Władysław Tomaszewski

Prawdziwy Polak? Prawdziwy Człowiek...

„Dobry koń w zaprzęgu pada…” - zwykł był mawiać dyrektor Płacieniskiej Szkoły Podstawowej. Wiedział? Przeczuwał? Może tak chciał? Chociaż ostatnio poważnie niedomagał, nie wyobrażał sobie, że może opuścić nawet jeden dzień w szkole. Pracował do ostatniej chwili. Ścięło go prawie „w zaprzęgu”, w drodze ze szkoły.

„Mocny był chłop, wytrwały” - mówią Jego koledzy z dawnych czasów studenckich. Mocny, mocniejszy niż jego serce, które pewnego dnia odmówiło posłuszeństwa. Odszedł nagle w grudniu ubiegłego roku, prawie w Wigilię Bożego Narodzenia... Najbliżsi, przyjaciele, koledzy do dziś nie mogą się z tym faktem pogodzić.

We wrześniu ubiegłego roku minęło 40 lat od chwili, gdy Władysław Tomaszewski został dyrektorem szkoły w Płacieniszkach. Można by powiedzieć, że po raz pierwszy przekroczył jej progi jako młody chłopak… Po to, by oddać jej całe życie.

Był to dom z tradycjami - polski, katolicki

Urodził się 18 stycznia 1935 roku we wsi Giedrojciszki rejonu wileńskiego. Matka Józefa Tomaszewska ze Świetlikowskich pochodziła z Pikieliszek, ojciec Bolesław - z Podbrzezia.

Rodzice należeli do średniozamożnych rolników. Uprawiali ponad 7 hektarów ziemi, mieli też parę hektarów lasu. Byli bardzo pracowici. W domu Tomaszewskich, nawet w najcięższych wojennych i powojennych czasach, nikt nie zaznał większego niedostatku. A dom należał to tych, w których z wielkim pietyzmem pielęgnowano narodowe i katolickie tradycje.

- W domu męża do świąt szykowano się bardzo starannie. Nieraz, a u rodziców męża bywaliśmy dość często, miałam okazję to obserwować - wspomina pani Jadwiga Tomaszewska. - Przed świętami odbywało się nie tylko generalne sprzątanie, ale też odnawianie, malowanie mieszkania. Na Święta Wielkanocne w kącie pokoju zawsze ustawiano „gaik”, na stole obok zielonego owsa królował baranek i, oczywiście, czerwone jajka w wianuszku z zieleni. Święta Bożego Narodzenia nigdy nie obyły się bez choinki, na Zielone Świątki ganek zdobiono dwiema brzózkami, a i cały dom w tym dniu tonął w zieleni.

W domu tym zawsze panował prawdziwy kult polskości. Rodzice nigdy się nie pogodzili z faktem, że nagle znaleźli się poza granicami Polski, właściwie pod sowiecką okupacją.

- Gdy za czasów radzieckich Litwa przestawiła się na czas moskiewski i strzałki zegarów należało przesunąć o dwie godziny do przodu, mama Władysława nigdy tego nie uczyniła - kontynuuje pani Jadwiga. - Zegary w domu Józefy Tomaszewskiej wskazywały czas warszawski, aż do dnia jej śmierci w 1980 roku.

Tomaszewscy nie tylko pielęgnowali w swoim domu polskość, ale też o nią walczyli. W latach 1942-1943 prawie wszyscy chłopcy ze wsi wstąpili do AK. Władysław był wówczas małym chłopcem, siostra Ania miała zaledwie 12 lat, a najstarszy z rodzeństwa, Adam - 19. Adam na ochotnika zgłosił się do partyzantki, chociaż był wówczas prawą ręką ojca w gospodarstwie. Najstarszy z braci Tomaszewskich po wojnie do domu już nie wrócił. Brał udział w operacji „Ostra Brama”. W 1944 roku wraz z innymi towarzyszami broni został przez Sowietów rozbrojony i internowany. Trafił do Kaługi, gdzie z takich chłopców jak on, pod dowództwem radzieckich oficerów, sformowano pułk piechoty. Po zakończeniu rekruckiego szkolenia, żołnierzom pułku wydano broń, nowe umundurowanie i zaczęto przygotowywać do przysięgi.

