Podglądy

O wyższości dżumy nad cholerą

Sytuacja jest tak groteskowa, że nawet przestaje być śmieszna. Gdy w lipcowym felietonie zapowiadałam, że Williams International może sprzedać swoje udziały w koncernie Mažeikiu nafta, w najśmielszych prognozach nie przypuszczałam, że nastąpi to już w sierpniu. Podobnie jak nie przypuszczałam, że sprawdzą się moje prześmiewcze przepowiednie, iż w roli nabywcy może wystąpić koncern rosyjski... Pomyliłam się tylko co do jednego szczegółu: udziały Amerykanów kupił nie LUKoil a Jukos.

I chwała Bogu, że nie LUKoil, bo z tego, co obecnie wygadują konserwatyści, wynika, że w tej całej umowie z Williamsem w gruncie rzeczy nie chodziło o przekształcenie kompleksu naftowego w dochodowy, tylko o ucieczkę przed rosyjskim gigantem. Ucieczkę za wszelką cenę. Nawet za cenę ponad 911 milionów litów (nie mówiąc już o państwowym długu w wysokości 1,7 mld Lt), które zapłaciliśmy za to, że gościliśmy w Możejkach Amerykanów, fajnych w gruncie rzeczy chłopaków, wszak swoją obecnością dodali splendoru zapyziałej mieścinie i ożywili działalność agencji towarzyskich.

Mój ulubiony polityk, do niedawna zagorzały fan „williamsów”, Vytautas Landsbergis zapytany w trakcie skandalu, co sądzi o wynikłej sytuacji, syknął jak zawsze „jednoznacznie i błyskotliwie”: „A co, może już wówczas należało wszystko oddać LUKoil’owi? Niech no ktoś odpowie na to proste pytanie, czy byłoby lepiej?”. Odpowiadam: nie ma żadnych przesłanek pozwalających snuć prognozy, że byłoby gorzej. Poza tym śmiem twierdzić, że temu, kogo rabują, jest ganz egal, kto go okrada – Rosjanie, Amerykanie, Arabowie czy ewentualnie Mongołowie. Nie rozumiem więc, dlaczego szef konserwatystów próbuje nam wmówić, że amerykańska „dżuma” jest jednak lepsza od rosyjskiej „cholery”. Tym bardziej, że „dżumę” już nam zafundowano, a uroków „cholery” przyjdzie nam jeszcze doświadczyć... zakładając najczarniejszy scenariusz, wg którego Rosjanie będą gorsi od Amerykanów. Poza tym od 1999 roku krążą pogłoski, że poza tymi dwiema przypadłościami, za jakie w oczach Landsbergisa uchodzą dziś zarówno Williams jak i LUKoil, moglibyśmy jeszcze wybierać z listy innych, takich jak Statoil, Shell, Texaco, ale nie daliśmy im szansy ogłaszając uczciwy przetarg.

