Los wilnianina w XX wieku

Podróż w czasie, nie zawsze sentymentalna

Ileż to lat już minęło! Czas zatarł w pamięci niemal wszelkie ślady. Teraz dopiero do mnie dociera, jakie to wszystko było ważne. Teraz, kiedy już nie mam kogo spytać. A gdy się było młodym, wokół był inny świat, miało się inne zainteresowania. Dziś nie mam z kim o tym porozmawiać. Prawda, żyje jeszcze siostra ojca, mieszka teraz w Kołobrzegu, ale ma już 93 lata i nic nie pamięta. Otrzymałam list, w którym pisze: „Lusiu, kochana, nic tobie nie mogę opowiedzieć, bo nie mam już pamięci”. Kartka papieru, w wielu miejscach zalana łzami - widocznie tak bardzo ją wzruszyło, że staram się odnowić pamięć o ojcu.

Ojciec

Jedyne pamiątki po moim dzieciństwie - to albumik z tamtych lat i portret tatusia. Wszędzie wędrują razem ze mną. Portret został wykonany ze zdjęcia, które ojciec, żegnając się z mamą po zabawie tanecznej podarował jej na znak miłości. Poznali się na tej zabawie w kasynie wojskowym i była to miłość od pierwszego wejrzenia. Rodzice moi - rdzenni wilnianie: mama - Jadwiga Malkówna, ojciec - Bronisław Stankiewicz. Mama wcześnie została sierotą. Kiedy się pobrali w 1925 roku, mama miała 25 lat, ojciec był o 2 lata starszy.

Ojciec brał czynny udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Przypominam sobie z dzieciństwa książkę poświęconą tym, którzy w niej walczyli: znalazło się w niej nazwisko tatusia. Podobno uratował swego dowódcę Bobiatyńskiego z palącego się domu. Za ten bohaterski czyn i inne zasługi wojenne został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych oraz innymi odznaczeniami. Kiedy rodzice brali ślub, ojciec był wojskowym w stopniu st. sierżanta. Później, z powodu pogorszenia się stanu zdrowia, podał się do dymisji i w ostatnich latach życia pracował na poczcie głównej przy ul. Zamkowej.

Na innym zdjęciu jestem z rodzicami i bratem, jeszcze malutka, w krakowskim stroju. Tatuś chciał, żebym była mądrym dzieckiem, więc najpierw oddano mnie do przedszkola koło rynku przy ulicy Kalwaryjskiej, a później do szkoły przy ul. Krakowskiej. Chociaż nie miałam jeszcze pięciu lat, nauczycielka była znajomą ojca i pozwalała mi zostawać w klasie. Na początku lekcji opowiadałam różne wymyślone przez siebie historie, bo lubiłam fantazjować. Dzieciom one podobały się, śmiałyśmy się wszyscy, było wesoło. Już wtedy brałam udział w występach artystycznych. Pamiętam, że stałam w ślicznej różowej sukience, a wokół wszystkie dzieci śpiewały: „Zachwyt nasz budzi lalka różowa, chyba to będzie bal u królowej”. Do pierwszej klasy poszłam do szkoły „Świt” na Pohulance, ale to było już po śmierci ojca.

Ojciec zmarł przed wojną w 1936 r., nagle, na zawał serca. Miałam wtedy 5 lat, brat Zbyszek - 8. Byłam małym dzieckiem, ale pogrzeb pamiętam: było dużo wojska, szła młodzież, trumnę wieziono na lawecie armatniej, którą ciągnęły konie, wstrzymano ruch na głównych ulicach Wilna. Z Warszawy przysłano piękny wieniec, a przed trumną niesiono na aksamitnych poduszkach odznaczenia ojca. Został pochowany na cmentarzu wojskowym na Antokolu. Gdy po kilkunastu latach wróciłam do Wilna, nie mogłam znaleźć jego grobu: krzyże zniesione, drzewa wykarczowane, wszystko nie do poznania. Pozwolono mi na skromny nagrobek bez krzyża, bo w tym miejscu chowano wówczas wyłącznie działaczy. Teraz pięknie została odnowiona kwatera legionistów, a grób ojca jest zupełnie bliziutko od niej, tuż pod górką. Boję się, że gdy odejdę w inny świat, nawet tego śladu nie zostanie.