- Przysięgać mieli jako obywatele radzieccy, po rosyjsku, bez słowa wzmianki o Polsce - wspomina pani Jadwiga na podstawie rodzinnych opowiadań. - Pułk odmówił złożenia przysięgi w takiej formie, został więc rozbrojony, przebrany w stare mundury i skierowany na ciężkie roboty przy wyrębie lasu. Praca była mordercza, narzędzia mieli prymitywne, a normy ponad siły. Mieszkali w ziemiankach, które sami musieli kopać. W tych bydlęcych warunkach Adam odmroził palce u nóg. Skończyło się to amputacją. Bodajże w 1946 roku wraz z innymi został repatriowany do Polski. Do domu wrócić już nie mógł. Tułał się przez jakiś czas po Polsce. Po jakimś czasie założył tam rodzinę, zamieszkał w Kowarach. Po raz pierwszy odwiedził rodziców dopiero w 60. latach. Partyzantka i piekło Kaługi odbiło się na jego zdrowiu. Zmarł w 1975 roku. Swojego bratanka mąż poznał już po śmierci brata, dopiero w 2000 roku.

Zastąpił rodzicom starszego syna

Rozpacz rodziców z powodu tego, że Adam po wojnie nie wrócił, była wielka, tym bardziej, że inni chłopcy ze wsi wracali. A czasy były ciężkie. Sowieci obciążyli rolników podatkami. Za nieuiszczenie w terminie groziła wywózka na Syberię. Najgorsza zaś była kolektywizacja, gdy konfiskowano ziemię, bydło, budynki gospodarcze. Jednak Tomaszewscy jakoś sobie radzili, chociaż harowali jak zawsze ciężko.

- Gdy w domu zabrakło starszego syna, podstawowy obowiązek pomocy ojcu spadł na męża - opowiada pani Jadwiga. -Tym bardziej, że teść po wojnie był poważnie chory. Władysław więc już jako nastolatek wykonywał ciężkie prace fizyczne, zaś w czasie szkolnych wakacji odpracowywał za ojca dniówki w kołchozie, nie dawał się przy tym prześcignąć dorosłym mężczyznom.

Jednak rodzice marzyli dla syna o innym, niż kołchozowa „kariera”, losie. Robili, co mogli, by Władek mógł dalej się kształcić. Po ukończeniu siedmioletniej szkoły w Korwiu wyjechał więc na naukę do Szkoły Pedagogicznej w Trokach, następnie wstąpił do Instytutu Nauczycielskiego w Nowej Wilejce, gdzie w 1956 roku uzyskał dyplom historyka. Świeżo upieczonego pedagoga skierowano do Suderwy, gdzie wykładał historię i wychowanie fizyczne. To w Suderwi poznał panią Jadwigę, absolwentkę tego samego Instytutu, który sam skończył, z tą tylko różnicą, że ona była polonistką. Wówczas jeszcze nie wiedzieli, że zwiążą się na całe życie, jakże zgodne, jakże szczęśliwe i jakże... krótkie. Połączyły ich nie tylko złote kółka, nie tylko małżeńska przysięga, połączyła ich też praca. Jeżeli zsumować lata, jakie wspólnie oddali płacieniskiej szkole, otrzymamy 79.

Szkołą rządziła „przewodnia siła narodu”

Czasy, gdy się poznali, pierwsze lata małżeństwa pani Jadwiga wspomina jako trudne, niekiedy tragikomiczne, ale jakże szczęśliwe:

- Nauczyciele nie mieli wówczas łatwego życia, klasy były bardzo liczne, wymagania wobec nas wysokie, brakowało fachowej literatury. Tym niemniej dobrze nam się razem pracowało. Zespół pedagogiczny był młody, zgrany, wesoły.

