Widzieć przyszłość

Szczera rozmowa z Jerzym BAHREM, Ambasadorem Rzeczypospolitej Polskiejw Republice Litewskiej

Minął rok od chwili, gdy złożył Pan listy uwierzytelniające na ręce Prezydenta Adamkusa. Tymczasem tak się złożyło, że czytelnicy „Magazynu Wileńskiego”, szczególnie mieszkający za granicą, dotychczas jakby i nie wiedzą, kim jest Pan Bahr, człowiek reprezentujący Państwo Polskie na Litwie? Może na wstępie opowie nam Pan trochę o sobie.

Urodziłem się w starej krakowskiej rodzinie. Na Uniwersytecie Jagiellońskim skończyłem studia - socjologię, później nauki polityczne. Przez pewien czas pracowałem na wyższych uczelniach jako pracownik naukowy. Następnie, jeszcze w latach 70-tych, byłem zatrudniony w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego wystąpiłem ze służby zagranicznej. Na początku lat 80-tych znalazłem się w Austrii, gdzie otrzymałem azyl polityczny. Przeszedłem przez obóz dla uchodźców, przez trzy lata byłem bezrobotny, po czym dostałem pracę w Szwajcarii, w instytucie, który się zajmował Europą Środkowowschodnią, pierestrojką. Taka była epoka. Po uzyskaniu przez Polskę niepodległości, wróciłem do kraju i wystąpiłem do władz z prośbą o umożliwienie mi pracy w dyplomacji. Przy okazji odnaleziono całą moją teczkę osobową, dość „dramatyczną”, związaną z wyjściem - wówczas, w stanie wojennym - z MSZ-tu. Ale to już były inne czasy. Ówczesny minister spraw zagranicznych profesor Krzysztof Skubiszewski zaprosił mnie do pracy w MSZ-cie. Tak się rozpoczęła ostatnia dekada, którą znaczy najpierw mój wyjazd do Moskwy, gdzie byłem szefem wydziału politycznego Ambasady. Następnie zostałem konsulem generalnym w Królewcu, czyli w Kaliningradzie, później - w Ministerstwie Spraw Zagranicznych pełniłem funkcję dyrektora Departamentu Europa-Wschód, zajmującego się praktycznie byłym Związkiem Sowieckim. Po kolejnych dwóch latach otrzymałem nominację na ambasadora Polski na Ukrainie, gdzie spędziłem cztery i pół roku, a jednocześnie - z Kijowa - przez dwa lata pełniłem funkcję ambasadora w Turkmenistanie. Po powrocie okazało się, że nie zagrzeję miejsca w centrali. Bardzo szybko wezwano mnie na Litwę. Być może jednym z czynników, który o tym zadecydował jest to, że jeszcze z czasów studenckich znałem podstawy języka litewskiego.

Właśnie, jest Pan poliglotą. Czy opanowywanie kolejnych języków traktuje Pan jako sposób poszukiwania klucza do danego narodu, do jego kultury, czy też jest to próba udowodnienia czegoś samemu sobie?

Najpierw w szkole średniej, potem w czasie studiów, postawiłem sobie taki cel w życiu, aby o wiele lepiej, niż jest to zwykle u Polaków, poznać sąsiadów. Mówię tak także dlatego, że w okresie komunistycznym nie było możliwości ich poznawania. Z jednej strony, miałem pewną ilość informacji (jak zresztą każde inteligenckie dziecko w Polsce, szczególnie w Krakowie), gdzie dostaje się pewne guarantum wiedzy narodowej, patriotycznej, z drugiej strony wyczuwałem, że ponadto zawsze istnieje ta prawda sąsiada, który trochę inaczej patrzy na wszystko. I ten sąsiad raz jest Niemcem, raz Słowakiem, raz Ukraińcem, raz Litwinem; mamy też sąsiadów Rosjan. Interesowała mnie ich prawda, a elementem tej dociekliwości była chęć i podjęcie nauki szeregu języków naszych sąsiadów, włącznie z rumuńskim. Po latach okazało się, że mogę z tego korzystać. Tak się złożył mój los, że wszystkie te języki na poszczególnych etapach życia bardzo mi się przydały: i niemiecki, i ukraiński, jak też rumuński - bo w pierwszym okresie pracy w MSZ-cie przez cztery lata mieszkałem w Rumunii. No i teraz litewski, a gdzieś po drodze rosyjski... Angielskiego zaś w dzisiejszych czasach nie traktujemy już jako języka obcego.

Rok na placówce to jest okres pozwalający na pewne podsumowania. Jeden z rezydujących na Litwie polskich dyplomatów powiedział kiedyś, że Wilno jest dla Polski placówką nie najważniejszą, ale z całą pewnością jedną z najtrudniejszych. Ze względu na zaszłości historyczne i obecność tak licznej mniejszości polskiej. Jak Pan to ocenia po roku pobytu w Wilnie?