Po śmierci ojca, nim przyszli Rosjanie, mama otrzymywała wysoką emeryturę. Gdy do Wilna wkroczyły wojska sowieckie, wkrótce zaczęły się wywózki. W obawie przed aresztowaniem, jako rodzina wojskowego, musieliśmy się ukrywać. Przed wyjazdem odznaczenia ojca zakopano w piwnicy domu cioci przy ul. Zawalnej. Okna tego domu wychodziły na uliczkę, która później okazała się na terenie getta. Pamiętam, że mama z ciocią zapakowały te odznaczenia, by następnie schować. Wkrótce potem mama wyjechała na Litwę szukać pracy, mnie zostawiła u bratowej Miłoszówny, brata oddała do swojej siostry. Tak się zaczęła nasza tułaczka po świecie. W swoje dziecinne lata musiałam poznawać głód, chłód i poniewieranie

W domu dziadków (przed wojną)

Zanim wojna przerwała dzieciństwo, mieszkaliśmy przez jakiś czas u dziadków, rodziców ojca, w ich własnym domku przy ulicy Chocimskiej (teraz Giedraičiu). Po ich śmierci, już w czasie niemieckiej okupacji, mieszkały tam siostry ojca, póki nie wyjechały do Polski. Ojciec miał trzy siostry: dwie już zmarły, a ciocia Zula mieszka w Kołobrzegu.

Dom dziadków - Teresy i Wincentego - stał niedaleko ul. Kalwaryjskiej, po przeciwnej stronie od dzisiejszej dzielnicy Miasteczko Północne, za trzema pagórkami: wejdziesz na górkę - miasto, zejdziesz w dół - wieś. Dziadkowie mieli z pół hektara ziemi, blisko domków Palewicza, znanego przed wojną w Wilnie ogrodnika. Tam, w samej dolinie stał zwykły drewniany dom z ogródkiem. Przecudna i niezapomniana dolina mego dzieciństwa: łąki porośnięte bujną trawą, świergot ptaków... Siedmioro wnuków bawiło się tam w chowanego, a dziadek, który lubił we wszystkim porządek, usiłował nas wypędzić, byśmy nie deptali trawy przed sianokosem. Dziś, w miejscu domu dziadków, stoi przedszkole, wielopiętrowymi blokami zabudowano dolinę.

Ja byłam okropnym dzieckiem - taka dziewczynka-chłopak: wdrapywałam się na płot, na drzewa. A pewnego razu, kiedy przyjechali krewni ze wsi i przywiązali konia do płotu, wdrapałam się na niego i koń mnie poniósł w stronę Pajów. Ale mocno chwyciłam się grzywy i utrzymałam się, aż koń się uspokoił i zatrzymał. Ileż wtedy wszystkim strachu narobiłam! Zawsze bawiłam się „w wojnę” z chłopakami: garnek na głowę, kij do ręki i - naprzód.

Już później, kiedy zamieszkaliśmy na Małej Pohulance koło teatru, gdzie w podwórku bramy były wysokie, to „brama z bramą” prowadziliśmy walki. Nawet w klatce byłam zamknięta, wzięta do niewoli. To wszystko dlatego, że miałam starszego brata, który wszędzie mnie ze sobą zabierał. Nic dziwnego, że kiedy po latach gościłam z mężem u siostry ojca w Kołobrzegu, ta powiedziała mu: „Marianku, żebyś ty wiedział, co to było za okropne dziecko!”

U nas w rodzinie, jeszcze w domu dziadków, zawsze panowały żarty, śmiech, figle. Coś zgrywaliśmy, urządzaliśmy jakieś teatrzyki, scenę robiliśmy, bileciki sprzedawaliśmy, a potem biegliśmy po cukierki i lody. A jakież wspaniałe zjazdy rodzinne mieliśmy na Wielkanoc, z „kaczaniem” jaj na podwórku

Wojenne dzieciństwo

Szczęśliwe dzieciństwo skończyło się we wrześniu, wraz z wybuchem wojny. Uciekając przed wywózką na Syberię po wkroczeniu Sowietów, mama zostawiła mnie u bratowej, pochodzącej z Miłoszów - krewnej przyszłego noblisty. Wuj zginął w pierwszych dniach wojny na pograniczu, gdzieś w Zakopanem. A ciocia Malkowa - wdowa z trójką własnych dzieci - przygarnęła również mnie i wszystko, co miała, dzieliła na równe części. Pamiętam, jak chodziliśmy na Górę Trzykrzyską i zbieraliśmy szczaw, a ciocia gotowała pełny garnek tego szczawiu, bo więcej nic do jedzenia nie było. I chociaż zjadało się ogromną miskę, jeść wciąż się chciało i chciało.

Mama wyjechała do Birsztan i tam ciężko pracowała jako zwykła robotnica w kuchni jednego z sanatoriów. Miała nabrzmiałe żyły na rękach od ciągłego dźwigania ciężkich wiader. Ale, jak to w życiu zdarza się, zbiegiem okoliczności spotkała tam Eugeniusza Mazura, Polaka. W latach 1939-40 w Birsztanach byli internowani Polacy, których zatrudniano przy odnawianiu sanatoriów. Tam właśnie ojczym poznał mamę. Przez kilka lat pozostawał prawdziwym patronem naszej rodziny, opiekunem i wychowawcą w trudnym wojennym czasie. Był wyjątkowo dobrym fachowcem, miał złote ręce, więc kiedy w 1940 r. przyszli Rosjanie, to zabrali go do remontu koszar w Olicie, gdyż tam stacjonowało dużo wojska. My wyjechaliśmy razem z nim. Po Olicie w pamięci pozostały wielki plac i kościół garnizonowy blisko koszar.

