Podglądy

Po Randy’m dobry i Michaił?

Skundliliśmy się jak nie przymierzając przydrożna „tirówka”. Mam na myśli panienkę nie najcięższego prowadzenia się, która po burzliwym romansie z amerykańskim Randy, pozbawiona cnoty i oskubana jak lipka, pokornie rzuca się w ramiona rosyjskiego Michaiła. „Ratuj, Misza, jam Twoja!..”. Chodzi o fakt oddania rosyjskiemu koncernowi „Jukos” prawie 30 procent udziałów bankrutującego kompleksu „Mažeikiu nafta”.

Skundliliśmy się. A przecież żyje jeszcze w zbiorowej pamięci narodu wspomnienie bohaterskiej postawy eksnosiciela teki ministra gospodarki Vincasa Babiliusa, który, dążąc do ożenku „Mažeikiu nafta” z „przecudnej urody i niespotykanej zamożności” „Williamsem”, odgrażał się, że nie dopuści „ruskiego Iwana” do litewskiej rury... No, wypisz wymaluj, Rejtan rzucający się na próg i zagradzający drogę przebrzydłemu „LUKoil”. Niestety, Babilius w tej sytuacji jawi się raczej jako sierota umysłowa, a wraz z nim wszyscy konserwatyści-amerykanofile. Nie wiedzieli, bidule, że w tym akurat przemyśle, nie tylko rura się liczy, ale też to, co w rurze. Niebawem z zaskoczeniem godnym młodej żabki stwierdzili, że bez stałych dostaw (rosyjskiej) ropy możemy swój piękny kompleks - rafinerię w Możejkach, birżański ropociąg i terminal w Butyndze - przekształcić np. w gigantyczny klub go-go, gdzie po rurach spływa nie nafta, lecz nagie panienki. Uciechy przy tym dużo, ale zabawa to kosztowna, o czym się właśnie przekonaliśmy.

Skończył się piękny sen o potężnym strategicznym inwestorze, który miał przekształcić „Mažeikiu nafta” w znoszącą złote jaja kurę. W ciągu paru lat zarządzania kompleksem Amerykanie tak go wydrenowali, że w rządowych i sejmowych kuluarach zaczęto pobąkiwać o jego upadku. W 2000 roku kompleks odnotował straty wartości 179 milionów litów, w ubiegłym roku - 271 milionów, na początku bieżącego roku ogólne zadłużenie „Mažeikiu nafta” wyniosło 1,812 miliarda litów, z czego największemu wierzycielowi - litewskiemu rządowi - kompleks zalegał (bagatela!) 1,15 miliarda.

Jak to się dzieje, że przedsiębiorstwo, które w założeniu miało przynosić krociowe zyski (i na całym świecie raczej przynosi), pod zarządem „williamsów” przekształciło się w kamień u szyi litewskiego państwa? Prezes zarządu „Mažeikiu nafta” Randy Majors ostatnio bełkotał coś o zachwianiach marży (różnicy ceny surowca i produktów naftowych): „Na nasze nieszczęście, akurat obecnie, marża jest okropna. (...) Jest ona uzależniona od wahań rynku światowego, zaś ogólnoświatowe tendencje są obecnie bardzo nieprzychylne dla wszystkich zajmujących się przetwórstwem ropy naftowej przedsiębiorstw” - łkał Majors.

Takie smędzenie bardzo mi przypomina anegdotyczne żale przewodniczącego kołchozu, który tłumaczył dziennikarzom, że kołchoz miałby wspaniałe plony, gdyby nie cztery zasadnicze przeszkody... wiosna, lato, jesień i zima. Wciskanie powyższej ciemnoty jest oznaką, że Amerykanie uważają nas wszystkich za skończonych kretynów. Dobra, niech będzie, że „akurat obecnie marża jest okropna”, ale były czasy, gdy nie była... Tajemnicą poliszynela jest fakt, że „williamsy” rządzą kompleksem nieudolnie i... co tu kryć - po złodziejsku. Nie ma usprawiedliwienia dla wielotysięcznych wynagrodzeń i odlotowych limuzyn amerykańskich „zarządzaczy”, dla tabunów tłumaczek czy ochroniarzy, jakimi się obstawiają właściwie na koszt litewskiego podatnika. Przyłapani na procederze wysysania z firmy ostatnich soków, Amerykanie tak się scwanili, że na papierze zaczęli wykazywać, że zarabiają minimum, czyli po 430 litów. No nie inaczej jak dobrodzieje, uprawiający w „Mažeikiu nafta” na rzecz Litwy działalność charytatywną. Pewnie ich - z narodowej solidarności - McDonald’s dożywia, bo inaczej popadaliby nam z głodu i wyczerpania.