Mogę się z tym zgodzić, ale tylko częściowo. Można sobie wyobrazić, że ktoś, kto przystępował tutaj do pracy dyplomatycznej dla Rzeczpospolitej dobrych kilka lat temu, musiał się zetknąć z pewnym stanem „odmrożenia”. Niepodległość Litwy przyniosła ze sobą określoną sytuację - wszystko to, co zostało kiedyś unieruchomione przez nienormalny system społeczno-polityczny i było przez cały czas w stanie hibernacji - uległo rozmrożeniu. Ani my, ani Litwini nie mieliśmy czasu i możliwości, aby przez blisko pięćdziesiąt lat wzajemnie lepiej, dokładniej, precyzyjniej i, powiedziałbym, sprawiedliwiej po obu stronach się poznać. A to jest bardzo ważne. W tym kontekście, w związku z tym, że dyplomata z racji swojego zawodu jest zawsze troszeczkę skrępowany określonymi zasadami politycznego zachowania się (tym co się po angielsku nazywa political correction), to w Wilnie był on konfrontowany z dużymi problemami. Natomiast sam fakt istnienia mniejszości nie jest „kłopotem”. Mniejszość polska jest tutaj elementem bogactwa narodowego; to coś, czego powinniśmy strzec jak oka w głowie. A fakt, że to przynosi ze sobą jakieś sprawy do rozwiązania, jest po prostu kawałkiem życia. Ja jestem obecnie w sytuacji już łatwiejszej. Pewne stany wyjściowe są już bowiem za nami, mniejszość polska wie, czego może oczekiwać, co osiągnęła, ma już określony dorobek, za nami dziesięć lat niepodległości. Również Państwo Litewskie okrzepło, ma też pewne doświadczenie w postępowaniu z mniejszościami. To nam zdecydowanie sytuację ułatwia. Natomiast ogólnie powiedziałbym, że: jest pewna specyfika tego kraju, dlatego, iż z jednej strony mamy do czynienia z normalnymi stosunkami międzypaństwowymi, ze wszystkimi wynikającymi z tego obowiązkami i prawami, a z drugiej strony - z państwem, w którym jest największy w świecie odsetek Polaków. A więc jest to państwo szczególne. To nie jest tak, jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie dziesięć milionów Polaków rozsypało się po całym kraju. Tutaj to jest coś, co istnieje na zasadzie: krew z krwi, kość z kości tej ziemi. Będąc politykiem trzeba wyciągnąć wnioski i z tego pierwszego aspektu - stosunków dwupaństwowych, jak i z faktu istnienia polskiej mniejszości narodowej, która z całą swoją specyfiką tu żyje i będzie żyć.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tym pierwszym aspekcie - przy stosunkach międzypaństwowych. Polska i Litwa są partnerami strategicznymi. Mają te same cele i dążenia eurointegracyjne. Polska występuje w roli adwokata Litwy w Sojuszu Północnoatlantyckim, nasi prezydenci często jednym samolotem latają na różnego rodzaju międzynarodowe zgromadzenia. Polska sprawia wrażenie państwa wręcz nadopiekuńczego wobec swojego mniejszego sąsiada. Czasem odnosimy wrażenie, że niektórym politykom litewskim to się nie podoba, że Litwa boi się uduszenia w tym „czułym uścisku”.

Po pierwsze: trudno mi się wgłębić w duszę polityka litewskiego, bo ją za słabo znam. Po drugie: nie wiem, na czym te obawy miałyby polegać? Podejrzewam, że w odpowiedzi na to pytanie musiałby być zawarty element psychologiczny, związany z kompleksami. Niezależnie od tego, czy jest to kompleks wyższości, czy niższości, na pewno w sytuacji, kiedy on zaistnieje, trzeba go brać pod uwagę i ... leczyć. Natomiast jest mi bardzo trudno mówić o konkretnych odczuciach poszczególnych ludzi, nie jestem w ich skórze. Mogę tylko powiedzieć, że jestem „małym” Polakiem w stosunku do „dużego” Niemca i nie mam wobec niego najmniejszego kompleksu niższości. Problem nie wynika z tego czy się jest małym, czy wielkim narodem w sensie liczebności. Wielkość nosi się w sobie. Jest ona zawarta w fakcie niepodległości kraju, który reprezentujemy. Już samo to jest wielkie. Wielkość tkwi również w tym, na ile jesteśmy dla partnera interesujący. I jeżeli czegoś sobie można życzyć w naszych stosunkach, to jeszcze o wiele większej aktywności poszczególnych ludzi. Bo za nią idzie bezpośredni kontakt i omawianie tego, co interesuje obu partnerów. A jak spotykają się oni na gruncie, który obojgu jest dobrze znany, to kompleksy mają o wiele mniejsze szanse zaistnienia i wiele spraw można rozstrzygnąć, odsunąć, wyeliminować. Nie ma innej możliwości dojścia do siebie, jak tylko poprzez aktywność. I to jest formuła także na stosunki polsko-litewskie.