Jednak w tej całej historii najbardziej oburza nie jej skandaliczny finał, który był do przewidzenia i nawet nie to, że Williams negocjacje z Jukos prowadził w ścisłej tajemnicy przed litewskim rządem, lecz buta i bezczelność konserwatystów. W każdym normalnym kraju partia, która przeforsowałaby taką rujnującą dla państwa i w dodatku zakończoną hiperskandalem umowę, uważałaby się za ugotowaną po wieki wieków. Poszczególni jej przedstawiciele na zawsze żegnaliby się z karierami politycznymi, wkładali wory pokutne i walili się wobec narodu w piersi tak, że aż by huczało. Nasi nie! Szef konserwatystów nie raczył ustąpić nawet ze stanowiska przywódcy partii. Mało tego, nieoczekiwanie zwołał posiedzenie Rady Związku Ojczyzny, która zadecydowała, że kolejny zjazd partii odbędzie się dopiero w marcu przyszłego roku. W tej sytuacji ewentualny następca „tetušisa”, jak kąśliwie nazywają Landsbergisa dziennikarze, Andrius Kubilius pożegnał się z nadzieją objęcia kierownictwa ZO, a i z nadzieją zwycięstwa w wyborach prezydenckich również. Bowiem osoba „tatuśka”, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń, dyskredytuje konserwatystów w oczach wyborców jak dżuma z cholerą razem wzięte. W tej sytuacji wycofanie z kampanii wyborczej kandydatury Kubiliusa i zadeklarowanie poparcia dla Valdasa Adamkusa należy uznać za jedyne rozsądne posunięcie, jakie ostatnio wykonali przedstawiciele Związku Ojczyzny. Bo tak naprawdę rozwój sytuacji sugeruje, że konserwatystom Williams wyraźnie padł na mózg, bo usiłują popełnić polityczne charakiri serwując obywatelom kretyńskie pomysły i wykręty. Wystąpili, na przykład, jako stronnicy ponownej nacjonalizacji Mažeikiu nafta. Wymyślili otóż sobie, że rząd Brazauskasa powinien odkupić od Amerykanów ich udziały w koncernie. Nieważne, że tamci wołają o 10 milionów dolarów drożej, niż sami zapłacili. Wszak tych dziesięć „zielonych patyków” to drobna kwota w porównaniu z ciężkimi milionami „waszyngtonów”, które już zapłaciliśmy za wątpliwą przyjemność goszczenia Williamsa. W gruncie rzeczy konserwatyści nie są aż takimi kretynami, by serio traktować własną propozycję. Poszukują kozła ofiarnego do zrzucenia odpowiedzialności za skutki własnego gospodarczego rozrabiactwa. Będą się niebawem darli, że powodem wszystkich klęsk Mažeikiu nafta jest rząd Brazauskasa, który zamiast kupić u Amerykanów ich udziały, pozwolił to zrobić „przebrzydłym Ruskim”. Dowodem na to, że konserwatyści szukają winnego po lewej stronie sceny politycznej jest niedawny telewizyjny popis intelektualnej kolubryny Związku Ojczyzny Rasy Juknevičiené. Ta równie bezczelna co odważna dama (gdy konserwatyści mocno narozrabiają, tylko ona ma odwagę publicznie w imieniu partii się odstrzeliwać) oświadczyła, że: „Jeszcze nie wiadomo, kto jest odpowiedzialny za tę całą aferę z Williamsem. Williams wszedł na Litwę za rządów konserwatystów, a wycofuje się za rządów lewicy, więc nie wiadomo czy nie zostaną ujawnione jakieś podskórne wątki tego wycofania” – obwieściła w TV madame Juknevičiené wprawiając w osłupienie nie tylko swoich lewicowych adwersarzy, ale też tysiące telewidzów. Konserwatyści w swojej obronie stosują też politykę, którą można określić rosyjskim zwrotem: „sam durak”, a ściślej mówiąc: „sam wor”. Gdy Konfederacja Przedsiębiorców-Pracodawców rozpowszechniło oświadczenie, w którym zażądało rozliczenia osób protegujących w swoim czasie Williams International, konserwatyści w odpowiedzi huknęli: „łapaj złodzieja!”. Klepnęli mianowicie oświadczonko, w którym oskarżyli szefa KPP Wiktora Uspaskicha o to, że jego firma Jangila do litewskiego budżetu nie zapłaciła 270 milionów litów podatku, a to „więcej niż koszta zarządzania koncernem Mažeikiu nafta, jakie pobrał Williams”.