Prawda jest taka, że jankesi tak sobie w Możejkach pogospodarzyli, że im litewska ziemia zaczyna już palić się pod nogami. Niedawno prasa doniosła, że podczas konferencji prasowej „Williamsa” w Nowym Jorku padło następujące oświadczenie: albo „Mažeikiu nafta” zacznie wreszcie zarabiać, albo „Williams” sprzeda swoje udziały w kompleksie. Co prawda, rzecznik prasowy „Williams Lietuva” skwapliwie te pogłoski zdementował zapewniając, że Amerykanie swoją na Litwie inwestycję traktują jako długoterminową i nie liczą na zwrot kapitału „w ciągu jednego dnia”. Chciał uspokoić, a osiągnął skutek odwrotny. Jeżeli „williamsy” zamierzają prowadzić litewski naftowy biznes w dotychczasowym stylu, to lepiej będzie, jeżeli sobie pójdą pozarządzać w jakimś kraju trzeciego, a jeszcze lepiej, czwartego świata. Tam może ludzie bardziej podatni na wciskanie ciemnoty? Z drugiej strony już słyszę rechot tak bardzo niechcianych przez konserwatystów „Iwanów”, jeżeli w roli nabywcy amerykańskich udziałów w litewskiej nafcie wystąpi rosyjski gigant „LUKoil”.

Podsumowując: kapitalizm udzielił politykom rodem z ciemnogrodu dotkliwej i co gorsza, niezwykle kosztownej lekcji. Pieniądze otóż, nawet rosyjskie, nie śmierdzą - ani „ruską wodką, ani sielodką”, zaś w biznesie (szczególnie na taką skalę) nie można się kierować narodowościowymi animozjami, ksenofobiami czy też kompleksami. Czego dowodem 26,85 proc. udziałów „Mažeikiu nafta” w rękach rosyjskiego koncernu „Jukos”. I po co to było? Czy po to dwa lata temu ubieraliśmy się w pas cnoty wobec „Iwana”, by teraz zdjąć go dla Michaiła? A swoją drogą, jak to się dzieje, że podczas gdy Amerykanie skamlą, czarno widzą i narzekają na marże, Rosjanie bez wahania ładują w „Mažeikiu nafta” 150 milionów dolarów (75 za udziały i jeszcze 75 w formie kredytu na rekonstrukcję rafinerii) i liczą na zyski? Nie boją się wahających się marż? Ano nie.

„Przemysł przeróbki ropy naftowej nie daje stałej marży - odpowiada na to wiceprezydent „Jukos” Michaił Brudnyj. - Tym niemniej, większość rafinerii przynosi zyski. Liczymy na to, że w wyniku wspólnych wysiłków litewskie przedsiębiorstwo również przekształci się w dochodowe”. Panie Randy Majors, uczyć się u Rosjan pozytywnego myślenia, a może przy okazji i zarządzania.