Faktem jest, że tego braku zaufania między naszymi państwami z każdym rokiem jest coraz mniej...

Dziś problem widzę nie w braku zaufania, a w czymś innym. Tak naprawdę brakuje nam wszystkim - i w Polsce, i na Litwie, i w wielu innych krajach - pewnej fantazji i wizji czekających nas zmian. Kiedyś z bardzo wysokim litewskim urzędnikiem rozmawiałem na temat polskiego szkolnictwa. Na koniec tej rozmowy powiedziałem do niego: „Ja tu przez godzinę wykłócam się z panem o jakieś dwie polskie szkoły na prowincji, bo wy dziś uważacie, że ta szkoła powinna być połączona z inną, czy zreorganizowana i to wydaje się wam problemem. Tymczasem zapewniam pana, że za dziesięć, piętnaście lat w tym kraju problemem dla urzędników będzie szkoła dla dzieci z Bangladeszu, z Kaszmiru, ze Sri Lanki... Bo wy, będąc w Unii, już nie będziecie chcieli sami sprzątać waszych ulic i ktoś będzie musiał to robić. Może to być człowiek, który przybędzie na przykład z Bangladeszu, po czym się okaże, że ma ośmioro dzieci i te dzieci muszą w demokratycznym kraju chodzić do szkół. My czasem nie zdajemy sobie sprawy, że świat, który nas czeka, jest zupełnie odmienny od tego, w którym dziś żyjemy. Wyzwania, które są przed nami, nie odnoszą się w dużym stopniu do tego, co dziś dobrze znamy i o co walczymy. Dobrze, że walczymy i powinniśmy walczyć, ale ten urzędnik, jako gospodarz tego kraju, musi mieć także wizję, jak pomieścić i tę dużą, mocną mniejszość polską, być może jeszcze wzmocnioną przez grupę biznesowego nacisku ze strony Macierzy, ale też mniejszości zupełnie kulturowo odmienne. Jeżeli już dzisiaj tego nie widzimy, to znaczy, że nie znamy świata...

Mówi Pan o bardzo interesujących rzeczach, z którymi nie sposób się nie zgodzić. Ale pozostańmy jeszcze przy dzisiejszych problemach. Wielu przedstawicieli polskiej społeczności twierdzi, że w stosunkach polsko-litewskich nie są zachowane proporcje, że interesy Polaków na Litwie Polska składa na ołtarzu dobrych stosunków międzypaństwowych.

Wy lepiej znacie swoją sytuację. Ale trzeba też zawsze pamiętać, że ten świat, w którym siedzimy, czy to jest miasto, miasteczko, wieś czy nawet jedna zagroda, wydaje nam się czasem całym światem. A tak nie jest. Prawda jest zwykle bardziej skomplikowana. Mogę to pytanie odwrócić: jak by wyglądała sytuacja Polaków na Litwie, gdyby stosunki polsko-litewskie były gorsze?

Na pewno gorzej i prawdą jest, że nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę...

Uważam za bardzo pozytywny fakt, że te stosunki są tak bogate, że mamy w tej dziedzinie coraz cenniejszy dorobek, że istnieje tendencja ciągłego zbliżania się naszych krajów, szczególnie w porównaniu z okresem, gdy walczyliśmy jeszcze o kształt Traktatu. A z drugiej strony wiem, że dążąc do bycia partnerem dla państwa, w którym się mieszka, dla swoich władz - wszak to wasze władze, jesteście obywatelami tego kraju, macie takie same prawa jak inni obywatele - należy się jednoczyć. Władze swoich obywateli będą traktować z jeszcze większym szacunkiem, gdy ci będą działać jako jedność, jako pewne grupy, które potrafią jednoznacznie wyartykułować to, czego chcą. Marzyłbym sobie, żeby mniejszość polska tutaj - kiedy można i trzeba - przemawiała jednym głosem. To dotyczy zarówno głosów zwykłych ludzi jak i przywódców. Jedność jest bardzo ważnym elementem. Jej efektem może być polepszenie waszej sytuacji.

My natomiast możemy stwierdzić, że stosunki między naszymi państwami są bardzo dobre. Nie chodzi o to, żeby się zasłaniać sformułowaniami typu „strategiczny partner”. Oczywiście, operujemy takimi skrótami, bo gdy mówimy „strategiczny”, to znaczy, że nie „taktyczny”, czyli nie tylko na dzisiaj, a na przyszłość. Natomiast to, jak wygląda kształt życia mniejszości, w ogromnym stopniu jednak zależy od jej aktywności.