Jest to nie tylko żałosna próba odwrócenia uwagi od własnych brzydko pachnących sprawek, ale też próba potraktowania obywateli jak zbiorowość imbecyli. Na szczęście jesteśmy na tyle rozgarnięci, by rozumieć, że fakt niezapłacenia podatków przez Uspaskicha (jeżeli rzeczywiście nie zapłacił) nie rozgrzesza i nie zwalnia z odpowiedzialności tych, którzy prowadzili agresywny lobbing na rzecz amerykańskiego koncernu. Tym bardziej, że (jestem pewna) czynili to świadomi skutków tej transakcji, którą niektórzy (nie bez racji) określają mianem zdrady litewskich interesów narodowych. Nie może być tak, że podczas, gdy opozycja i ich własny premier Rejtanem się kładli na drodze Williamsa do Możejek, podczas gdy media kpiły z projektu umowy w żywe oczy, a eksperci ds. gospodarczych oceniali ją fatalnie, konserwatyści zachowali wobec Amerykanów naiwność zakochanej pensjonarki. Nie wierzę. Podobnie jak nie wierzę w ukaranie winnych, chociaż, między prawdą a Bogiem, gdy eksperci i politycy zaczynają żonglować ciężkimi milionami dolarów, które straciliśmy w wyniku tej transakcji, bardzo by się chciało kogoś zlinczować.

Na razie jedynym lekko zlinczowanym jest prezydent Valdas Adamkus, któremu adwersarze natychmiast przypomnieli parafkę złożoną pod zgubną umową z Williamsem i który zarzut przyjął przynajmniej z pokorą. Miał odwagę powiedzieć publicznie w wywiadzie dla dziennika „Lietuvos rytas”: „Nigdy nie uciekałem i nie będę uciekał przed odpowiedzialnością. Wyznaję szczerze: jako człowiek i jako prezydent czuję się obrzydliwie”. Uczciwie. Nasz biedny prezydent musiał przeżyć nie lada wstrząs na wieść o gospodarczym chuligaństwie swoich „rodaków bis”. Co tu dużo mówić, Amerykanie nie tylko wypłukali nasz budżet, ale też podrzucili Adamkusowi stęchłe jajo, akurat w dobie prezydenckiej kampanii wyborczej. Tym niemniej urzędujący szef państwa z kandydowania na drugą kadencję nie zrezygnował, a kampanię wyborczą rozpoczął elegancko. Podobnie jak przed poprzednimi wyborami Adamkus spotkał się z grupą 60 intelektualistów i „pozwolił się prosić”, by raczył ubiegać się o reelekcję. Na prośbę odpowiedział z właściwym mu charme, że gdyby miał się kierować względami osobistymi, powiedziałby „nie” i że dziękuje za wsparcie. Czytaj, powiedział „tak”, dodając, że „czuje moralne zobowiązanie wykonywać pracę, którą może wykonać najlepiej, służyć państwu”. Tak więc Adamkus ubiega się o reelekcję nie zważając na ciągnący się za nim odór wspomnianego stęchłego jaja. I wcale się obecnemu prezydentowi nie dziwię. Nagle się bowiem okazało, że nie ma lepszego niż on kandydata na szefa państwa. Sam Uspaskich, który lewą stroną gęby domaga się rozliczenia prezydenta za Williamsa, prawą stroną rzecze: „Adamkus na prezydenta”. Socjalliberał i szef sejmowego komitetu gospodarki za pośrednictwem „Lr” namawia przywódcę własnej partii Arturasa Paulauskasa do niekandydowania na prezydenta. Najzamożniejszy litewski parlamentarzysta klaruje publicznie swojemu szefowi, że nie ma co się pchać na prezydenta, bo obecny całkiem dobrze reprezentuje Litwę za granicą (w telewizji dodał, że Adamkus jest fajny i przez to, iż nie jest natrętny i właściwie nie wtrąca się do polityki rządzącej koalicji). Uspaskich straszy też tym, że ewentualne zwycięstwo Paulauskasa (w wyborach prezydenckich) oznacza przekazanie marszałkowskiej sejmowej laski socjaldemokratom, a co za tym idzie - „totalne zlewicowienie i tak już nieco lewackiej władzy”.

„Dla państwa korzystne jest zachowanie obecnego podziału władzy (Brazauskas premierem, Paulauskas – przewodniczącym Sejmu – przyp. L. D.) i należałoby, w imię stabilności państwa, próbować go zachować” – klaruje Uspaskich swojemu szefowi, jak komu słabo rozgarniętemu.