W Polsce doszło do kolejnego wypadku autobusowego, ofiarami którego są litewscy podróżni, a ściślej mówiąc - muzycy. Tym razem litewski autokar, jadący przez województwo warmińsko-mazurskie, zjechał z równej drogi i wylądował w rowie. Podobno do wypadku doszło w wyniku tego, że kierowca, który w trakcie jazdy usiłował regulować siedzenie, stracił panowanie nad kierownicą. Tym niemniej litewskie media natychmiast przypomniały, że „polskie drogi są dla Litwinów śmiercionośne”. „Już od kilku lat podróżnych z Litwy na polskich drogach prześladują tragiczne wypadki” - straszył „Lietuvos rytas”, który nie omieszkał zamieścić szczegółowej ich kroniki. „Polskie drogi - pułapką dla Litwinów” - epatował dziennik „Lietuvos žinios”. Zaś rozgłośnie radiowe ustami litewskich urzędników oskarżyły Polaków o to, że nie dbają należycie o stan swoich dróg. Zgadzam się - polskie drogi są fatalne, ale tak się składa, że Litwini znacznie się do tego stanu rzeczy przyczynili. Szczególnie zaś liczni litewscy przewoźnicy, dla których Polska jest krajem tranzytowym na Zachód. Zresztą i litewscy turyści, coraz bardziej masowo zmierzający „nach West”, również jakoś nie jeżdżą przez Skandynawię, którą za czasów wczesnego „Sąjúdisu” pan Landsbergis polecał rodakom jako najkrótszą drogę do Europy. Tak więc, mamy swój - wcale nieskromny - udział w polskich drogowych koleinach czy wyrwach. Sugerowanie zaś, że polskie drogi wręcz czyhają na pojazdy z litewskimi tablicami rejestracyjnymi jest zwyczajnym absurdem. Liczba wypadków, jakim w Polsce ulegają litewskie samochody czy autokary, jest wprost proporcjonalna do ilości podróżujących przez terytorium tego kraju litewskich pojazdów. Nie oskarżajmy więc sąsiadów, którzy mogliby przecież mieć pretensje, że rozjeżdżamy im państwo. Zresztą nikt nikogo nie zmusza do podróżowania polskimi „śmiercionośnymi” drogami, są wszak inne - słynne skandynawskie. Są też drogi powietrzne. Latajmy.

Jeżeli zaś chodzi o niebezpieczeństwa czyhające na drogach, to każdy kraj jakieś tam ma. W Polsce to koleiny, u nas - sygnatariusz Aktu Niepodległości, eksposeł, eksdoradca ministra spraw zagranicznych, eksprokurator Egidijus Bičkauskas, który lubi sobie poszaleć za kółkiem na lekkiej bani.

Przed półtora rokiem sygnatariusz swoim Land Roverem zdmuchnął niewinnie stojącego Volkswagena i zwiał z miejsca wypadku gubiąc jednakże „corpus delicti” w postaci sejmowej tablicy rejestracyjnej. Takie ucieczki zdarzają się zaszokowanym sprawcom wypadków drogowych, ale ta była wyjątkowa, bo miała ciąg dalszy jak z kiepskiego westernu. W dniu spowodowania wypadku Bičkauskas raczył zabarykadować się w swojej rezydencji. Ludzie gadają, że był niezupełnie trzeźwy... Może to potwarz, ale faktem jest, że uzbrojeni w alkomat policjanci, którzy próbowali go tego dnia przesłuchać, mogli sobie pocałować rezydencję w klamkę... Ta iście ułańska brawura kosztowała eksposła ponad trzy tysiące litów i stanowisko doradcy ministra. Wylądował w... Prokuraturze Generalnej. Społeczeństwo dowiedziało się o tym przy okazji kolejnego wypadku, jaki spowodował. Tym razem zdmuchnął młodą kobietę. Co gorzej - na przejściu dla pieszych. Po wszystkim oświadczył, że ofiara przechodziła przez ulicę w niewłaściwym czasie i zaplątała mu się pod koła. Zgadzam się, rozumiem, współczuję. Sama jestem kierowcą, więc śmiem twierdzić, że ci piesi rozbisurmanili się ostatnio jak dziadowskie bicze. Wyłażą na pasy dla pieszych przed różnymi Land Roverami, BMW-ami i innymi Mercedesami. I nie żeby - w interesie własnego bezpieczeństwa - lecieli po tych pasach świńskim truchtem. Snują się jak te muchy w miodzie, aż kusi, żeby nadać im trochę (zderzakiem) przyśpieszenia. Trudno się dziwić, że potrącona kobieta nie doczekała przeprosin sygnatariusza, nie raczył jej też odwiedzić w szpitalu, a zapytany, czy przypadkiem nie zamierza wesprzeć swej ofiary finansowo, eksposeł odciął: „Od tego mamy SoDrę”. Chociaż po chwili się zreflektował i dodał, że gotów jest „pokryć (sic!) brakujące koszty jej leczenia”. To ci gest!