Niestety, nasza aktywność jest czasem postrzegana jako wymuszanie dla siebie wyjątkowych praw. Zarzucali to nam niektórzy litewscy politycy, na przykład Vytautas Landsbergis czy Aloyzas Sakalas. Ich zdaniem, polska mniejszość na Litwie ma roszczeniowe postawy i domaga się wręcz przywilejów. Bo niby tylko Polacy walczą o swoje szkolnictwo, zwrot ziemi, o poprawne nazwiska w dokumentach. Może więc są to zarzuty uzasadnione?

We wszystkich wymienionych tu tematach nie widzę elementu jakiejkolwiek roszczeniowości. Rościć sobie prawo do ziemi, którą się miało i która w warunkach bezprawia została odebrana, jest zwykłym obowiązkiem obywatela w normalnym demokratycznym kraju. Podobnie jak obowiązkiem demokratycznych władz jest odpowiedzieć na tego rodzaju oczekiwania. W sposób zgodny z prawem i sprawiedliwością. To samo mogę powiedzieć o prawie do nauki języka ojczystego. Jest ono fundamentalne, wpisane we wszystkie możliwe deklaracje i międzynarodowe konwencje. Można powiedzieć też tak: to, że Polacy mają na Litwie tak szeroko rozwinięte szkolnictwo, jest po prostu odzwierciedleniem faktu, że Polaków jest tutaj dużo. I to jest normalna sytuacja, że dzieci polskie uczą się w szkołach polskich. Nie widzę tu absolutnie żadnej roszczeniowości. Podobnie jak w fakcie, że ktoś chce nazywać się tak, jak się jego przodkowie nazywali przez wieki.

Jeżeli słusznie zrozumieliśmy, Pan pozytywnie ocenia domaganie się swoich praw poprzez zorganizowaną działalność polskiej społeczności na Litwie? Może nie w ciągu ostatniego roku, ale generalnie częstokroć odnosiliśmy wrażenie, że polskie media i rezydujący w Wilnie polscy dyplomaci wszelkie przejawy naszej aktywności raczej zwalczali z zawziętością wartą lepszej sprawy. Tymczasem wielu praw, które osiągnęliśmy, musieliśmy się domagać właśnie publicznie i zorganizowanie.

Dyplomacja, poza wszystkim innym, odnosi się do konkretu. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji i mogę zapewnić, że nie jest intencją polskich władz wpływanie w jakikolwiek sposób na to, żeby Polacy tutaj byli mniej aktywni. Jeżeli komukolwiek by coś takiego przyszło do głowy (w tym momencie nasz rozmówca się śmieje - przyp. red.), to uważałbym takie myślenie za absurdalne. Dlatego, że my akurat jesteśmy zainteresowani, aby ta aktywność była jak największa! My, jako przedstawicielstwo dyplomatyczne, nie jesteśmy tymi, którzy mogą i powinni określać, które formy są dobre, a które złe. Możemy mieć jedynie opinię na ten temat, jako zwykli ludzie. Z drugiej strony, jeżeli widzimy, że dzieją się tutaj jakieś ważne sprawy, że Polakom na czymś zależy, to mogę powiedzieć i z własnego doświadczenia, i na podstawie dokumentów, z którymi się zapoznałem, że dosłownie nie ma polsko-litewskiego spotkania, aby wszystkie rzeczy, które was bolą, nie były tam omawiane. Nie przypominam sobie, żeby na przykład Prezydent Polski, spotykając się z władzami Litwy, nie interesował się, jak przebiega proces zwrotu ziemi na Litwie. Oczywiście, my nie jesteśmy w stanie o tym decydować, ale przez sam fakt, że zwracamy na coś uwagę, dajemy partnerowi do zrozumienia, że nas to interesuje. Natomiast, jeżeli chodzi o formy akcentowania waszych potrzeb, to jest sprawą waszego wyboru. Wy jesteście obywatelami tego kraju.

Nam chodziło o konkretne sytuacje. Gdy była na przykład walka o tak zwane wielkie Wilno, ówczesny ambasador Jan Widacki jeździł, przekonywał, że jest to dobry pomysł, że Polacy z Wileńszczyzny na tym zyskają, bo ziemia na przyłączonych terenach będzie droższa itd....