Najwięcej kłopotów młodym nauczycielom sprawiała „przewodnia siła narodu”. Przewodniczący kołchozu w Suderwi reprezentował typ „partyjnego betonu”, więc cała okolica „partią stała”, a i szkołą tak naprawdę kierowała partia, tym bardziej, że dyrektor szkoły (jako jedyny z zespołu) należał do KPZR. Nauczycieli zmuszano do udziału we wszystkich otwartych kołchozowych zebraniach partyjnych, podczas których częstokroć dostawali zlecenia. Musieli, na przykład, agitować okolicznych mieszkańców do udziału w kołchozowych wykopkach ziemniaków. A i ich samych „przewodnia siła” nie wahała się odrywać od tablic na rzecz podniesienia wskaźników zasiewów lub zbiórki plonów.

- Proszę sobie wyobrazić taki niezbyt sielankowy obrazek - wspomina pani Jadwiga. - Niedziela, w kościele w Suderwi odpust, na który ciągnie odświętnie ubrana okoliczna ludność. A my, nauczyciele, jak niewolnicy siejemy w tym czasie kukurydzę tuż przy drodze wiodącej do kościoła. „Nakaz” partii. Nie mieliśmy wyboru. Zresztą byliśmy młodzi, głupi, nie potrafiliśmy się temu sprzeciwić.

Partia lubiła się wysługiwać młodymi „inteligencikami” i w innych okolicznościach. Na przykład, trzeba było wystawić drużynę na międzykołchozowe zawody sportowe. Przewodniczący chciał zademonstrować, że u niego kołchoźnicy „w wolnym czasie” grają w siatkówkę i koszykówkę. A tak naprawdę to któż z nich w owych czasach miał pojęcie o takich sportach?

- Mąż prowadził w szkole wychowanie fizyczne, więc dwa tygodnie przed zawodami dostał „nakaz” przygotowania drużyny do gry w koszykówkę i siatkówkę. Na szczęście Władka wyręczali w tym nauczyciele. Byliśmy młodzi i oczywiście „podkuci ideowo”, więc wystąpiliśmy na zawodach jako sportujący kołchoźnicy - opowiada pani Jadwiga, a na jej ustach pojawia się rzadki od kilku miesięcy gość – cień uśmiechu.

Organizowali też koncerty w kołchozowym klubie. Pani Jadwiga już nie pamięta, na zlecenie partii czy z własnej inicjatywy, ale to akurat robili z dość dużym zaangażowaniem. Przygotowywali krótkie scenki, a kiedyś nawet wystawili całą sztukę. Młodziutka polonistka Jadwiga prowadziła konferansjerkę, deklamowała wiersze. Nauczyciele sami komponowali muzykę i układali tańce.

- Jakiś tam stworzony przez nas taniec tańczyliśmy nawet we trójkę podczas przeglądu twórczości amatorskiej: Lodzia Kotłowska, mąż (w centrum), no i ja - wspomina. - Wiadomo, poziom naszej twórczości był… niezupełnie na poziomie, ale było wesoło.

Przytuleni czytali trylogię Sienkiewicza

Pani Jadwiga zaprzyjaźniła się z przyszłym mężem jeszcze w Suderwi. Nie tak, żeby od razu tworzyli parę, ale wyraźnie mieli się ku sobie. W 1961 roku Władysław został przeniesiony na stanowisko dyrektora Płacieniskiej Szkoły Podstawowej, Jadwiga jeszcze przez rok pracowała w Suderwi, ale w 1962 roku pobrali się, po czym i ona przeniosła się do Płacieniszek.

Zamieszkaliśmy w pobliskiej wsi Nowosiołki. To była sielanka! - mówi ze wzruszeniem. Ze łzami wspomina, jak to po powrocie z pracy, przytuleni do siebie czytali na głos trylogię Sienkiewicza. Wówczas byli jeszcze tylko we dwoje. A ileż radości było, gdy na świat przyszedł ich pierwszy synek Mietek, a niebawem i drugi - Waldek.