Naiwnością byłoby sądzić, że czyni to bez uzgodnienia z wyżej wymienionym. Tak naprawdę wywody Uspaskicha skierowane są nie do Paulauskasa jeno do elektoratu socjalliberałów. Chociaż zarówno Algirdas Brazauskas jak i Arturas Paulauskas od kilku miesięcy krygowali się jak dwie panienki, wszyscy zrozumieli, że żaden z nich nie pali się do kandydowania na prezydenta. Rzeczywiście chcą zachować swoje obecne stanowiska, boją się też prawdopodobnie nadszarpnąć swoje autorytety ewentualną przegraną, poza tym zdają sobie sprawę, że władza prezydencka na Litwie w rzeczy samej ogranicza się do reprezentowania Litwy za granicą i nienachalnych prób wetowania tego, na co szef państwa nie ma wpływu, za to mają wpływ szef rządu i Sejmu. Dlatego też socjaldemokraci, na odczepnego, rzucili na tę kampanię Vytenisa Andriukaitisa (w moim przekonaniu jest on lewicową wersją Rasy Juknevičiené), a Uspaskich w porozumieniu ze swoją partią rozpoczął kampanię wyborczą na rzecz Adamkusa. O tym, że w porozumieniu, świadczy i stanowisko szefa sztabu wyborczego socjalliberałów Vaidasa Pliusnisa, który nie zaprzeczył, że Nowy Związek rozważa możliwość poparcia w wyborach prezydenckich kandydatury obecnego prezydenta. Rzeczywiście Adamkus dla obecnej koalicji jest idealnym kandydatem na szefa państwa, już sprawdzonym i rzeczywiście nienachalnym w narzucaniu im swojej woli czy poglądów, nie mającym politycznego zaplecza ani poparcia w żadnej liczącej się partii, lekko skażonym aferą Williamsa, a więc pokornym. Piękny figurant. Jest tylko mały szkopuł. Mam wrażenie, że doradcy prezydenta są mocno zażenowani nagłym wybuchem miłości ze strony lewicy. Przez tę miłość może on stracić wiarygodność u prawicowego czy centrowego elektoratu, co wcale nie znaczy, że zyska ją u lewicowego. Nasz wyborca jest nieprzewidywalny. Owszem, wysłucha tego, co mu powie szef preferowanej partii, ale i tak zrobi swoje, czego dowodem wyniki różnych wyborów, które zawsze odbiegały od prognoz sondaży, a jeszcze bardziej od tego, co wyborcom sugerowali nawet bardzo lubiani przez nich politycy. Tak więc, stawiając na Adamkusa lewica może złożyć na jego czole pocałunek śmierci, trudno się dziwić, że doradcy prezydenta wzdragają się przed takimi buziaczkami. Natomiast on sam, jak wynika z ostatniego wywiadu, nie zamierza poparciem lewicy wzgardzić, gdyż, jak powiedział, nie dzieli ludzi według ich poglądów i ideologii. Nie zdziwmy się więc, jeżeli niedawni polityczni rywale urzędującego prezydenta staną się gorliwymi orędownikami wybrania go na drugą kadencję.

A tak naprawdę zbliżające się wybory jeszcze raz potwierdzają tezę, że żyjemy w państwie-cyrku. Podczas poprzedniej kampanii obserwowaliśmy ostrą walkę dwóch silnych kandydatów, obecnie wszyscy typowani w sondażach na zwycięzców uciekają przed prezydenckim stołkiem prawie jak przed krzesłem elektrycznym. Adamkusa „kochają” wszyscy – od prawicy po lewicę. Dlaczego? Bo w obecnej sytuacji traktują stanowisko szefa państwa jak gorący kasztan, który lepiej wrzucić w dłoń politycznego przeciwnika – niech się sparzy. Jeżeli tak dalej pójdzie, po ukończeniu drugiej kadencji Adamkusa możemy stanąć w obliczu deficytu kandydatów i znów będziemy musieli sprowadzić sobie prezydenta zza oceanu.

Lucyna Dowdo

Wstecz