Nie mogę wypowiadać się na temat tego, co ktoś kiedyś zrobił. Mogę tylko powiedzieć, jaka jest linia polityczna mojego państwa. Ja ją dobrze znam i mogę zapewnić, że zadaniem służby dyplomatycznej i nas wszystkich tutaj nie jest wpływanie na kogokolwiek w taki sposób, by odczuł, że ma coś robić tak, albo inaczej. To byłoby błędne rozumienie naszej funkcji. Po roku pobytu tutaj widzę to jeszcze wyraziściej. Uważam, że czym innym jest ingerencja, a czym innym stały kontakt z polską społecznością, wsłuchiwanie się w to, co ona postuluje, prowadzenie z nią dialogu. Rozmawiając z ludźmi można wypowiedzieć swoje zdanie, tak zresztą robimy, po to się spotykamy. Natomiast nie chciałbym, żeby z drugiej strony powstała pewna niebezpieczna teza, mianowicie taka (którą gdzieś czasami czuję), że Państwo Polskie za mało się wami interesuje. Jest to po prostu - mówię to z całą odpowiedzialnością - nieprawda. Dlatego, że nie ma w mechanizmie funkcjonowania naszej służby zagranicznej drugiego państwa, z którym mielibyśmy tak specyficzne formy współpracy. Na przykład - Polsko-Litewskie Zgromadzenie Poselskie. To jest bezprecedensowy instrument, prawdziwy dorobek naszych państw. Jeżeli ktoś tego nie rozumie, to znaczy, że się nie zna na polityce. Gdy się ma taki instrument, to trzeba go cenić i maksymalnie wykorzystywać. To samo można powiedzieć o Komitecie Prezydenckim, czy Radzie Międzyrządowej. A jak by wyglądało polskie szkolnictwo na Litwie, gdyby nie pomoc Państwa Polskiego? I ja widzę to na zasadzie narastającego trendu. Dzisiaj jedynym w tej dziedzinie ograniczeniem - ale miejmy nadzieję, że tylko chwilowym - są finanse. Stan naszego państwa na ten rok jest w tym względzie, jak nigdy dotąd dramatyczny, ale musimy zdawać sobie sprawę z tego, że tę górkę przejdziemy i za rok, za dwa sytuacja ulegnie poprawie.

Jak Pan osobiście widzi zorganizowaną działalność społeczności polskiej? Czy pokusiłby się Pan o ocenę naszych organizacji, czy są wśród nich takie, z którymi Ambasada ma szczególnie dobre relacje, które ceni najbardziej?

Ogólnie jestem zdania, że im więcej jest organizacji - prowadzących zróżnicowaną działalność i stawiających sobie różne cele - tym lepiej. Ale już istniejące struktury też trzeba sobie cenić. Jeżeli występują jakieś podziały, to takie wydarzenia jak zbliżający się zjazd Związku Polaków na Litwie trzeba maksymalnie wykorzystać, żeby z niego wyjść nie będąc jeszcze bardziej podzielonymi, tylko poczynić wysiłek ku jedności. Jeżeli zaś chodzi o konkretną ocenę czy wyróżnienie jakiejś organizacji, na pewno z ogromnym szacunkiem i podziwem mogę się odnieść do „Macierzy Szkolnej”. Uważam ją za bardzo dobre forum reprezentowania interesów Polaków na Litwie. Jest to, mówiąc obrazowo, instrument zrobiony ze szlachetnego kruszcu. Nauczyciele polskich szkół na Litwie to, w moim przekonaniu, jakby osobna kategoria ludzi, jeden z najbardziej cennych i zasłużonych elementów polskiej obecności i działań.

Pytanie jakby na marginesie, ale aktualne, bo mające związek z oceną naszej społeczności. Niedawno ukazał się „Słownik biograficzny Polaków na Litwie” autorstwa konsula generalnego Mieczysława Jackiewicza. Pozycja ta została bardzo niejednoznacznie przez społeczność polską oceniona. Do naszej redakcji też na ten temat dociera sporo krytycznych listów. Istnieje opinia, że pominięcie w niej wielu znanych osobistości i często nadmierne wyeksponowanie całkiem nieznanych, ale podobno „pracujących dla dobra kraju zamieszkania”, wiele osób zbulwersowało. Słownik powstawał i był promowany pod egidą Konsulatu Polskiego, przez co można było odnieść wrażenie, że to Polska tak ocenia reprezentacyjną część naszej społeczności.