Chociaż bardzo zajęty i oddany sprawom szkolnym, Władysław zawsze potrafił znaleźć czas na zabawę, rozmowę, wspólne majsterkowanie z synkami.

- Pobory nauczycieli, również dyrektora, w owych czasach były nader skromne. Nie mogliśmy rozpieszczać dzieci kupowanymi w sklepie zabawkami. Pamiętam, jak Władysław lepił im z plasteliny żołnierzyków, zbroje, konie, zwierzęta, a nawet czołgi. Bardzo lubili te zabawki. Gdy nieco podrośli, lepili je już własnoręcznie - wspomina pani Jadwiga.

Władysław dużo z synami rozmawiał. Umiał ciekawie opowiadać. To on obudził w nich zainteresowania historią i geografią. Uwielbiał rodzinne spacery. Zabierał chłopców na grzyby, razem też wędkowali. Grał z nimi w szachy i warcaby. Urządzali nawet rodzinne turnieje. Po latach również wnuka wtajemniczył w arkana tych gier. Tak dobrze, że ostatnio wnuk nawet dziadka ogrywał. Wnuczęta, a państwo Tomaszewscy doczekali ich czworo, uwielbiały zabawę z dziadkiem. Niecierpliwie czekały na jego powrót z pracy, prosiły o wspólną zabawę. On wymyślał coś specjalnie dla nich. Robił to bardzo umiejętnie. Bardzo kochał dzieci (zresztą z wzajemnością), zarówno własne jak i całą swoją szkolną gromadkę, a przecież pod jego czujnym okiem wyrosło parę pokoleń.

Bardzo mu zależało na wychowaniu synów w szacunku do pracy. Gdy chłopcy podrośli, Tomaszewscy mieszkali już w mieście, ale w pobliżu szkoły mieli nieduży ogródek, w którym pracowali całą rodziną. W domu też każdy miał swoje obowiązki. Ojciec ściśle przestrzegał ich wykonania, chociaż nie był człowiekiem surowym. Zawsze potrafił znaleźć z synami wspólny język.

Lubił gości, podczas przygotowania przyjęcia, to on grał pierwsze skrzypce i jednocześnie dyrygował całą rodzinką. Promieniował, łapał się za każdą pracę, dzielił obowiązki. Nie istniały dla niego prace typowo kobiece czy męskie. Trudno się dziwić, że teraz, gdy dziadka zabrakło, wnuk Adam pytał z troską przed Świętami: „Babciu, a któż nam teraz chrzan na Wielkanoc utarkuje?”.

Nauczył synów wielkiego szacunku wobec matki. Poprzez własny przykład.

- Był dobrym, czułym mężem, prawdziwym przyjacielem - mówi pani Jadwiga, która nie jest w stanie ukryć, że słowo „był” za każdym razem sprawia jej wielki ból. - Przeżyliśmy wspólnie, w wielkiej zgodzie i wzajemnym szacunku, prawie czterdzieści lat. Synowie nigdy nie słyszeli w naszym domu żadnych kłótni czy chociażby pokrzykiwań. Najgorszą formą „kłótni”, było u nas milczenie. Moje milczenie, bo on ani gniewać się nie porafił, ani chować urazy.

Opowiedział synom o Katyniu

Chociaż z racji zajmowanego stanowiska Władysław musiał w końcu wstąpić do partii (uczynił to pod przymusem dopiero w latach 70.), nie ukrywał przed synami prawdy historycznej. To od niego usłyszeli prawdę o Katyniu, o napaści ZSRR na Polskę. A chłopcy opowiadali o tym szkolnym kolegom. Sama po raz pierwszy o Katyniu usłyszałam nie w domu, lecz właśnie z ust Waldka Tomaszewskiego. Uczyliśmy się w jednej szkole i działo się to podczas kolejnego wyjazdu starszych klas na prace do kołchozu. Waldek był zresztą od dziecka (a chyba i pozostaje) „duszą rogatą”, bezkompromisową, nie znoszącą obłudy i zakłamania, których na przełomie lat 70. – 80. nie brakowało również w szkole.