A swoją drogą, jak to dobrze, że mamy SoDrę. Pan Bičkauskas właśnie stał się jej klientem. Po ustaleniu, że podczas wypadku miał we krwi 0,53 promila alkoholu, złożył podanie o zwolnienie go z pracy, chociaż dzięki wrzawie, jaką w tej sprawie podniosły media i tak nie miał szans na zachowanie stanowiska. Eksprokurator może o tym nie wiedzieć, ale bezrobotnymi, podobnie jak potrąconymi, zajmuje się SoDra właśnie. Niektórym przez pół roku wypłaca nawet oszałamiające zasiłki - będzie tego coś około 200 litów. Wystarczy na jedno tankowanie Land Rovera lub kilka tankowań sygnatariusza w barze przy niemenczyńskiej szosie.

W tej historii niesmacznie wygląda fakt, że podczas gdy media natychmiast ujawniły zawartość alkoholu we krwi sygnatariusza, z oficjalnymi wynikami ekspertyzy zwlekano tak długo, jak się dało. Odnosi się przykre wrażenie, że ktoś usiłował ukręcić łeb tej brzydkiej sprawie. Nieładnie w tej historii wypadła i Prokuratura Generalna, która ustami zastępcy prokuratora Vytautasa Barkauskasa usiłowała usprawiedliwić swojego pracownika. Zapytany, dlaczego Bičkauskas w dniu spowodowania wypadku wcześniej urwał się z pracy, Barkauskas usprawiedliwiał to stołecznymi korkami. Sygnatariusz, rozumiecie, wcześniej w tym dniu rozpoczął pracę (kto sprawdził?), by w drodze do domu uniknąć korków drogowych. Chciał dotrzeć do swojej rezydencji przed godzinami szczytu.

Posłowie zaniepokoili się ostatnio niską oceną Sejmu w opinii społecznej. Podczas gdy kierownictwo parlamentu, przedstawiciele dwu rządzących partii wraz z politologami i dziennikarzami zastanawiali się, co tu począć, by naród zaczął swoich wybrańców przynajmniej ociupinkę szanować, ci obrzucali się niewybrednymi inwektywami. Wymyślali sobie od „ideologicznych dunduków”, „komunistycznych dywizjonów” i „chamów”. Poseł Veselka raczył wysłać wiceprzewodniczącego Sejmu tam, gdzie król piechotą chodzi, oczywiście w bardziej dosadnej i obraźliwej formie. Jeżeli dodamy do tego wypowiedzi posła i kandydata na prezydenta Kazysa Bobelisa, który w amerykańskim mieście Sent Pitersberg określił nasz Sejm mianem tępego, uzyskamy pełen obraz najwyższego organu państwowego. Co prawda komisja etyki poselskiej wezwała Bobelisa na dywanik i pouczyła ustami liberała Klemensasa Rimšelisa, że: „jeżeli poseł twierdzi, że Sejm jest tępy, to upoważnia to do takiego twierdzenia każdego przeciętnego mieszkańca Litwy”. Na co Bobelis: „Panie Rimšelis, a czy można temu zaprzeczyć?”. Niestety, nie można. Śmiem zapewnić, że „każdy przeciętny mieszkaniec” Litwy i bez podpowiedzi ze strony posłów ma na temat Sejmu wyrobioną opinię. Nie będę jej przytaczała w obawie o oskarżenie o obscenę. I nie chodzi tu o słownictwo wybrańców narodu, bo naród takie igrzyska nawet lubi. Dla przykładu, w brytyjskiej Izbie Lordów dochodzi czasem nawet do rękoczynów. Flegmatyczni parowie piorą się po szacownych buziach i targają za klapy garniturów, tym niemniej angielski parlament nie jest w opinii społecznej oceniany tak nisko jak nasz. Politycy twierdzą, że ta niska ocena jest spowodowana „dużym obciążeniem spadającym na barki ustawodawców, negatywnym wizerunkiem polityków i partii politycznych oraz niską kulturą polityczną na Litwie”. Błąd, panowie parlamentarzyści. Na temat niskiej kultury się zgadzam, ale tak naprawdę ludzie nie lubią was głównie za prywatę, chciwość, chamstwo, lekceważenie opinii wyborców i durnowate, często antyspołeczne ustawy, które kleci się byle jak, by potem w nieskończoność nowelizować.

Lucyna Dowdo

Wstecz