Na pewno mogę powiedzieć, że jeżeli pan konsul napisał taką książkę, to napisał ją nie jako urzędnik, lecz jako człowiek, który się tutaj urodził, który większość swojej naukowej działalności poświęcił stosunkom polsko-litewskim, a także Wilnu jako miastu - biorąc pod uwagę przewodniki, jakie napisał lub pisze. Doskonale zdaję sobie sprawę, że opracowanie słownika biograficznego pewnej zbiorowości zawsze jest niebezpieczne na tyle, że nieuniknione są spory, iż o kimś napisało się za dużo, a kogoś innego w danej edycji zabrakło. Trudno mi mówić o kryteriach związanych z doborem poszczególnych ludzi do tego słownika, bo to nie jest pytanie do mnie - czytelnika, tylko do Autora. Rozumiem, że można go zapytać: dlaczego jednych wybrał, a innych pominął? Natomiast mam ostrą uwagę dotyczącą postawienia samego problemu. A jak się wam wydaje, co jest prostsze: postawić pytanie w ten sposób, że to cała Polska za tym stoi (rzekomo), czy zdziwić się, że mając trzystutysięczną mniejszość potrzebowaliście urzędnika z Polski, który by wam ułożył słownik biograficzny o was samych? Wierzę, że wielu z tych, którzy tę ziemię znają, którzy ją kochają, potrafi opracować i drugi, i trzeci słownik biograficzny. Uważam, że jest w tym kraju wystarczający potencjał, aby się nie gniewać, że coś zostało zrobione - jak uważacie - niewłaściwie, tylko zrobić to inaczej. Jestem najgłębiej przekonany, że jest tu o kim pisać. To kraj, w którym nieomal co drugi życiorys godny jest znalezienia się w osobnej księdze. Dlatego jestem bardzo wdzięczny, że wasz periodyk z taką troską się pochyla nad tymi losami, nad tym, co znalazło odbicie w tytule wydanej niedawno książki „Los wilnianina w XX wieku”. Bo co to znaczy „Los...”? „Los...”, to jest to samo, co słownik, tylko zaprezentowany w postaci literackiej. Traktujmy więc słownik jako wyzwanie dla tych, którzy to mogą zrobić lepiej, nie zaś w kategoriach tego, że ktoś za tym stoi, jedno państwo czy inne...

Tak właśnie traktujemy. Interesowało nas jedynie Pana zdanie na ten temat. Z tym, że ankiety, na podstawie których powstawał „Słownik”, były rozsyłane z konsulatu, zaproszenia na prezentację książki - również. W trakcie prezentacji książek z udziałem konsula nawet sprzedaje je pracownik konsulatu (notabene, po bardzo wygórowanych cenach). Obecnym wypada je kupić, ze względu na konsula. W demokratycznym państwie takie postępowanie ocenia się jako nadużycie służbowego stanowiska, wykorzystanie go w swoich, ściśle prywatnych interesach. Czy nie tak?

Ja tego tak nie widzę. Widzę po prostu, że w pozycję tę został włożony pewien wysiłek, a ocena tego, co zostało zrobione, jest waszą kwestią. To normalne, że zdania na temat „Słownika biograficznego Polaków na Litwie” są bardzo zróżnicowane. Trzeba mieć świadomość, że dzisiejszy świat jest pluralistyczny. Nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby człowiek, który się na tym zna, który to potrafi zrobił to lepiej. Wierzę, że jeżeli w tym „Słowniku...” są jakieś błędy, a na pewno tak jest, jak w każdym tego typu wydaniu, to można liczyć na dopracowanie, albo inne książki, które te błędy wyrównają. Może ktoś zredaguje to inaczej, może to jest kawałek roboty dla waszego wydawnictwa?

Dziękujemy, zastanowimy się nad tym.

Panie Ambasadorze, powróćmy do spraw poważniejszych, rozmawiamy przecież w przededniu Święta Konstytucji 3 Maja. Jak Pan ocenia historyczne znaczenie tego dokumentu i czy dziś znajduje on odbicie w świadomości społecznej? Czy jest to tylko symbol, czy też ma on wpływ na rozwój demokracji we współczesnej Polsce? A może zobowiązuje on Polskę do demokracji szczególnej?

