Mozaika kanadyjska

Wertowałam Króla mrówek Zbigniewa Herberta i w ślad za poetą zastanawiałam się nad znaczeniem podróży, wędrowania, odkrywania świata. Bo te pytania z pozoru tylko wydają się być błahe: „Cóż czynić? Być Atlasem – spokojnie dźwigającym glob ziemski i własne sprawy – a może Merkurym skrzydlatym? A jeżeli podróżować: to czy tak jak Odys – zmierzając ciągle do upragnionego miejsca, czy raczej jak Kleomedes – „dezerter losu” … uciekać ciągle?” Gdy tak roztrząsałam pytania o wartości podróży, stanęła przede mną możliwość odwiedzenia Kanady w ramach programu stypendialnego. Zapomniałam więc na chwilę o herbertowskich dylematach i zabrałam się do układania planu na sześć miesięcy poza domem (zadanie dla wszystkich Wag arcytrudne).

Każda podróż to wyzwanie. Zaprawieni podróżnicy potrafią pogodzić w sobie dreszczyk emocji, nieuchronny stres przedwyjazdowy z wielką ciekawością świata i ludzi. Napięcie to przekształcają w energię, która pomaga im potem odnaleźć się na nieznanym terenie. Próbowałam i ja przygotować się do tej podróży jak najsolidniej.

Kanada jawiła mi się zawsze jako kraj mlekiem i miodem płynący, może trochę zimny, jeżeli chodzi o klimat, ale na pewno gościnny i w duchu europejski. W przeddzień odlotu miałam zaliczoną lekturę kilku przewodników, zasięgnęłam również rad moich przyjaciół-obieżyświatów, którzy jednogłośnie radzili, by zjeść dobry obiad przed wyprawą do, ich zdaniem, kulinarnej dżungli. Ogólnie rzecz biorąc, w dniu wyjazdu moja wiedza o Kanadzie była nadal teoretyczna, pełna luk i niejasności, w dużej mierze zmitologizowana dzięki lekturom z dzieciństwa. Wiele takich mitów obaliłam po drodze, dokonałam kilku małych prywatnych odkryć, ale dopiero po powrocie do domu uzmysłowiłam sobie, jak wiele racji mają ci, co własne doświadczenie przedkładają nad opowieści odysów.

Toronto. Miasto, które mnie gościło przez pół roku, położone jest na wschodnim wybrzeżu kontynentu, nad jeziorem Ontario. Ponad trzymilionowe Toronto, zwane niegdyś Fort York, jest nie tylko stolicą największej anglojęzycznej prowincji, ale również nieoficjalną stolicą Kanady. To w Toronto przecinają się najważniejsze szlaki handlowe kraju, tutaj Ottawa spędza weekendy, gdyż życie kulturalne jest na najwyższych obrotach, tutaj wreszcie działa najprężniejszy kanadyjski uniwersytet, który co roku wypuszcza w świat tysiące młodych, zdolnych i niezwykle pracowitych młodych ludzi.

Toronto w narzeczu miejscowych Indian z plemienia Huron znaczy tyle co „miejsce spotkania”. Tuż po przyjeździe przekonałam się, iż nazwa ta jest jak najbardziej uzasadniona, gdyż Toronto prezentuje najprawdziwszą mozaikę kulturową, która - o dziwo – stanowi rzadkość w Ameryce Północnej. Wyjątkowość tego miasta wyraźnie odczułam podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Salt Lake City i podczas tegorocznego mundialu: okna i samochody w mieście upstrzone były wówczas barwami narodowymi różnej maści, a fale radości i smutku po przegranej przetaczały się na przemian przez dzielnicę włoską, ukraińską, koreańską, polską, irlandzką czy meksykańską.