Właśnie tam, w Olicie, oczyma dziecka ujrzałam też całą potworność wojny. Niedaleko koszar Niemcy urządzili obóz radzieckich jeńców wojennych. Głodzono ich tam i znęcano się na różne sposoby. Widziałam ludzi, uczepionych drutów i błagających: „Dietoczka, daj chlebuszka”. Ojczym także opowiadał, bo tam pracował, jak takim zgłodniałym specjalnie dawano wiadro ziemniaków w łupinach, a oni zjadali i umierali. Wiem, że w tym obozie były wypadki, kiedy jedzono ludzkie mięso. Tych ludzi potem sądzono i publicznie wieszano. (Fakty kanibalizmu w obozie olickim zostały potwierdzone przez ocalałych więźniów - aut.).

Bawiąc się z dziećmi w pobliskim lesie, byłam świadkiem, kiedy przywożono na drabiniastych furmankach nagie ciała: tu ręka wisi, tam noga. A inni więźniowie przychodzili z wiadrem chlorku, wkładali rękawice i wrzucali trupy do dołów, a potem posypywali je chlorkiem i zakopywali. Kiedy nazajutrz poszłyśmy tam z mamą, bo wszystko opowiedziałam w domu, to ujrzałyśmy w tym miejscu popękaną ziemię i skrzepniętą krew. Widocznie niektóre ofiary zakopano żywcem. Dopóki będę żyła, nie zapomnę tego widoku.

Ojczym, jako że był dobrym fachowcem, w czasie niemieckiej okupacji również pozostał w koszarach, a nawet miał prawo brać do pomocy jeńców z obozu. Koszary w Olicie były bardzo duże, więc gdy jemu potrzeba było dziesięciu jeńców, brał 15, a później tych ludzi wypuszczał do lasu, gdzie tworzyła się partyzantka. Niestety, to się wykryło, ojczyma zabrało gestapo, gdzie podczas przesłuchań okrutnie go skatowano, odbito płuca i zanim wkroczyło wojsko sowieckie, w marcu zmarł.

Kiedy mama spotkała ojczyma i jako tako ułożyła życie, zabrała nas do siebie. W Birsztanach zaczęłam chodzić do szkoły, oczywiście - litewskiej. Nie umiałam rozmawiać po litewsku, więc bardzo cierpiałam z tego powodu. Być może przyczyną tego byli rodzice, gdyż Litwini byli bardzo źli na Polaków za Wilno. Więc jeżeli coś nie tak powiedziałam, to zaraz słyszałam: „lenké-lenké”. Nawet nauczycielki ciągle szydziły z mego akcentu. A dzieci po lekcjach już czekały na mnie koło szkoły i krzyczały: „Jedź do Warszawy!” Tak się uczyło. Wciąż trwała też wojna, zmieniało się wojsko: Rosjanie, Niemcy.

Ojczym miał kolegę z internowanych imieniem Antoni. Ten zakochał się w córce cioci Malkowej a mojej stryjecznej siostrze, która często odwiedzała nas w Olicie. Bardzo ładna dziewczyna, gimnazjalistka wileńska: dwa warkocze, mundurek. Zakochany, jadąc czasami z Olity do Wilna, brał mnie ze sobą. Przyjechaliśmy więc do cioci w sobotę, a w niedzielę niemieckie wojsko wkroczyło na Litwę i ja zostałam w Wilnie. Na ulicy Zawalnej koło skweru, obok dzisiejszego kina „Lietuva”, był taki drewniany ryneczek, naprzeciw którego mieszkała ciocia, a w podwórku remontowano wojskowe maszyny.

Wkroczeniu Niemców do Wilna towarzyszyło bombardowanie, poprzedzane alarmem. Ludzie starali się wtedy ukryć w wielkich lochach koło stacji kolejowej. Wydawało się, że samolot jest tuż nade mną, chociaż on jeszcze był daleko, więc rękoma przykrywałam głowę i biegłam do schroniska. Aż pewnego razu nabiegałam się z dziećmi i zasnęłam w mieszkaniu jak zabita, nie słysząc alarmu. A ciocia Hela w tym całym zamieszaniu myślała, że ja jestem razem z nimi. Dopiero w schronisku rozejrzano się, że mnie nie ma: „A gdzie Lusia?!” A Lusia została sama w mieszkaniu. Kiedy więc zaczęło się bombardowanie i jeden pocisk trafił w sąsiednie podwórko, to u nas wszystkie szyby wyleciały, żyrandole pospadały. Ja ze strachu ukryłam się pod łóżkiem, nakryłam głowę poduszkami i kiedy później mnie stamtąd wyciągnięto, długo i kurczowo trzymałam się głowy.