Coraz bardziej odchodzi w niepamięć świadomość tego, że jest to święto odzyskane, a raczej odzyskiwane w miarę słabnięcia systemu komunistycznego. W tamtych czasach, w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych umacniała się świadomość znaczenia 3 Maja, aż wreszcie przyszła wolność i możliwość otwartego świętowania. Powstaje pytanie, jak to czynimy? Mnie się wydaje, że kontekst historyczny 3 Maja nie znajduje dziś mocnego odbicia w świadomości ludzi. Niektórzy nie pamiętają, o co tak naprawdę z tą Konstytucją 3 Maja chodzi, chociaż jeżeli ktoś miał dobrego nauczyciela historii, to wie... Natomiast pojawia się pewien nowy aspekt odczytywania tej rocznicy. Przekształca się ona w święto obywateli. Jeśli porównać 11 Listopada i 3 Maja, to powiedziałbym tak: pierwsze odczuwamy bardziej w kategoriach narodowych, patriotycznych, tradycyjnych. Natomiast drugie święto coraz bardziej jest postrzegane jako święto o b y w a t e l i wolnego państwa, święto społeczeństwa. Wiąże się to też z pewnymi obowiązkami wynikającymi ze świadomości, że ja - obywatel, jestem współrządzącym w moim państwie. Ale jest oczywiście w tym wszystkim i nasz polsko-litewski aspekt. Przypomnijmy, jaka to była Konstytucja? To dokument, który będąc emanacją myśli, wysiłkiem podsumowującym wieki wspólnego bytowania z Litwą, dał jednocześnie bardzo nowoczesny impuls. Z jednej strony, jest to najpiękniejszy podarunek, jaki to wspólne państwo mogło ofiarować sobie, a z drugiej - Europie. Bo jego kontekst i wymowa wykraczają poza jedno państwo. Oczywiście wszystko to, co było w tej Konstytucji wspaniałe, zostało już w rok po jej podpisaniu zniszczone poprzez interwencję z zewnątrz i działania wrogów wewnętrznych. Tym niemniej, można dziś to odczytywać jako polsko-litewski podarunek dla Europy jutra. Wszak był to dokument bardzo nowoczesny, a dziś - najstarsza Konstytucja naszego kontynentu. W związku z tym marzyłbym - nie tylko jako ambasador, lecz po prostu jako obywatel - żebyśmy tej Europie, do której idziemy, byli kiedyś w stanie dać podobnie nowoczesny impuls, wskazać jakąś myśl, wspólnie coś przeżyć, wspólnie pokazać, że wnosimy do Europy coś bardzo pozytywnego. To jest temat na osobne rozważania. Ale myślę, że i Polacy, i Litwini są w stanie rozpocząć dyskusje na temat tego, co by mogło stanowić taką dań owej Europie przyszłości.

Na Litwie Święto 3 Maja nie jest obchodzone, chociaż przed rokiem Vytautas Landsbergis po raz pierwszy przyznał, że jest to również święto Litwy, ale jakby uzurpowane przez Polskę. Czy Pan wierzy, że kiedyś będzie ono uroczyście obchodzone również na Litwie i czy powinno tak być?

Cieszę się, że dzisiaj rozumienie Konstytucji 3 Maja na Litwie jest o wiele głębsze i tego rzeczywiście bardzo potrzeba. Natomiast, czy będzie ono obchodzone razem? Myślę, że są dwa aspekty. Jeden formalny: tutejsi Polacy - jeżeli tego zechcą - powinni wpływać na litewskie władze, by się tym zajęły. Część establishmentu jest tym zainteresowana, co widać na przykładzie pana Landsbergisa. Ale jest też kwestia rozszerzenia samej wiedzy o Konstytucji, jej znaczeniu i wadze dla Litwinów, tak żeby oni to odczuli jako część składową własnej przeszłości. Taką, której nie tylko nie trzeba się wstydzić, lecz z której trzeba być dumnym. To naprawdę powód do satysfakcji, że wtedy wydaliśmy z siebie, w takich okolicznościach zewnętrznych i wewnętrznych, tak czysty i szlachetny głos. Nie był to głos tylko Polski, ale wspólny, Polski i Litwy, i to trzeba umieć sobie cenić. Jest to też sposób na pogłębione podejście do naszej wspólnej przeszłości. Wtedy okaże się, że na to, co przeszkadzało i zasłaniało oczy naszym dziadom czy ojcom, możemy dzisiaj spojrzeć bardziej nowocześnie i w sposób korzystny dla obojga narodów.

Jest Pan dyplomatą z wieloletnim stażem. Pracował Pan i mieszkał w różnych krajach. Po kilkuletnim pobycie w jakimś państwie, mieście człowiek się na pewno przyzwyczaja, wiąże się z tym miastem. Coś lubi. Coś go drażni. Jak Wilno jawi się Panu na tle innych miast?

Wilno jest miastem w sumie zbyt ładnym. I to nie przesada. Ma ono w sobie za dużo uroku. Jest miastem, którego piękno powala na kolana. Jestem synem architekta, moja siostra jest konserwatorem zabytków, więc w tym mieście czuję się tak, jakbym brał w siebie jego urodę wszystkimi porami, całym ciałem. Cieszę się, że Wilno się zmienia. Byłem tutaj, bardzo krótko, w siedemdziesiątym trzecim roku i pamiętam te mury „napadnięte” przez barbarzyństwo. Taki był obraz. A dzisiaj już widoczny jest ogromny wysiłek, który został włożony w miasto. Poza tym, Wilno ma jeszcze jedną cechę: jest ono nadal kameralne. Być może ludzie, którzy mieszkają tu stale, odczuwają je czasami jako miejsce stresowe, wzbudzające niepokój, ale w rzeczywistości jest to miasto nadal bardzo, bardzo spokojne. Takie, w którym człowiek wewnętrznie czuje się bezpiecznie. Jakkolwiek długo bym tu był, ile bym miast nie zobaczył, a także oceniając przez pryzmat tych, w których mieszkałem, jest to miasto bardzo szczególne i - podobnie jak mój Kraków - bardzo kochane.