Kanada od kuchni. Współistnienie tak wielu kultur zauważa się w Kanadzie przede wszystkim w mnogości akcentów krzyżujących się na ulicy i w ofercie dań tamtejszej kuchni. Kanada nie stworzyła własnej kuchni narodowej – pierwsi przybysze z Europy, Francuzi i Anglicy kultywowali w tym zakresie własne tradycje (lub ich brak, zdaniem szczególnie złośliwych). Po otwarciu się na falę emigracji z całego świata Kanada skorzystała z doświadczenia emigrantów i chętnie włączyła do swego jadłospisu zarówno włoskie antipasti, węgierską gulyásleves, japońskie sushi czy meksykańskie fajitas, miejsce szczególne zaś zarezerwowała dla polskiej kielbasa, pierogis oraz gołąbków. Śledziłam przez pewien czas dyskusję na temat tradycyjnej kuchni kanadyjskiej, jaka wywiązała się w miejscowej prasie. Otóż po dłuższych debatach i sondażach za prawdziwie kanadyjskie, poza syropem klonowym, uznano wszelkie potrawy mięsne, szczególnie te z dziczyzny, gdyż od wieków należały do kuchni Indian północnoamerykańskich. Ostatecznie więc pobyt, który gastronomicznie zapowiadał się jako Nieustanny Post, okazał się może nie tyle mięsopostem, ile okazją do smakowania potraw z całego niemal świata.

Kanada słynie też z win pochodzących z malowniczych i klimatycznie łagodnych okolic Niagary, a szczególnie z tłoczonego tam wina lodowego, które w tym roku ujęło Francuzów na targach win. Natomiast tamtejsze piwo ma tak wiele smaków i odcieni brązu, że ponuremu Niemcowi uśmiech sam ciśnie się na usta, a Irlandczykowi zapiera dech w piersiach na widok kufla tego trunku warzonego w Kanadzie.

O drużynie Klonowego Liścia i nie tylko. Jednym ze znaków rozpoznawczych Kanadyjczyka jest jego zamiłowanie do sportu. I to nie byle jakiego, bo w Kanadzie prym wiedzie hokej na lodzie. Jest jeszcze baseball, łyżwiarstwo figurowe, tenis, wyścigi samochodowe, koszykówka, ale w hokeja grają wszyscy. Kij do gry w hokeja uchodzi za atrybut pierwszej wagi, umiejętność jazdy na łyżwach otrzymuje się z mlekiem matki, a technikę wyrabia się na lodowisku podczas uganiania się za krążkiem w hokeju na trawie i kibicowania drużynie Maple Leafs, która, jak powszechnie wiadomo, jest najlepsza na świecie, pomijając okresy złej passy. Piłka nożna natomiast jest mało znana. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w przeddzień pucharowych rozgrywek piłkarskich Kanada przechodziła przyśpieszony kurs, który można by nazwać: „O co (do cholery) chodzi w piłce nożnej?” Na gwałt uczono się wówczas nazwisk graczy, barw drużyn i zastanawiano się, dlaczego bramki na boisku są ustawione tak daleko od siebie, skoro to wpływa negatywnie na ilość strzelonych goli. Znawcę tematu poznawało się po tym, że w rozmowie starannie artykułował słowo football, z lekkim niesmakiem przysłuchując się komentarzom sąsiada na temat soccer.

Mieszanka ras i narodów. Kwestie językowe w Kanadzie - to temat do nieustannej dyskusji. Francuski i angielski są językami urzędowymi, czego nadal przestrzega się ściśle w życiu publicznym. Taki stan rzeczy odpowiada historycznym podziałom w życiu politycznym, kulturalnym i nawet naukowym. Jednakże od kilkudziesięciu już lat podział na anglosasów i frankofonów stopniowo traci rację bytu. Zmiany w polityce wewnętrznej zainicjowane przez fale emigracji politycznej i zarobkowej z Ukrainy, Węgier i Polski, a ostatnio z Indii, Tajwanu czy Korei oraz zwrot Kanady ku Pierwszym Narodom, jak się tutaj nazywa rdzennych mieszkańcow tej ziemi, wymagają zapewnienia wszystkim Kanadyjczykom równych praw dostępu do informacji, oświaty i zdobyczy technicznych, jak również uszanowania ich kultury tradycyjnej, religii i języka. Kanadyjczycy podkreślają, iż właściwym dla ich kraju określeniem modelu współistnienia kultur jest „mozaika”, a nie „tygiel”, jak przyjmuje się w USA.

