie na stosunki w rodzinie, a nawet na gorące uczucia, jeżeli nie mamy w sobie siły woli, by je pielęgnować.

Zamieszkaliśmy w domu mojej mamy. Przez długie lata dzieliliśmy z siostrą jeden pokój, który służył nam jednocześnie i za kuchnię, i za łazienkę. Było nas troje, siostry rodzina liczyła tyleż osób. Pokoik „odgrodziliśmy” wspólną szafą na ubrania. Mąż pracował w Wileńskim Zakładzie Podzespołów Radiowych jako malarz, a później stolarz. Ja również tutaj pracowałam w latach 1959-1993. Kiedy powiększyła nam się rodzina, otrzymaliśmy tzw. „chruszczowkę”: trzy maluśkie pokoiki, a każdy przejściowy oraz kuchnię, w której mogą jednocześnie zmieścić się tylko 2 osoby. Dziś mieszka nas tutaj siedmioro. Odeszłam na emeryturę jako inwalidka II grupy. Mam cukrzycę, dolega mi nadwaga i nadciśnienie. Często źle się czuję (zdarzało się, że zabierało mnie pogotowie z kościoła, gdyż zasłabłam). Niektóre leki powinnam zażywać codziennie, ale jest to niemożliwe ze względów finansowych. Mam dług za mieszkanie, który wynosi ponad 3 tys. litów. Kiedy stan zdrowia zmusza iść do lekarza, otrzymuję receptę, którą powinnam zrealizować w ciągu 10 dni, a ja po prostu nie mam za co.

Staraliśmy się żyć w miarę uczciwie. Dbaliśmy, by nasze dzieci nie miały tak trudnego dzieciństwa jak my. Najwidoczniej jednak gdzieś popełniliśmy błąd, bo i choroby dzieci przebyte w dzieciństwie wszystkiego nie usprawiedliwią. Życie osobiste syna się nie ułożyło. Wrócił do nas, ale żyje dla siebie, a nie zawsze z rozsądkiem. Córka nie potrafiła utrzymać się dłużej niż kilka miesięcy na żadnej z prac. Nam, dziadkom, podrzuciła troje wnuków, których wychowaliśmy od pieluszek. Najmłodszy wnuczek do szkoły nie uczęszcza, gdyż nie mieliśmy za co kupić mu butów, odpowiednie ubranie, wyposażyć jako ucznia do szkoły, a ma już 8 lat. Mąż jest po ciężkiej operacji nogi. W dużej mierze trzymamy się dzięki ludzkiej życzliwości. Przed kilkoma laty otrzymywałam paczki żywnościowe z Polski, które nieraz były naszym ratunkiem. Najwięcej dobra zaznałam od swojej stryjecznej siostry Wandy, dzięki której moi wnukowie mają niektóre ubranka, takie rzeczy, jak plecaki do szkoły i od czasu do czasu mogą pójść do fryzjera.

Niestety, teraz rzadko się uśmiecham. Za to często rozpamiętuję te prorocze słowa z „Przeminęło z wiatrem”, że nie trzeba już „zbierać połamanych kawałków i zlepiać ich razem, i wmawiać sobie, że sklejona całość jest równie ładna i nowa. Co jest złamane - zostanie złamane i wolę wspominać to takim, jakim było w najlepszych chwilach, niż sklejać i przez całe życie patrzeć na ślady połamań”... A przyznać się sobie już czas, że nie tylko marzenia, ale i życie... przeminęły z wiatrem.

Wspomnienia spisała

Liliana Czerniawska

Wilno

Wstecz