Czy ma Pan tu swoje ulubione miejsca? I w ogóle jak Pan spędza wolny czas?

Przed chwilą odpowiedziałem na pierwsze pytanie, po prostu lubię chodzić po całym starym mieście. Ponieważ interesuję się planowaniem przestrzennym i rekonstrukcją zabytków, to bardzo mnie ciekawi, na przykład, Zarzecze. Jest ono, jak sądzę, poligonem doświadczalnym przekształcania grodu. Za dziesięć lat będą tam najdroższe domy i mieszkania.

Natomiast jeżeli chodzi o wolny czas, nie mam go za dużo, ale nie należę do takich urzędników, którzy kłamią mówiąc, że w ogóle go nie posiadają. To byłaby nieprawda. Poza tym, jeżeli wolny czas jest przeżyty właściwie, to ten nie-wolny jest lepiej wykorzystywany. Co robię? Zajmuję się np. naprawianiem drewnianych przedmiotów, zabytkowych lub nie. Chętnie też słucham muzyki, mam swoją ulubioną, z krajów śródziemnomorskich. Szalenie mnie interesuje muzyka grecka, turecka, kaukaska, portugalska plus bałkańska, na przykład rumuńska. Wspaniała, fantastyczna...

A jak Pan ocenia litewską?

Lubię ją na tle innych sztuk. Ciekawi mnie wyśmienita litewska grafika, uważam, że bardzo dobry jest tutejszy jazz, a my Polacy (przynajmniej moje pokolenie) jesteśmy fanami jazzu. Natomiast muzyka ludowa... Może to będzie rozczarowanie dla litewskich czytelników, ale muszę powiedzieć, że w świecie jest pod tym względem duża konkurencja... Ale szalenie mi się podoba, że tutaj ludzie potrafią tańczyć pod akompaniament podwórkowych kapeli. W Polsce jest to zjawisko nieznane.

Zapowiedział Pan, że niedługo będzie Pan jeździł do pracy starym rowerem, bez dyplomatycznych rejestracji. Czy wileńskie ulice, Pana zdaniem, są na tyle bezpieczne, by poruszać się takim środkiem lokomocji?

Nie zamierzam jeździć do centrum, tylko po okolicach Wilna, wręcz wymarzonych na jazdę rowerem. Można się wybrać do Niemenczyna, można też jeździć po samym Antokolu. Ponieważ tam mieszkam, chciałbym już być „częścią tego krajobrazu”. Rower mi w tym pomoże. Poza tym jawi się pewien sentyment, ponieważ kiedyś, gdy mieszkałem i pracowałem w Szwajcarii, był to dla mnie normalny środek lokomocji. Jeździłem nim do pracy.

Od chwili przeniesienia się Ambasady do obecnego budynku na Smélio, mówi się, że ani to miejsce, ani sam budynek nie spełniają wymogów stawianych tego typu placówkom. Inne państwa dysponują reprezentacyjnymi budynkami w prestiżowych dzielnicach, na starówce... Natomiast lokalizacja, a i sam budynek, Ambasady Polskiej wzbudzają wręcz zażenowanie. Czy tak już pozostanie?

Mogę się tylko pod taką oceną podpisać. Boleję nad tym, że jako Ambasada kraju, będącego tak ważnym sąsiadem Litwy, jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Dlatego sprawia nam radość, że część Ambasady - mam na myśli Instytut Polski - zmieniła adres i znalazła się w tak pięknym miejscu, przy ul. Wielkiej 23. Niestety, dotykamy tu spraw wielokrotnie przerastających nawet najbardziej aktywnego ambasadora - szczególnie w roku dziury budżetowej. Mogę tylko zapewnić, że ten problem stale stawiam przed najwyższymi władzami polskimi. Narasta zrozumienie, że trzeba tę sytuację zmienić. Jako państwo zasłużyliśmy na to, mamy tutaj bardzo duże interesy, więc pozostaje tylko kwestia praktycznego rozstrzygnięcia. Takich rzeczy nie da się jednak załatwić z roku na rok. Ale dysponujemy dwoma budynkami w bardzo dobrym stanie i trzecim - niewyremontowanym, więc może kiedyś będziemy mogli zaoferować to jako pewną ofertę na wymianę. W każdym razie, jako Ambasada będziemy się starali ten temat drążyć.

Ja się tylko pocieszam tym, że ambasadorów Polski i polskości w tym kraju jest wielu i nie pod jednym adresem.

Dziękujemy za taką ocenę i za rozmowę.

Rozmawiali: Lucyna Dowdo, Michał Mackiewicz

Wstecz