Potem do Wilna wkroczyli Niemcy. Minęły dwa miesiące - mama w Olicie, a ja w Wilnie. Chodziłam od krewnych do krewnych: u cioci głodówka, to szłam do dziadków: oni trzymali krówkę, chociaż mleka mogłam się napić. A w Olicie ludzie powiadali: „Z Wilna już nic nie pozostało, same gruzy”. Mama rwie włosy na głowie: jak tam Lusia - żadnej wiadomości nie ma, samochody nie jeżdżą, pociągi - też. I na piechotę przyszła z Olity po mnie. Ileż to kilometrów, ponad sto?

Pamiętam, siedzimy z dziećmi na podwórku: już wieczór, słoneczko zachodzi, a koleżanka Danusia (ona teraz w Koszalinie mieszka) mówi do mnie: „Lusiu, a gdyby teraz twoja mama przyszła?” Bo wiedziała, że tęsknię. Ja mówię: „O, Boże, jaka ja byłabym wtedy rada”. I nagle ciocia wychodzi na ganeczek i mówi: „Alusiu, chodź tu”. (Miałam na imię Alicja, Alusia, a po wojnie metryka się spaliła i Rosjanie zapisali mnie Ludmiłą). Ja biegnę, patrzę - mamusia! I mama rzuciła się do mnie: „Dzięki Bogu, ty żywa, zdrowa!”. Jakież to było powitanie! Odwiedziłyśmy potem z mamą wszystkich znajomych, krewnych, całą liczną rodzinę.

Droga do Olity

Ale trzeba było wracać do domu, nie było innego wyjścia. Mama chciała jak najszybciej mnie przy sobie mieć, bo ojczym był zaradny i rodzina głodu nie znała. Mamie ktoś dał mapę, by iść krótszą drogą przez Olkieniki. I ja swoimi małymi nóżkami przez 3 dni szłam pieszo do Olity. W dzień robiłyśmy po ok. 50 km. Pamiętam, tylko wyszłyśmy za miasto na górę, minęłyśmy miejsce, gdzie teraz ciepłownia, a ja pytam: „Mamusiu, jeszcze daleko?” Ona mówi: „Kochana, my tylko wychodzimy z Wilna”. Przez las po nocy szłyśmy, a na drogach widziałyśmy spalone czołgi, trupy, rozbity samolot. Mama chwyci mnie za rękę i biegniemy lasem. Ciemno, a my biegniemy. A mama przecież dźwigała jeszcze węzełek z ubraniem, żywnością i moimi książkami.

Odważna była ta moja mama. Idziemy lasem i nagle: „Lusiu, patrz, światełko”. Z daleka je widać, gdyż akurat ta wioska w dolinie, a las na górze. I my, jak ćmy, lecimy na to światło, może kto mlekiem napoi. Okienka w chatach maluchne, podłogi z gliny. Psy szczekają, ludzie patrzą przez okna, ale nie wpuszczają - nie każdy chciał przyjąć na noc. Aż w którymś domu znaleźli się jednak dobrzy ludzie, przyjęli. Pamiętam, jak wielkim nożem krajali chleb, napoili nas mlekiem i posłali na snopach. Tak przenocowałyśmy i znowu w drogę. Szłyśmy dalej, na przełaj, jak kto pokaże - kędy. Ale ludzie byli szczerzy, nikt nie oszukał.

Mama w drodze mnie pocieszała, że w domu jest miód. A ja ciągle dopytywałam się: „Prawda, że jest? Oj, to ja całą beczkę zjem! A prawda, że mąka jest i mamusia bułeczki piecze? O, ja też dużo zjem”. Takie rozmowy dodawały mi sił i szłyśmy dalej.

Mamę bolały plecy od tobołka i poprawiając go, usiadła na kupie kamieni. Na nieszczęście kamień spadł na nogę, która spuchła i mama zaczęła kuleć. Do Olity już nie tak daleko zostawało, ale zapadła noc, zerwała się wichura z błyskawicą i piorunami. Przy drodze stał taki żółty domek kryty blachą, tam nas przyjęto na nocleg. Kiedy wiatr trącał blachą, ja zrywałam się na nogi myśląc, że to bombardowanie. Mama wtedy tuliła mnie do siebie: „Uspokój się, nie bój się”.

W Daugai - 27 km do Olity zostawało - wyprzedzał nas niemiecki samochód - taka niewielka ciężarówka. A mama trochę znała niemiecki, więc kiedy ciężarówka zatrzymała się, zaczęła rozmawiać z jej pasażerami. Kiedy zobaczyli, że kobieta jest z dzieckiem, to nas zabrali. A w samochodzie - gęsi, kury, kaczki. Ci Niemcy chyba podpici byli, bo na zakrętach podrzucało te gęsi i one gęgały. Harmider! Ale dzięki nim dotarłyśmy na rynek do Olity. Ja też miałam poranione w czasie długiej podróży nóżki.