Państwo Tomaszewscy przez tę prostolinijność i bezkompromisowość młodszego syna mieli wówczas niemałe kłopoty. A było tak: podczas lekcji wychowania patriotycznego, gdy to wychowawczyni zachwalała „wielkie” dokonania Związku Radzieckiego, Waldek nie wytrzymał i publicznie, wobec całej klasy, zarzucił ZSRR wielką zbrodnię. Chodziło właśnie o Katyń. Zbulwersowana wychowawczyni, czując, że sama sobie z tym tematem i tym krnąbrnym wychowankiem nie poradzi, zaprosiła do pomocy tzw. „wojenruka”, czyli specjalistę od wojskowego wychowania młodzieży (byli w szkołach i tacy), który w tej sprawie zarządził prawdziwe śledztwo. Wówczas oberwał i starszy Tomaszewski - Mietek. Obojga „wojenruk” kilkakrotnie wzywał na poważne rozmowy, wypytywał o rodziców, o całą rodzinę, koniecznie chciał wiedzieć, kto chłopcom powiedział o Katyniu. Byli tak dyskretni, że te przykre przesłuchania ukrywali przed rodzicami. Pani Jadwiga dowiedziała się wszystkiego dopiero od zaprzyjaźnionej nauczycielki. Ta zadzwoniła z ostrzeżeniem: „Co też wasi synowie w szkole wyprawiają? To może się źle skończyć”. Jakoś z tego szczęśliwie wybrnęli. Całą rodziną.

Jadwiga i Władysław wychowali dobrych synów. Mają powody do dumy. Chłopcy, chociaż trochę niepokorni, zbuntowani przeciwko zakłamaniu i na wskroś patriotyczni (co w owych czasach było postrzegane jako wady, nie zalety) uczyli się bardzo dobrze. Obaj ukończyli studia, od dawna już mają własne rodziny, które kształtują według wyniesionego z domu wzorca. Dotychczas się zdarza, że pani Jadwiga od obcych jej ludzi słyszy podziękowania… za synów. Po prostu.

Szkoła jak bastion polskości

Płacieniska szkoła pod kierownictwem Władysława Tomaszewskiego była prawdziwym bastionem polskości. Była, jest i pozostaje szkołą wyłącznie polską, chociaż podczas czterech minionych dziesięcioleci władze nieraz czyniły przymiarki do przekształcenia jej w szkołę dwujęzyczną.

- Ze strony władz oświatowych czyniono stałe naciski na rzecz utworzenia w naszej szkole klas rosyjsko- czy litewskojęzycznych - opowiada Franciszek Ilewicz, nauczyciel geografii, który w płacieniskiej szkole naucza już dwadzieścia pięć lat.- Dyrektor nie ustąpił. Potrafił z tego wyjść niezwykle dyplomatycznie i bezkonfliktowo. Nie dowodził swoich racji z pianą na ustach, ale się nie dał. Potrafił coś przemilczeć, czegoś „nie usłyszeć”, „nie zrozumieć” pewnych sugestii. I tak wytrwał, a z nim szkoła.

- Władek był w tej kwestii wyjątkowo konsekwentny - wspomina jego kolega jeszcze z lat studenckich, dyrektor Mejszagolskiej Szkoły Średniej Edward Jaszczanin. - Co prawda nie szedł z władzami oświatowymi na konfrontację, ale też nie uległ naciskom. Wspaniały był chłop i dobry dyrektor. Dowodem na to fakt, że w ciągu czterdziestu lat oddanej pracy nie doczekał nagród czy wyróżnień. Nagradzają z reguły pokornych, usłużnych. On był inny. Miał swoje zdanie i nie chował się za cudzymi plecami, gdy trzeba było je wypowiedzieć. Władze oświatowe o tym wiedziały. Nie bardzo im się to podobało, ale wzbudzało pewien respekt, a nawet szacunek.