Spotkałam w Kanadzie przedstawicieli wielu ras i narodów, zarówno niedawnych emigrantów jak i potomków Europejczyków osiadłych tutaj jeszcze w XVII w. Łączy ich to, że wszyscy czują się w Kanadzie u siebie, że są akceptowani w całej swej odrębności. Zawsze bardzo ciepło mówili o swoich związkach z krajem macierzystym, ale równie chętnie przyznawali się do swojej ojczyzny - Kanady. Ich odrębność kulturowa w większości przypadków jest postrzegana jako element ubogacający kulturę kanadyjską. A przecież dało się zauważyć, że nawet w kraju tak przyjaznym i otwartym na innych jak Kanada, zachowanie odrębności kulturowej, religijnej i językowej wymaga ze strony Kanadyjczyków sporo wysiłku. Stoją za tym decyzje podjęte niegdyś przez ich rodziców, jak też wybory osobiste.

Diasporą, która przynajmniej raz w roku jest w Toronto bardziej widoczna niż inne, są Irlandczycy. W dniu patrona ich kraju, Świętego Patryka (17 marca), Irlandczycy i ich przyjaciele przebierają się jak do karnawału, na gwałt przypominają sobie układy taneczne jig’ów i reel’i, co niektórzy panowie otrzepują z kurzu spódniczki w kratkę i tłumnie wylegają na ulice, by przedefilować w Paradzie Świętego Patryka. Od lat parada ta kończy się biesiadą w pubach.

Chińczycy natomiast tuż po naszym Sylwestrze przystrajają drzwi swoich domostw wiązankami mandarynek i umieszczają nad wejściem życzenia szczęśliwego roku. To niesamowite bogactwo kulturowe miasta pięknie ujmował cykl wieczorów muzyki ludowej i narodowej odbywających się co piątek w Królewskim Muzeum Sztuki w Toronto.

Kanadyjskie pomysły na życie w mieście. Obok cyklu koncertów byłam świadkiem jeszcze jednej inicjatywy miejskiej, która, moim zdaniem, z powodzeniem mogłaby zostać podjęta również w Wilnie. Był to tzw. Dzień Otwartych Drzwi (weekend właściwie), podczas którego wiele publicznych i prywatnych budynków otworzyło swe podwoje przed zwiedzającymi. Nieodpłatnie można było wówczas zwiedzić sale koncertowe, teatry, trudno dostępne zabytkowe rezydencje z dziewiętnastego wieku, można się było wspiąć na wieżę widokową lub wstąpić do apartamentów hotelowych. W każdym z tych miejsc pracownicy lub wolontariusze służyli za przewodników i pomagali zwiedzającym orientować się w terenie. W akcji tej brała również udział prasa lokalna, która już wcześniej na swych łamach zamieściła mapkę z zaznaczonymi obiektami i notkami historycznymi. Dni Otwartych Drzwi odbywają się w mieście od kilku lat i cieszą się niesłabnącym powodzeniem zarówno turystów, jak i wśród mieszkańców Toronto. Widziałam całe rodziny przybywające na rowerach ze starannie ułożonym planem zwiedzania na cały dzień, turystów skrzętnie filmujących co ciekawsze wnętrza, starsze osoby, dla których była to okazja do odwiedzenia dobrze im znanych miejsc. A ileż takich architektonicznych perełek można by było odszukać i wydobyć z zapomnienia w Wilnie? Gdyby tak nasi radni, którzy zamierzają objąć urzędy po zimowych wyborach samorządowych, rozważyli ten tak prosty sposób promocji miasta i urozmaicenia życia naszej stolicy… Dodam, że do akcji tej w Toronto włączyły się działy reklamy wielu znanych firm, radiostacji i nawet instytucji publicznych.