Kiedy zmarł ojczym, trzeba było radzić samym. Wtedy mama zaczęła chodzić po wioskach, wymieniając rzeczy - wojskowe ubrania, buty na żywność, a potem żołnierze - już Rosjanie - przychodzili i ona znów prowadziła taką wymianę. Zajmowała się szmuglem, takie było życie... Czasem też zabierała mnie ze sobą. I taki zbieg okoliczności: jak tylko przyjdziemy do wioski, zaczyna się obława, przyjeżdża wojsko. Młodzi chłopcy nie chcieli do wojska iść, uciekali do lasu. Zaczęto nas podejrzewać o szpiegowanie, bo mama po litewsku słabo umiała, rozmawiała więcej po rosyjsku. W ten sposób trafiłyśmy na czarną listę „leśnych braci”. Całe szczęście, że znajomy wieśniak zawczasu nas o tym uprzedził.

Takie to miałam dzieciństwo. Mama nas nie pieściła, dlatego byłam zahartowana. Czasem tylko sobie pomyślę: przecież bywa i gorzej. Chyba więc człowiek zahartowany jest i weselszy, i życie zupełnie inaczej ceni, z byle czego nie robi tragedii. To zawdzięczając mamie daję sobie radę w życiu.

Wybór zawodu

W 1946 r. wróciliśmy do Wilna. Siostry ojca wyjechały do Polski, a my przyjechaliśmy na ojcowską ziemię, do domu dziadków. Mama nie pragnęła do Polski, była zmęczona życiem, chciała jedynie mieć swój kąt, ogródek, grządki. Tułała się po świecie od 1939 roku, więc powiedziała: „Tak mi ta tułaczka dokuczyła, że już nigdzie nie chcę wyjeżdżać”.

Po powrocie do Wilna otrzymałam paszport, miałam już 16 lat. Były to ciężkie powojenne czasy, nie było kiedy uczyć się, chociaż starałam się dużo czytać, wypożyczałam książki i sama nadrabiałam straty. Niestety, z powodu zaległości nie mogłam wstąpić do konserwatorium, co było moim marzeniem, chociaż śpiewałam ładnym sopranem. Od tamtych czasów mam wypracowane ręce, bowiem od 16 lat poszłam do pracy. Trafiłam do browaru „Tauras” dzięki rekomendacji brata, który był tam majstrem oddziału fermentacji. W rozlewni za zmianę musiałam nakleić 24 tys. etykietek. Prócz tego wysyłano nas do rozładowania wagonów z jęczmieniem i nikogo nie obchodziło, ile miałam lat. Trzeba było pomóc mamie, wszystkie pieniądze jej oddawaliśmy. Brat był wspaniały, ja więcej kaprysiłam, chciałam ładnie się ubierać. A mama mówiła: zarobisz, ubierzesz się sama.

Chociaż byliśmy biedni, zawsze gustownie ubierałam się, miałam ładne uczesanie, byłam pełna wdzięku, wszędzie na mnie zwracano uwagę. Miałam koleżankę, która pracowała w kancelarii „Žemés ukio valdyba”, bo wtedy już zaczęła się kolektywizacja. Umiałam rozmawiać po rosyjsku, litewsku i po polsku, więc w odwiedzinach u koleżanki zauważył mnie jej naczelnik i zaciekawił się: „Spytaj, może ona pójdzie na sekretarkę?” Poszłam i dawałam radę z pracą, robiłam tłumaczenia, z polskiego na rosyjski i inne. Tak przepracowałam następne 3 lata.

Małżeństwo

W tym czasie na potańcówkach zapoznałam się ze swym przyszłym mężem, Marianem Jankauskasem. Był starszy ode mnie o 4,5 roku, uczył się na Antokolu w szkole oficerskiej. Ja zawsze miałam oko na wojskowych. A Marian był przystojny, porządny, skromny. Pochodził z Lampiedžiai, rozmawiał po polsku, a jego dziadkowie Jankowscy w ogóle nie umieli po litewsku. Mama też była nim zachwycona, więc kiedy poprosił ją o moją rękę, po namyśle dałam zgodę.

Co prawda, miałam wyjść za mąż za innego, ale musiałam przez rok czekać na jego powrót. Widocznie nie bardzo byłam zakochana, a może to nie była miłość, jedynie przyzwyczajenie. Co się działo, kiedy tamten wrócił! Chociaż wcześniej mu napisałam, nie uwierzył, na tyle był pewny moich uczuć. Dobrze, że mama powiedziała, iż spodziewam się dziecka, bo on miał zamiar mnie zastrzelić i sam się zastrzelić. Pod oknami chodził, nawet płakał przed moim mężem.

Stalinowska „zemsta”

Tak więc, mając 20 lat zostałam mężatką. Wesele, co prawda, odbyło się bez welonu i obrączek, bo to były stalinowskie czasy. Mąż skończył naukę i został przydzielony do dywizji, stacjonującej w Wilnie. Wszystko układało się pomyślnie: spodziewałam się dziecka, blisko była mama, na której pomoc mogłam liczyć. Ale los znowu zechciał spłatać figla i to mu się udało.

