Los wilnianina w XX wieku

Czytanie fotografiialbo „Tutejszych” ciąg dalszy

Droga Redakcjo! Kto by pomyślał, że o te nasze, zaległe w zakamarkach pamięci wspomnienia, o fotografie naszych rodzin, dziadków czy pradziadków, przyjaciół, znajomych powklejanych do starych rodzinnych albumów - ktoś kiedyś zapyta, zainteresuje się nimi! Wpadłaś na taki pionierski pomysł - ogłoszenia konkursu pt. „Los wilnianina w XX wieku” i miałaś dobre przeczucie, że prawdziwy wilnianin nie sprawi Ci zawodu. Ponad 400 wypowiedzi i tysiące fotografii - to plon niezwykle bogaty! To równocześnie wymowny dowód na to, że my, wilnianie, potrafiliśmy uratować to, czego nie zniszczyły wojny, ogień, chłód, głód, tułacze życie, zesłania… Stare fotografie - to cząstka serca i pamięci…

Wzruszające są te wspominki, opisane historie, losy, z których powstała niewątpliwie wartościowa pod wieloma względami książka pt. „Los wilnianina w XX wieku”. Jest to swoista kronika, ważny wpis do niezwykłych dziejów naszego miasta i biografii jego mieszkańców.

…Nie ma już tamtego, dawnego Wilna. Nie ma tamtych tradycji, strojów, stylu życia, pracy, zabaw. Nie ma wojen, wywózek, zsyłek… Obecnie są komputery, telefony komórkowe, dziesiątki (setki?) kanałów TV, rakiety, satelity, wieżowce, mrówkowce - a człowiek od człowieka… jakże daleko…

Jednak wierzę, że po wnikliwym wczytaniu się w te „Losy…” coś „w sercu drgnie” naszych dzieci, wnuków i prawnuków.

Książka niesie treści ogólnoludzkie, uniwersalne. Tu i ówdzie przewija się motyw chleba. Ręka wilnianina z kromką (czy bochnem) chleba wyciągała się nawet ku wrogowi, czy to był „bolszewik”, „szwab” czy „sowiet”, kiedy stawał się on bezbronnym, głodnym jeńcem lub był po prostu zwykłym żołnierzem, młodym chłopcem, powołanym na front, wyrwanym z rodzinnego otoczenia na wojnę, wbrew jego chęciom zabijania. (Szczególnie wymowna w tym kontekście jest wypowiedź ks. Józefa Obrębskiego). Zaletą książki jest to, że złożyły się na nią wspomnienia przedstawicieli różnych warstw społecznych. Historia, tło społeczne ukazane przez pryzmat poszczególnych losów ludzkich, wymownych, nawet drobnych szczegółów - to przede wszystkim budzi największe zainteresowanie odbiorcy, nie tylko wilnianina, ale (jak już słyszę) czytelników spod różnej szerokości geograficznej. Dobrze się stało, że większość Autorów wspomnień potrafiła na swoje przeżyte życie spojrzeć niejako „z zewnątrz”, z dystansu, przez co czas przeszły, miniony staje się nam bliższy, skłania do zadumy, refleksji nad przemijaniem.

Osobliwą lekturą książki jest „czytanie fotografii”. Stanowią one nie tylko dokument czasu. Są czymś więcej - symbolem, metaforą. Fotografie te przetrwały razem z ludźmi, a wiele z nich przetrwało ludzi. Tak jak te, które do niniejszej publikacji załączam, a które wymagają przynajmniej krótkiego opisu, komentarza. (Dla człowieka bardziej sprawnie władającego piórem byłby to temat na nowelę czy powieść…)

…Ta dziewczynka w mundurku szkolnym z okresu wileńskiego międzywojnia - to Halinka Rytelówna, o której wspomniałam w mojej publikacji konkursowej pt. „Tutejsi” (pierwodruk - „Magazyn Wileński”, styczeń 2002). Tam, w „Tutejszych” podałam do druku jej podobiznę jako już dorosłej panny. Moje kontakty z Halinką urwały się po II wojnie światowej. Od jej kuzynki wiedziałam tylko tyle, że jej mąż za udział w walce polskiego podziemia został w Polsce po wojnie rozstrzelany, a ona osadzona w więzieniu, gdzie urodziła dziecko. 13 maja bieżącego, 2002 roku odebrałam z Londynu telefon: „To ja jestem tym dzieckiem, urodzonym w więzieniu…” - usłyszałam głos nieznajomej kobiety - po polsku. Słuchawka omal nie wypadła mi z rąk…

Elżbieta Walicka, córka Halinki...

