„Rostyniany - to moje skrzydła”...

Dzieląc radość kolejnego spotkania, przekomarzają się ze sobą w tonie jakże dobrodusznym Michał Jarmołkowicz - dyrektor szkoły w Rostynianach i warszawiak z krwi i kości Krzysztof Radlicz, gdy im myśli w przyszłość wybiegają. Niebawem przecież minie lat 10, odkąd pan Krzysztof ojcuje tutejszej podstawówce, co oznacza, że będąc regularnie promowanym z klasy do klasy, musiałby niebawem przystąpić do małej matury, a szczęśliwie ją złożywszy, opuścić mury szkolne. W tej sytuacji proponuje mu żartem Jarmołkowicz dobrowolne oblanie któregoś z egzaminów, równoznaczne z pozostaniem na drugi rok w klasie dziesiątej, na co 72-letni Dobrodziej z Warszawy protestuje. Bo ta roczna perspektywa funkcjonowania na zasadzie naczyń połączonych z Rostynianami wydaje się mu zbyt krótka. Przywołując strofy Juliana Tuwima, będzie więc prosił Boga, by go tu, w Rostynianach, pozostawił na drugie życie, jak na drugi rok w tej samej klasie.

W odruchu serca

Kiedy na początku lat 90. w Macierzy rozpoczęła się zakrojona na szeroką skalę akcja niesienia pomocy będącym w wyraźnej potrzebie rodakom na Litwie, Radlicz zaraz się zgłosił na wolontariusza. W odruchu serca. Wprawdzie początkowo adresat gromadzonych darów był zbiorowy. Woląc jednak mieć do czynienia z kimś w liczbie pojedynczej, w roku 1993 w Warszawskim Oddziale Towarzystwa Przyjaciół Grodna i Wilna dostał pan Krzysztof adres konkretny - adres szkoły w Rostynianach. Zaczęli korespondować z dyrektorem Jarmołkowiczem.

Do przyjazdu na Litwę namówił go natomiast po raz pierwszy w roku 1994 prof. dr hab. Stanisław Speczik - ówczesny dyrektor Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie, gdzie pan Krzysztof od wielu lat pracował, który akurat stąd wrócił mocno na duchu podbudowany. Przyjechał więc Radlicz, zawitał do szkoły w Rostynianach, by zapoznać się osobiście z dyrektorem Jarmołkowiczem, nauczycielami i dziećmi, a przede wszystkim, by zorientować się w ich potrzebach. Wspomina dziś, że to ciche trwanie w polskości wzruszyło go do łez. Na odjezdnym przysiągł, że póki żyć będzie, zarówno dzieci jak też tutejszych rodziców w miarę swych możliwości nie pozostawi zdanych wyłącznie na siebie w mocowaniu się z niełatwą rzeczywistością.

Potrzebom zadość czyniąc

Nie zraziła go bynajmniej tysiąc i jedna potrzeba. Jeszcze bardziej utwierdził się w zdecydowaniu wyczulania na nie rodaków u siebie, w Instytucie, jak też poza nim. Ledwie wrócił, a już zaczął to czynić, przeznaczywszy własne diety na zakup żywności i sprzętu szkolnego. Już wtedy bowiem zdecydował zawitywać do Rostynian dwa razy do roku: przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą. Żeby przy okazji dostarczyć paczki na świąteczne stoły.

Czegoż to tylko ten dobrodziej-Radlicz przez tych lat 8 nie nawiózł! Były książki, naczynia, kafle, sprzęt audiowizualny, rowery, zabawki, pościel, kołdry, komputery, przybory szkolne, firanki, chodniki, odzież, za zebrane przezeń fundusze obstalowano drzwi, przez które teraz nie wstyd do szkoły wchodzić. No, i - oczywiście - za każdym razem transportował zakupioną w Warszawie żywność. Bynajmniej nie skory do przyjmowania podzięki. „Bo dla mnie największą satysfakcją, okupującą z nawiązką godziny spędzone przy fasowaniu paczek niech nawet w nie ogrzewanych pomieszczeniach piwnicznych kościoła św. Teresy od Dzieciątka Jezus w Warszawie, gdzie do niedawna miała magazyny Fundacja im. ks. Stefana Niedzielaka, w której aktywnie działam, jest radość rostyniańskiej dziatwy” - twierdzi zawsze rozbrajająco się uśmiechający pan Krzysztof.

A ja odważę się stwierdzić, że ten uśmiech połączony z nieopisaną wręcz życzliwością tego Człowieka jest magicznym kluczem do powodowania odruchu serc innych, gdy z puszką po farbie służącą za skarbonkę 5 razy do roku chodzi po kweście w Instytucie na rzecz szkoły w Rostynianach. Z „ziarnka do ziarnka” zbiera się pokaźna złotówkowa kwota, mimo że liczba osób zatrudnionych w Instytucie uległa ostrej redukcji, mimo że następuje tam gruntowna zmiana pokoleń. W roku ubiegłym np. 10640 złotych przeznaczono na przygotowanie 204 paczek świątecznych dla dzieci w szkołach w Rostynianach i Karklenach (tę również ma w pieczy niestrudzony pan Krzysztof), dofinansowano dożywianie najbiedniejszych dzieci w wysokości 2660 złotych. Na życzenie anonimowego sponsora wsparcie finansowe otrzymały dwie wielodzietne rodziny, ufundowano prywatne stypendium dla studentki Uniwersytetu Wileńskiego. Resztę stanowiły dary rzeczowe.