Nadszedł marzec 1953 roku. W Moskwie umarł „wielki wódz wszystkich narodów”. Żałoba, łzy, bezradność - co będzie dalej? Na nasze nieszczęście w tych samych dniach zostaliśmy zaproszeni do kolegi męża, też wojskowego, na urodziny. A młodzi, jak to młodzi - zanim trzeźwi - byli cicho, lecz po jednym-drugim toaście za stołem robiło się coraz gwarniej. Czyż to w głowie była nam ta żałoba? Niebawem zabrzmiały i piosenki - im dalej, tym głośniej - tak, że rozlegały się po całej ulicy.

Na patrol milicyjny nie przyszło długo czekać. Ale ujrzawszy biesiadujących wojskowych milicja szybko wycofała się. A nam, głupim, zamiast szybko rozejść się po domach, zechciało się bawić dalej. No i doczekaliśmy się patrolu z komendatury. Major, który znał męża z czasów szkoły oficerskiej, wprost nie posiadał się z oburzenia: „I wy, Jankauskas, jak wy możecie?! Cały kraj w żałobie, a wy tu urządziliście popijawę, pieśni śpiewacie!” W tym momencie zbudziła się moja artystyczna dusza. By ratować sytuację, efektownie załamałam ręce i wybuchłam płaczem: „Towarzyszu majorze, to my z rozpaczy!” Major spojrzał w moją stronę, z rezygnacją machnął ręką i wyszedł.

Wynikiem tak niespotykanego wyrazu „rozpaczy” było przeniesienie wszystkich jej uczestników do innych jednostek. Z Wilnem oraz prestiżową dywizją, a zarazem i możliwością kariery wojskowej przyszło się pożegnać. Zaczęło się nasze koczowanie: od Rygi po Kaliningrad, w żadnym z garnizonów nie zatrzymywaliśmy się dłużej niż na rok. Pomieszkaliśmy w Czerniachowsku, jedziemy dalej - i tak po całym obwodzie. Skosztowałam życia oficerskiej żony jak się należy: mieszkania w bursach, na walizkach i wspólnej kuchni, ciągle w nowym sąsiedztwie. Ale było się wtedy młodym, łatwiej i chętniej się zawierało znajomości. Śpiewałam w Domu Oficerów, nawet arie z operetek - solo i w duecie. Tak było do 1960 roku, zanim mąż podał się do dymisji i osiedliliśmy się w Kownie. Dzieci trzeba było posyłać do szkoły, mąż zaś nie chciał, by uczyły się po rosyjsku.

Spełnione marzenie

W Kownie wreszcie zrealizowałam jedno ze swoich młodzieńczych marzeń: zostałam fryzjerką. Ten zawód fascynował mnie niemal od dzieciństwa, lubiłam i umiałam stroić się sama i upiększać koleżanki: później w garnizonowych bursach bez żadnej nauki, jedynie z natchnienia robiłam im szykowne fryzury. Miałam ku temu zamiłowanie i wyczucie estetyczne. W Wilnie przy ulicy Ostrobramskiej znajdowała się znana prywatna fryzjernia Morela. Trzech braci Morelów przed wojną jeździło uczyć się kunsztu fryzjerskiego do Francji. Kiedy tam poszłam będąc jeszcze podlotkiem, właściciel zapytał, kto mi robił uczesanie. Usłyszawszy, że sama, natychmiast zaproponował uczyć się u niego. Ale skąd było wtedy wziąć 150 rubli na naukę? Popłakałam z bezradności i tyle.

Fryzjerką zostałam nawet bez wiedzy męża: wzięłam córkę za rękę i poszłam do rajispołkomu prosić o skierowanie do pracy. Udało się. Na początku pracowało się, aby wyżyć, wykonać plan - normy były wysokie, a ceny niskie. Nie było kosmetyków: filtrowałyśmy klej, dodając spirytusu i perfum - tak robiłyśmy lakier do włosów. Ale zawsze poszukiwałam nowych modeli uczesania, szperałam w polskich czasopismach, dzięki czemu nadążałam za światową modą. Zdobyłam I miejsce na konkurskie zawodowym w Kownie, jeździłam też na konkursy do Wilna i Moskwy.

Każdy zawód ma swoje tajemnice. Fryzjerka nie powinna się lękać zmieniać wyglądu kobiety poprzez uczesanie. Powinna też ciekawić się nowościami mody i, oczywiście, zdobytą informację wykorzystać. Nasz zakład przy ul. Daukšos na Starówce był pierwszym w mieście salonem fryzjerskim z muzyką i barem. Miałam własną stałą klientelę, lubiłam, by kobieta opuszczała nasz zakład ładna i zadowolona z mojej pracy.