„Dziś, 13 maja - to najszczęśliwszy dzień w moim życiu - mówiła przez telefon - numer pani telefonu w Wilnie zdobyłam przez redakcję „Magazynu Wileńskiego”. To szczęście - opowiadała dalej - że ten egzemplarz „Magazynu Wileńskiego” z pani wspomnieniami pt. „Tutejsi” trafił w Londynie do moich rąk. „Zobacz - powiedzieli mi znajomi - to jest fotografia twojej mamy - Halinki Rytelówny…”. Zatelefonowałam do Wilna, do redakcji… Naczelny podał mi numer pani telefonu. Mama bardzo często niezwykle serdecznie panią wspominała… Mama już nie żyje… Zmarła w 1996 roku, w wieku 73 lat. Ma pani zdjęcie mojej mamy w mundurku szkolnym? Mój Boże, ja - takiego nie mam! Ale w moim albumie rodzinnym mam pani zdjęcie - ślubne - to samo, które opublikował „Magazyn Wileński”. Moja mama była druhną na pani weselu? A moja babcia - swacią? A dziadek - swatem? Tego nie wiedziałam! Opowie mi pani jak wyglądali?

Drogie Dziecko, Elżuniu… Jakże się cieszę, żeś się „odnalazła…” Twoja mama była dziewczyną nie tylko dzielną, mądrą i dobrą, ale i wyjątkowo ładną, rasową panną. Miała piękne kasztanowe włosy, jasnopiwne oczy i uroczy uśmiech. A na moim weselu wyglądała jak piękny puszysty Różowy Łabędź - miała na sobie różową sukienkę, uszytą z modnej naonczas tkaniny, „argentyny” - delikatnej, zwiewnej. A włosy miała upięte w koronę… Za asystenta miała Witka Andrukowicza i - z mety - w tym Witku na moim ślubie się zakochała… A całe towarzystwo weselne zakochało się w Twoim dziadku. Elegancki, we fraku, z sumiastym wąsem, szarmancki, sypał, niczym z rękawa, rzęsistymi dowcipami. To był wyjątkowo uczciwy, prawdomówny człowiek… A potem, w czasie wojny, kiedy urodziłam córkę, Twoja mama i babcia uszyły jej piękną sukieneczkę - z batystu, ze wstawkami z koronki. Zachowało się to zdjęcie - mała w tej sukience. A potem na ten dom w Wilnie, w którym mieszkała Twoja mama, spadła bomba, a do jej mieszkania - wpadł spadochron. Twoja mama strasznie się z tego śmiała: zobacz, Kaziu - mówiła - jaki ten spadochron piękny - czerwony, jedwabny, można z tego uszyć sukienki. Wojna - nie wojna, kobieta powinna wyglądać ładnie… I - uszyłyśmy…

…Ale o czym to ja piszę? Układa mi się „ciąg dalszy” wspomnień?

Tym razem już nie tylko moich. Bo oto po upływie dwóch tygodni od tej rozmowy telefonicznej, dostałam od córki Halinki z Londynu długi, wzruszający list i w załączeniu fotografie: Halinka Rytelówna już jako mężatka, Halinka Walicka tuż przed aresztowaniem w 1948 roku i później, po wyjściu z więzienia, z córką... I zdjęcie Elżbiety - jako już dorosłej kobiety.

Ojciec Halinki, Fryderyk Rytel zmarł w Wilnie na początku wojny (pochowany na Rossie). Ona z matką wyjechały po wojnie do Polski i zamieszkały w Tuszyn Lesie koło Łodzi. Halinka zaczęła studiować malarstwo, potem przeniosła się na prawo. W 1947 roku wyszła za mąż. Jej mąż za działalność w polskim podziemiu był poszukiwany, ścigany, więc był zmuszony ukrywać się pod zmyślonym nazwiskiem. Ale ślub brał pod własnym nazwiskiem. Nazywał się Wacław Michał Walicki. Jego rodzice mieszkali w Snowiu w pobliżu Nowogródka. Wacław Michał Walicki był nauczycielem matematyki w tamtejszej szkole. Potem w tym samym zawodzie pracował w Wilnie - miał tu działkę i dom w Ponarach. W chwili aresztowania, w czerwcu 1948 roku, razem z żoną Halinką ukrywał się w Lądku Zdroju. W tym samym czasie w Tuszyn Lesie zaaresztowano matkę Halinki, Filomenę Rytelową („dla dobra sprawy”).

W styczniu 1949 roku urodziła się ich córka - Elżbieta Amelia. Urodziła się w więzieniu. Poród przyjął niemiecki jeniec, lekarz osadzony w tym samym więzieniu. Poród był ciężki. Więc gdyby nie ten Niemiec, najprawdopodobniej wszystko skończyłoby się tragicznie. W tym samym, 1949 roku odbył się proces Wacława Michała Walickiego. Faktycznie procesu nie było. Po prostu do celi, w której był więziony, wszedł prokurator z sędzią i odczytano wyrok - trzykrotną karę śmierci. Wyrok - przez rozstrzelanie - został wykonany 22 grudnia 1949 roku.