Liczy się skutek

- W czerwcu ubiegłego roku podczas pobytu w Państwowym Instytucie Geologicznym mogłem na własne oczy się przekonać, jakiego to ambasadora Rostynian mamy w tej placówce naukowej - wyznaje Michał Jarmołkowicz. - Zgotowano mi tam iście królewskie przyjęcie, a podczas spotkania opowiedziałem o szkole, gdzie dyrektoruję, o naszych radościach i troskach. Nie bardzo znajdując w naszej polszczyźnie słowa, by kochanym rodakom podziękować za wsparcie nas w potrzebach, co ma wciąż miejsce. Choć władze instytutowe za tych lat prawie 10 parokrotnie się zmieniły.

Zagadnięty o tajniki skutecznego ambasadorowania, pan Krzysztof jest zdania, iż te są bardziej niż zwyczajne. Po pierwsze, to dziękczynne listy dziatwy rostyniańskiej, ich rodziców, z których zestawia gazetki ścienne i wywiesza je na korytarzu do wglądu ogółu. Niby to drobiazg, a ma jakże znaczącą wymowę, tworzy klimat serdeczności nie lada. Pracownicy Instytutu są też na bieżąco informowani, co do spożytkowania każdej złotówki, jaką złożyli w darze. Pozwala mu to liczyć, że temat pomocy rostynianom u warszawskich „geologów” również nadal nie będzie przypominał wołania na puszczy. Dopinguje ich poniekąd do tego dyplom dziękczynny samorządu rejonu wileńskiego sygnowany podpisem mer Leokadii Janušauskiené, wręczony imiennie panu Radliczowi, choć w gruncie rzeczy całemu Państwowemu Instytutowi Geologicznemu za działalność charytatywną na rzecz Wileńszczyzny.

Forma inna, treści te same

Realia nakazały zmienić nieco pierwotną formę pomocy. Teraz bowiem pan Krzysztof już nie transportuje samochodami zakupionej w Warszawie żywności rozfasowanej do paczek. Przepisy nakazywały bowiem raz za razem naszykowywanie dla przekroczenia granicy pliku dokumentów, których przyczepskim celnikom litewskim jakoś zawsze było za mało. Prościej jest przyjechać więc z zebraną gotówką, nabyć na Litwie żywność i na miejscu sporządzić paczki świąteczne. W czym wyręczają zresztą rostyniańscy przyjaciele. Nie szczędzący Radliczowi podziwu, że kiedyś czynił to w pojedynkę.

Mimo zmiany formy pomocy, jej treści jednak nie spłyciały. Jak i poprzednio gruzeł wzruszenia łapie za gardło pana Krzysztofa, gdy widzi, jak dzieci z „jego” Rostynian taszczą do domów reklamówki, których zawartość posłuży na święcone albo na stół wigilijny i sprawi, że święta zyskają cokolwiek weselszą oprawę. Wtedy zresztą zawsze stają mu przed oczyma własne dziecinne lata, jakże przez los niedopieszczone.

Współczucia uczyła wojna

Gdy liczył lat 8, osierocił ich ojciec. A zaraz potem przyszła wojna ze swym okrutnym ślepiem i rozkazała brutalnie mu wydorośleć, żeby pomóc matce przeżyć jakoś w okupowanej Warszawie. Różnych się imał prac, włącznie z noszeniem meldunków i gazetek konspiracyjnych, a za uciułane grosz do grosza kupował węgiel albo żywność. Po upadku powstania, w końcu września 1944 roku, trafił wraz z matką do obozu pracy w Niemczech. Panowały tam warunki tak okrutne, że 17 kwietnia 1945 roku, w dniu wyzwolenia przez wojska alianckie, bardziej cień przypominał niż człowieka. Ludziom, którzy go „odchuchali”, kryje w sercu dozgonną wdzięczność. Jak i w ogóle ludziom, a tak okrutnie doświadczony wojną żyje wedle prostej jak lot strzały zasady: zwyciężania dobrem zła i dzielenia się z bliźnim wszystkim, co się ma.

Zwierza się ponadto mój rozmówca, że gdy teraz z puszką dla Rostynian kwestuje, jawi się zaraz w pamięci nastoletni sobowtór. Pod postacią harcerza I Warszawskiej Drużyny im. Romualda Traugutta (popularnie zwanej „Czarną Jedynką”), która to drużyna w latach 1947/48 dwoiła się i troiła w gromadzeniu datków dla osieroconych w powstaniu dzieci. Nie wie, jak się to stało, ale akurat on uzbierał tej pomocy najwięcej. „Może wtedy zakiełkował we mnie talent społecznika?” - zastanawia się. I jak zawsze rozbrajająco się uśmiechając dodaje, że grzechem by było, gdyby talentem tym nie podzielił się z innymi.

Pojęcie naczyń połączonych pasuje do Rostynian i pana Krzysztofa Radlicza jak ulał. On jest „ich”, oni - „jego”, a przywłaszczając się wzajemnie tworzą jakże sympatyczne spoiwo. Nic dziwnego, że dyrektor Michał Jarmołkowicz twierdzi z przekonaniem, iż bez nasłanego nie inaczej jak przez samego Boga Dobrodzieja z Warszawy nie wyobraża dziś życia szkoły. On z kolei wyznaje, że Rostyniany „to cel mego życia. Rostyniany - to zastrzyk sił i witalności. Rostyniany - to moje skrzydła. Nie ustanę więc w pomocy, póki mi sił starczy”...

Henryk Mażul

Wstecz