W płacieniskiej szkole od zarania działało koło Związku Polaków na Litwie. Zresztą pani Jadwiga Tomaszewska była pierwszą prezeską koła, a pan Władysław aktywnym działaczem. Koła ZPL nie zlikwidowano tu nawet w czasach, gdy władze oświatowe ogłosiły zakaz prowadzenia w szkołach kół Związku Polaków. Dyrektor szkoły był też współzałożycielem i aktywnym działaczem gminnego koła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie.

- Murem stał za polskość, za wiarę - mówi nauczycielka Weronika Błażewicz, która pracuje w tej szkole od 40 lat. - Gdy organizowano jakiś wiec w obronie spraw polskich, zawsze go można było tam spotkać.

- Władysław był Polakiem wielkiego ducha - dodaje Franciszek Ilewicz. - Oburzało go i bolało, gdy ktoś z nauczycieli-Polaków własne dzieci oddawał nie do polskiej szkoły. Nigdy nie opuścił żadnej polskiej imprezy. Czy to festiwal „Kwiaty Polskie”, czy to dożynki w Korwiu albo w Pikieliszkach, nie tylko sam na te imprezy jeździł, ale też innych zachęcał. Organizował rodziców, dzieci. Był zresztą świetnym organizatorem. Na przykład, w dniu imienin Józefa z jego inicjatywy składaliśmy kwiaty na płycie-mauzoleum Marszałka Piłsudskiego. Jeździliśmy z nim, kilku nauczycieli, do Katynia. Wspierał też polską prasę. Uważał, że musi ona być obecna w każdym polskim domu. Sam zawsze prenumerował i czytał „Przyjaźń”, „Kurier Wileński” i „Magazyn Wileński”.

Będąc patriotą, dyrektor płacieniskiej szkoły nie był nacjonalistą. Szanował ludzi innych narodowości, ich język, obyczaje. W sprawach zawodowych najwyższym kryterium oceny była dla niego fachowość, uczciwość. Starał się w szkole stworzyć taką atmosferę, by wszyscy nauczyciele czuli się tu dobrze. Chyba mu się to udawało. Kiedyś, podczas któregoś z kolei antypolskiego show “Vilniji” w rejonowym samorządzie, nauczyciel wychowania fizycznego Pranas Šapkauskas powiedział z trybuny, że on, Litwin, w płacieniskiej szkole czuł się wśród Polaków jak w rodzinie.

Nie zginał karku przed władzą

Dyrektor płacieniskiej szkoły nie znosił pochlebstwa, nie uznawał prywaty. Nie zginał karku przed władzą. Przed dziesięciu laty, podczas sławetnych rządów komisarycznych, kierowniczką wydziału oświaty w rejonie wileńskim była znana skądinąd Danguolé Sabiené. Gdy ta pani, słynąca z nieprzychylności wobec Polaków, musiała ze stanowiska ustąpić, natychmiast znalazła obrońców, którzy zaczęli zbierać podpisy pod petycją na rzecz pozostawienia jej na stanowisku. Podpisy pod petycją „zaproponowano” złożyć również dyrektorom szkół, czyli podwładnym pani Sabiené. Znalazł się wówczas w gronie pięciu (z ponad pięćdziesięciu) dyrektorów, którzy odmówili parafowania tego haniebnego listu.

Zresztą w kwestiach dla polskiej społeczności zasadniczych dyrektor płacieniskiej szkoły nie uznawał kompromisów. Ponieważ był prawie stałym deputowanym (potem radnym) bujwidziskiej (obecnie zujuńskiej) rady gminnej, bronił interesów miejscowej ludności. Miał zresztą poważanie wśród kolegów radnych, a przez to i wpływ na podejmowane uchwały.

- Starał się dopomóc ludziom ubiegającym się o zwrot ziemi - wspomina Franciszek Ilewicz. - A w gminie zujuńskiej zwrot ten przebiega, wiadomo, katastrofalnie, prawdziwi gospodarze są krzywdzeni, więc dla niektórych Władysław był prawdziwą deską ratunku.