Pokazowy proces Haliny Rytelówny - Walickiej odbywał się w Łodzi. Skazano ją na 12 lat więzienia. Jej matka była „profilaktycznie” sądzona prawie przez dwa lata. Po wyjściu to ona właśnie odebrała z więzienia swoją wnuczkę, małą Elżunię, która miała wówczas rok i dwa miesiące. Finansowo było jej bardzo ciężko. Przesiedlono ją do innego, drewnianego domu. Temperatura w mieszkaniu była tu zimą poniżej zera. Małej nie chciano przyjmować do przedszkola. Nie dawała sobie rady, więc parokrotnie wysyłała wnuczkę do Słupska. Tam mieszkała jej ciocia Renia Czarniecka - po mężu Foremud.

Renia Czarniecka po wojnie osiadła w Słupsku razem z matką Justyną - żoną Konstantego Czarnieckiego, ciotką Anielią, mężem muzykiem, z dwojgiem dzieci własnych - Jarkiem i Asią oraz adoptowaną w 1943 r. córką Bożenką.

Ta Bożenka - to jeszcze jeden wariant „wileńskiego wojennego losu”. Urodziła się w Wilnie, w marcu 1943 roku. Jest bardzo wdzięczna przybranej matce. Ale... bardzo chciałaby poznać swoje wileńskie korzenie. Może gdzieś, w Wilnie żyje jeszcze jej naturalna matka?

Halinka Rytelówna - Walicka wyszła z więzienia w październiku 1956 r. - objęła ją amnestia.

„ Po wyjściu z więzienia, na studia prawnicze mama, niestety, wrócić nie mogła, jako karana nie miała prawa wykonywać zawodu prawnika - pisze w liście do mnie jej córka Elżbieta. - Zaczęła więc pracować w budownictwie. Ukończyła technikum budowlane, a potem kurs programowania. Pracowała w różnych biurach projektowych w Łodzi. Po przejściu na emeryturę, wróciła do malarstwa”.

Elżbieta po zdaniu matury w Łodzi wyjechała do Warszawy, gdzie ukończyła studia na Politechnice - wydział budownictwa lądowego. W 1977 roku wyjechała do Londynu, gdzie mieszkali krewni jej ojca. W 1980 roku podjęła tam pracę w biurach projektowych.

„Mama - pisze dziś w liście - miała niezwykle ciężkie życie. Jednak była bardzo pogodna, pełna witalnych sił i bardzo dla bliźnich życzliwa. Koleżanki z więzienia pamiętają mamę jako osobę o wyjątkowo silnym charakterze, żelaznej woli. A śledztwo miała bardzo ciężkie, okropne... Była więziona w Warszawie, na Mokotowie (tam się urodziłam). Na proces mama została przewieziona do Łodzi. Po procesie przewieziono ją do Fordonu koło Bydgoszczy. Tam pracowała w więziennej szwalni...

Patrzę na zdjęcie Czarnieckich i Wasilewskich umieszczone w książce „Los wilnianina w XX wieku”. Z całego tego towarzystwa żyje tylko Jurek Nowicki (...) Z całej rodziny Czarnieckich żyje w Warszawie tylko Stefan Czarniecki (...). W książce na stronie 279 znalazłam zdjęcie Zygmunta Augustowskiego. To - nasz serdeczny przyjaciel (mieszka w Warszawie). Też siedział w więzieniu - 8 lat. Skazano go na karę śmierci, potem zmieniono ją na dożywocie, w końcu doczekał amnestii. (...)

... Tak bardzo żałuję, że mama nie dożyła spotkań z Panią po wojnie, z Pani córką, z Wilnem... Pani - „Kochana Kazia” była najmilszą osobą zachowaną w jej wspomnieniach z dzieciństwa, młodości...

... Dzisiaj jest czwartek, 30 maja 2002. Pogoda w Londynie jest ładniejsza, „bliżej lata”. Bo do tej pory było tu jesiennie. Z zazdrością patrzyłam na temperaturę powietrza w Wilnie. Mama zawsze sprawdzała, jaka jest pogoda w jej ukochanym mieście”.

Przyjedź, droga Elżbieto, do nas, do Wilna. Do miasta Twoich Dziadków, Matki, Ojca... Do miasta Twojej przybranej kuzynki Bożenki, w którym ona się urodziła i w którym dzisiaj (jak piszesz) pragnie odnaleźć swoich naturalnych rodziców. Do naszego Miasta, w którym i Ty... mogłaś przecież się urodzić. Przywitamy Cię serdecznie i z radością, jak dawniej witałam Twoją Babcię i Mamę - jak Rodzinę zagubioną w gąszczu przewrotnej Historii i cudownie - dzięki „Magazynowi Wileńskiemu” - odnalezioną.

Kazimiera Bartoszewiczówna

Wilno

Wstecz