Lody w Wilnie. Moja opowieść kanadyjska byłaby niepełna, gdybym, pomijając sam opis Niagary, bazarów czy niezwykle ciekawego muzeum butów w Toronto, nie wspomniała o pewnej podróży na północ kraju, pod granicę z Quebekiem. Podróży do miejscowości o dziwnie znajomo brzmiącej nazwie - Wilno. Miasteczko, mniej więcej wielkości Bujwidz, położone jest 350 km na północ od Toronto, tuż obok największego parku krajobrazowego Algonquin Park, który przyciąga tłumy miłośników cedrów kanadyjskich, łosi, bobrów, biwakowania, spływów kajakiem czy kanadyjką. Wielu turystów przybywających do Algonquin odwiedza przy okazji Wilno, przynajmniej po to, by spróbować polskiej kuchni lub wpaść do jednej z wielu miejscowych galerii sztuki.

Podejrzewam, iż historyk daremnie by szukał bliższych powiązań naszego Wilna z Wilnem kanadyjskim. Około roku 1800 nadanie ziemi od Królowej Wiktorii otrzymała tutaj grupa osadników przybyłych z Kaszub. Ziemia w tych okolicach nie była zbyt żyzna, a las zwany tu buszem pokrywał większość terenu. Dzielni Kaszubi nie zlękli się pracy i osiedlili się w Kanadzie na stałe. Imiona i nazwiska pierwszych mieszkańców miasteczka widnieją jeszcze na starym cmentarzu w Wilnie oraz, w zmienionej już pisowni, na skrzynkach na listy. Narzędzia rolnicze i dawne rękodzieła zostały skrzętnie skatalogowane i dzisiaj są wyeksponowane w miejscowym skansenie – jak na najstarszą osadę polską w Kanadzie przystało. Jedynym śladem wileńskim, który udało mi się wypatrzyć podczas tej wycieczki, był obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej pędzla pani Anny Krepsztul, który zawieszono obok ołtarza głównego w miejscowym kościele. Jak się dowiedziałam już po powrocie do domu, obraz ów został sprowadzony przez księdza Dariusza Stańczyka.

Wilno kanadyjskie ma swoją gazetkę, która wita czytelników kaszubskim “witame y Wilno” i dokładnie informuje o każdym miejscu wartym odwiedzenia. Tak więc dowiaduję się, że oprócz skansenu jest tutaj kilkanaście galerii, w których można nabyć dzieła miejscowych plastyków i rzemieślników. Odwiedzamy jedną z takich “domowych” galerii, należącą do pani Dan Hill, która wypala porcelanę i ceramikę w pięknych, czystych kolorach. Pracownia znajduje się na miejscu, w ogrodzie zaś - morze wielobarwnych kwiatów, których część odnajdujemy we wzorach jedwabiów i kart ręcznie malowanych przez panią domu. Przed wyjściem głaszczemy kota, który udaje obojętnego i ruszamy na lody do miejscowej poczty. Wszystko tutaj ma nutkę sielsko-anielską, zupełnie jak na Wileńszczyźnie latem. To nic, że zamiast Wilenki płynie Madawaska, a Zielone Jeziora zastępuje jezioro Opeongo. Swoją drogą dziwne, dlaczego nie jest to druga Warszawa czy Kraków…

Podróż do kraju Klonowego Liścia przyniosła sporo miłych spotkań, niespodzianek, ale też prób, z których nie zawsze wychodziło się obronną ręką, nie zawsze i nie wszystkie różnice kulturowe dało się pokonać. W takich chwilach myślałam o zaletach domowego ogniska i powolnym smakowaniu codzienności. Pogodzenie w sobie spokoju Atlasa, chyżości Merkurego i jeszcze przenikliwości Kasandry – oto sprawa do rozważenia na zbliżającą się złotą jesień…

Jolanta Szpilewska

Wstecz