Po rozpędzeniu rady samorządowej rejonu wileńskiego, gdy jak udzielny książę rządził tu sławetny pan Merkys, ktoś z ówczesnej Rady Najwyższej upatrzył sobie miejscowość Płacieniszki jako piękne miejsce na dzielnicę willową dla „wybrańców narodu”. Decyzję tę musiała jednak zatwierdzić rada gminna. Ktoś widocznie poinformował mających chrapkę na działeczki decydentów, że jest w gminie cieszący się poważaniem radny, który nigdy się nie zgodzi na oddanie panom politykom cudzej własności, więc próbowali go zmiękczyć. Kilka razy przyjeżdżali do szkoły, prowadzili z nim długie rozmowy, namawiali, prosili, coś obiecywali... Bez skutku. Kategorycznie powiedział - nie. Politycy musieli zmienić kierunek zainteresowania. Otrzymali działeczki w słynnej dziś Tarandzie.

Żadne wybory nie odbyły się bez udziału Tomaszewskiego. Był stałym przewodniczącym komisji wyborczej. Punkt wyborczy mieści się w szkole, więc przed każdymi wyborami zwracał się do nauczycieli z prośbą, by zachęcali innych do aktywności wyborczej. Przypominał, że szkoła na wsi jest prawdziwym ogniskiem oświaty, ogniskiem, które należy donieść też do ludzi dorosłych. Przekonywał, że wybory są okazją do spotkania się ze wszystkimi okolicznymi mieszkańcami, do wysłuchania, co ich trapi, porozmawiania o ich problemach, a nawet do zapoznania ich z sytuacją polityczną. Nikogo jednak nie nakłaniał do agitowania na rzecz jakiejś partii. Uważał, że w takich kwestiach każdy powinien decydować sam.

W czasach sowieckich zatrudnił organistę

W płacieniskiej szkole nawet za ateizujących czasów ZSRR w sposób dyskretny pielęgnowano tradycje chrześcijańskie. Dyrektor świadomie przymrużał oko na sprzeczne z sowiecką ideologią fakty, które w owych czasach musiał, jako ideowy kierownik, zwalczać.

- Potrafił w czasach sowieckich na stanowisku nauczyciela muzyki zatrudnić kościelnego organistę. Toż to był wówczas kryminał... - wspomina z uśmiechem Edward Jaszczanin.

-W czasach, gdy za wiarę, szczególnie nauczycieli, mocno prześladowano, on wiedział, że ja stale chodzę do kościoła. Nigdy nie zrobił mi na ten temat żadnej uwagi - mówi nie kryjąc wzruszenia nauczycielka Weronika Błażewicz.

- Gdy wychodziłam za mąż, to on mnie w zastępstwie zmarłego ojca błogosławił, czyli jak u nas mówią, wyprawiał do ślubu - wspomina nauczycielka Regina Waszkiewicz (36 lat w szkole). - Był to ślub kościelny, a w owych czasach takie rzeczy należało trzymać w głębokiej tajemnicy. Dyrektor mógł za to drogo przypłacić, ale się nie zawahał.

Wiadomo, że święta religijne w owych czasach były dniami pracy. Ale w płacieniskiej szkole w Wigilię Bożego Narodzenia (co prawda tylko w klasach) rozmawiano z uczniami o wieczerzy wigilijnej. Zaś w drugim dniu Świąt Wielkanocnych dzieci przynosiły do szkoły pisanki, którymi obdarowywały nauczycieli. O tej sprzyjającej wobec „owocu zakazanego”, jakim była religia, atmosferze wiedzieli rodzice. Przysyłali czasem nauczycielom kartki, w których otwarcie prosili o zwolnienie ucznia z lekcji na rekolekcje.