Nie zrezygnowałam z pracy nawet wtedy, kiedy do domu przyszło nieszczęście - nieuleczalna choroba męża. Wzięłam się w karby, tyrałam od rana do wieczora, by rodzina nie cierpiała niedostatku. Ostatnio, niestety, musiałam pożegnać się z ulubionym zajęciem: wysokie komorne, koszt patentu, podatki, ceny chemikaliów i kosmetyków - na prowadzenie prywatnego zakładu mnie nie stać.

Dzieci

Córka Grażyna przyszła na świat rok po ślubie, dwa lata później - syn Algis. Tak się ułożyło życie, że dzieci nie nauczyły się polskiego. Niektórzy mnie pytają: dlaczego twoje dzieci nie mówią po polsku? Rosły w otoczeniu rosyjskim, w garnizonach: na wspólnej kuchni, w podwórku, nawet w domu między sobą - wszędzie po rosyjsku. Gdy wróciliśmy na Litwę, córka już była po I klasie rosyjskiej szkoły, a syn w przedszkolu. Wtedy zaczęliśmy w domu rozmawiać po litewsku.

Kiedy przyjechał w odwiedziny mój brat Zbigniew, był tym mocno zawiedziony: „Lusiu, ty zupełnie zlitwiniałaś! Ani Grażynka, ani Algis nie umieją po polsku. Przecież nasza mamusia śpiewała dla wnuczki zamiast kołysanki „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...” i inne patriotyczne piosenki, tańczyła z nią krakowiaka, mówiła: „Ja chcę, żeby w nią ta polskość weszła”. Ona zabierała ją do Wilna, ochrzciła po kryjomu, bo wtedy nie było można. Ale mama zmarła, kiedy córeczka miała cztery latka. Gdyby tak wcześnie nie odeszła, dzieci na pewno po polsku by rozmawiały.

Dziś są one wobec wszystkiego obojętne, nie są patriotami litewskimi, ale i nie są Polakami. A jeżeli człowiek nie jest oddany swojej narodowości, to źle. W człowieku powinien być patriotyzm. Ja nigdy nie ukrywałam, że jestem Polką. Do mnie mówiono: „Jaka ty Polka, jeżeli jesteś urodzona w Wilnie?” A ja na to: „Ja mogę być i we Francji urodzona, ale moi rodzice byli Polakami. A że wyszłam za mąż za Litwina, to muszę być Litwinką?” - oburzałam się. Kiedyś na uwagę w pewnym towarzystwie, że „jem litewski chleb”, odpowiedziałam: „Ja na ten litewski chleb zarabiam, bo litewskie kobiety upiększam”. Na szczęście mąż nigdy chociaż jednym słowem mi nie ubliżył.

Córka ukończyła wydział technologiczny produkcji artykułów spożywczych, mieszka i pracuje jako technolog w Wiłkomierzu. Jedyna wnuczka Diana studiuje zarządzanie w tallińskiej filii uczelni amerykańskiej, była na stażu w Chicago. Syn z żoną mieszkają razem ze mną, w Kownie.

Rodzina w Polsce

W Polsce mieliśmy ogromną rodzinę. Siostra i brat mamy, trzy siostry ojca, ich dzieci. Jak tylko pozwolono ich odwiedzać, natychmiast skorzystaliśmy z tego. Kiedy przyjechaliśmy po raz pierwszy po tylu latach, wstąpiliśmy najpierw do sklepu, który prowadziła ciocia Hela - ta sama, która mną opiekowała się w czasie wojny. Podchodzę do lady i pytam: „Czy Pani ma pieprz? Czarny, mocny pieprz?” Ale nie wytrzymałam i się roześmiałam. Ona spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a potem z niedowierzaniem mówi: „To chyba Bronka córka?” Ileż było radości, przecież od moich lat dziecinnych nie widzieliśmy się.

Mąż był zachwycony poznaną rodziną, bowiem w Kownie panowała opinia, jeżeli Polak, to koniecznie pijak. Oni go też polubili, ja nawet zazdrosna byłam, że mu więcej uwagi poświęcano. Ale usłyszałam: „Lusiu, ty przecież jesteś naszą, a on musi poczuć się swoim w rodzinie”. Marian płynnie rozmawiał po polsku, jedynie z litewskim akcentem. Ta bliskość z rodziną w Polsce potem podtrzymywała nas na duchu, żyliśmy tymi spotkaniami.

Jesienią 2000 r. uczestniczyłam w uroczystościach poświęcenia memoriału pamięci w Ponarach. Towarzyszyłam Zosi, córce Juliana Jednaszewskiego i starszej siostrze mego ojca Jadwidze, mieszkającej obecnie w Koszalinie. Wuj Julian za działalność konspiracyjną został rozstrzelany w Ponarach 5 maja 1942 r. Jego nazwisko figuruje na jednej z tablic pamiątkowych. 10-letnia Zosia z siostrą Haliną nosiła na Łukiszki jedzenie dla ojca. W rodzinie długo czekano na jego powrót, dopiero po wojnie jakaś współwięźniarka opowiedziała, jak wywołano go z nazwiska i powiedziano, że pójdzie do domu. Zamiast domu skończył życie w ponarskim dole. My w tym czasie przebywaliśmy na Litwie, długo o niczym nie wiedzieliśmy.