- Władysław był bardzo taktowny wobec rodziców i uczniów - opowiada Franciszek Ilewicz. -Zdarza się, że na rodzicielskich zebraniach niektóre matki urwisowatych uczniaków drżą przed tym, co mają usłyszeć. On nigdy żadnej z nich nie upokorzył publicznie, krytykując jej dziecko. Jeżeli miał do ucznia jakieś zastrzeżenia, zgłaszał swoje uwagi na osobności. Przy tym robił to tak delikatnie, że nigdy nikogo nie uraził. Nie znajdzie pani byłego ucznia, który by powiedział coś złego o dyrektorze. Nigdy nie podnosił na dzieci głosu. Owszem, „karał”... Jeżeli uczeń coś przeskrobał, kazał mu, na przykład, napisać dziesięć razy z rzędu: „nie wolno bałaganić”.

Jego zainteresowanie uczniami nie kończyło się z chwilą ukończenia szkoły. Śledził ich dalsze losy. Po wielu latach cieszył się na wieść, że się komuś dobrze wiedzie, martwił się, gdy działo się odwrotnie. Koledzy pamiętają, jak bardzo przeżywał wiadomość, że jeden z uczniów, który ukończył płacieniską szkołę chyba przed trzydziestu laty, trafił do więzienia. Chore dzieci odwiedzał w szpitalu, w razie nieszczęścia, natychmiast organizował pomoc. Gdy jedną z rodzin dotknął pożar, już następnego dnia ogłosił w szkole akcję pomocy.

-Dzieci go szczerze kochały - mówi Franciszek Ilewicz. - Gdy oznajmiono im, że nagle zmarł ich dyrektor, w szkole rozległ się płacz. Na pogrzeb przyszły tłumy byłych uczniów z rodzinami. Ostatni hołd składali mu nawet ci, którzy ukończyli szkołę przed ponad 30 laty.

Koledzy dyrektora płacieniskiej szkoły mówią, że posiadał on niezwykły dar obcowania z każdym, niezależnie od jego stanowiska czy społecznego statutu. Sam nigdy nie bał się pracy fizycznej. Potrafił zdjąć marynarkę, włożyć roboczy kitel i naprawiać gabloty, wbijać gwoździe czy przenosić meble. Miał wiele szacunku dla wiejskich ludzi, szczególnie dla osób starszych.

- Nie wynosił się ponad innych, nie dzielił ludzi na kategorie według ich wykształcenia czy stanowiska - wspomina Regina Waszkiewicz. - Z każdym umiał rozmawiać - czy to z nauczycielką, czy ze sprzątaczką, nigdy nikomu nie okazał swojej wyższości. Nigdy na nikogo nie podniósł głosu. Nie znosił też intryg. Zresztą w szkole nigdy tego nie było. Dyrektor sam był człowiekiem niekonfliktowym i nas nauczył, że musimy żyć zgodnie.

Był bezmiernie uczciwy, życzliwy wobec otoczenia, uczynny i szczery, a przy tym towarzyski i wesoły. Koledzy wspominają, że lubił sobie pożartować, pięknie śpiewał. Ludzie, którzy z nim pracowali, przyjaźnili się, znali go jako kolegę po fachu mówią zgodnym chórem: otaczała go jakaś pogodna aura, w jego towarzystwie było jakoś lekko i przytulnie.

- Lubił swoją pracę, a dzieci, nauczycieli, szkołę wręcz kochał - przyznaje pani Jadwiga. - Bez tego wszystkiego nie wyobrażał sobie życia. Nieraz go namawiałam, żeby zrezygnował ze stanowiska dyrektora, które kosztowało go dużo zdrowia. Bez skutku. Sprawy szkolne, społeczne stawiał na pierwszym miejscu, nie oszczędzał się. W domu, zdarzało się, był nerwowy, w pracy nigdy tego nie okazywał

Może i dobrze, że z niczego nie zrezygnował. Do ostatniej chwili zachował optymizm i radość życia, do ostatniej chwili poświęcał się ukochanej pracy.

-Cudowny był człowiek - mówi pan Franciszek nie ukrywając męskich łez. - Nie mogę się podźwignąć po jego śmierci. Mówią, że ludzi niezastąpionych nie ma, jednak po niektórych zostaje przeraźliwa pustka. Często odwiedzam jego grób, by zmówić pacierz. Za jego dobroć.

Lucyna Dowdo

Wstecz