Ciocia z czwórką dzieci wyjechała do Polski. Była bardzo przystojna, długo czekała na wuja, nie decydując się na małżeństwo. Rodzina ojca miała głęboko zakorzenione w świadomości poczucie obowiązku wobec Ojczyzny. Ojciec walczył w 1920 r., rodziny sióstr działały w konspiracji w czasie wojny.

Drugi dom - „Kotwica”

Pomimo to, że mieszkam w Kownie od 1960 r., moja polskość i patriotyzm są razem ze mną. Od 1965 r. jestem w polskim zespole folklorystycznym „Kotwica”, mamy wyjazdy do Szczecina, tam są nasi sponsorzy, którzy nam pomagają. Jestem szczęśliwa, że nie zapomniałam polskiej mowy i tu jest mój drugi dom. Śpiewamy i cieszymy się, że pieśń polska nie została zapomniana, płynie i płynąć będzie, dopóki my żyjemy.

Jak dowiedziałam się o „Kotwicy”? Rodzice koleżanki mojej córki ze szkoły też są polskiego pochodzenia. Kiedy przyjechaliśmy do Kowna, bardzo mało miałam znajomych, więc przez córkę zaczęliśmy się przyjaźnić z jej rodzicami. Pewnego razu oni opowiedzieli, że jest taki zespół, czynny wówczas przy fabryce „Inkaras”. Poszłam z nimi na koncert i tak mi się spodobało, że później wciąż myślałam tylko, czy ja potrafię. A kiedy przyszłam na próbę, to kierowniczka, śp. Halina Krapik od razu zaproponowała mi włączyć się, bo sopranów było mało. Śpiewam solo i w chórze od 1968 roku. Na 15-lecie zespołu już byłam do niego przypisana na stałe. Odtąd uczęszczam do tego zespołu, w którym wszyscy jesteśmy jedną rodziną. Tak dobrze się w nim czułam po codziennej pracy: było się tu wśród swoich, rozmawiało się po polsku. No i pokochałam „Kotwicę”!

Udawało się łączyć tę pasję z pracą, rodziną. Mąż był bardzo wyrozumiały, nic nie miał przeciwko temu. Zresztą zawsze dbał o mnie, bym jeździła nad morze, ponieważ pracowałam z chemikaliami. Przerwa w „Kotwicy” nastąpiła wówczas, kiedy on zachorował. Widocznie odbiły się lata wojny... Rak płuc. Choroba trwała półtora roku. Potem - rok żałoby - jaki tam mógł być śpiew. Ale dusza musi śpiewać... Wróciłam po 2 latach, jak tylko ból troszeczkę się uśmierzył. Cieszę się, że śpiewam, że mogę być na scenie, brać udział w życiu społecznym, że nie chodzę na ploteczki, nie zamknęłam się w domu. Dzięki „Kotwicy” nie mam czasu na smutek.

Mieliśmy koncert na zakończenie sezonu, a ja z gorączką. Myślę: jak tu śpiewać? Ale to przecież ostatni koncert przed urlopem, a mnie nie będzie! Nie dałam za wygraną, wzięłam się w garść i pojechałam. A z koncertu wróciłam zdrowa. Będę śpiewała, zanim sama nie uznam, że mam odejść. Ale na razie wiem, że jestem potrzebna i mogę śpiewać, bo to dla mnie druga rodzina. Ostatnio zaczęłam śpiewać w chórze kościelnym, dawno mnie tam zapraszano.

W 2001 r. mogliśmy obchodzić z mężem złote gody. Z rządzeniem losu swoje 70-lecie świętowałam już bez męża. Ale obeszło się bez smutnych toastów, na szczęście nikt też nie składał mi rutynowych życzeń. Wystroiłam się w błyszczącą suknię, zrobiłam rewelacyjną fryzurę, sama sobie napisałam wierszowaną laurkę i odczytałam - ku uciesze zebranych. A potem urządziliśmy bal artystyczny - z przebieraniem, w kapeluszach. Nie ma rady - to chyba ta nasza polska „fiksowatość” - całe życie lubiłam dobrą zabawę.

Wilno, za którym długo tęskniłam, teraz odwiedzam rzadko, z „Kotwicą” albo na Zaduszki, przyjeżdżając na groby rodziców i brata. Pozostały wspomnienia, zachował się portret ojca - kruche dowody pamięci. Kocham życie i cieszę się z każdego drobiazgu, nie narzekam, staram się uśmiechać do świata i ludzi, bo wszystko ucieka bezpowrotnie - dobre i złe - a czas zaciera ślady po wydarzeniach i ludziach...

Zanotowała Czesława Paczkowska

Wstecz